Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tak często słyszymy życzenie: oby wreszcie w Kościele wszyscy mówili jednym językiem. By je choć w części spełnić, Kościół musiałby się cofnąć do epoki sprzed Zesłania Ducha Świętego. Nawet wtedy jednak innym głosem mówił sceptyczny Tomasz Apostoł, innym zaś sangwiniczny Szymon Piotr.
Wielki dar Pięćdziesiątnicy uzewnętrznił się w tym, że identyczną treść wyrażono w różnych językach. Ten sam Boży płomień przybrał postać wielu języków ognia. Niczym w symfonii, wielość i różnorodność form zespoliła się w urzekającej Bożej kompozycji.
Skąd więc narastające tęsknoty za tym, aby symfonię zastąpić śpiewem unisono? Zespołowa recytacja jednym głosem bywa ceniona we wczesnych stadiach naszego rozwoju, np. na poziomie przedszkola. Kiedy jednak podobną hierarchię wartości wprowadzamy na teren wspólnoty Kościoła, powstaje obawa, że prywatna estetyka okazuje się w niej ważniejsza od teologii. Być może reakcje takie wynikają z tęsknoty za stanem utraconego dzieciństwa, w którym wszystko było proste i bezproblemowe. Niezależnie od intensywności naszych tęsknot, nie wolno jednak zamieniać Wieczernika w przedszkole. Otwarcie na wielość darów Ducha Świętego wymaga dojrzałości chrześcijańskiej.