Świat mnie nie dogoni

Od niedawna w schronisku w tatrzańskiej Dolinie Pięciu Stawów Polskich jest już zasięg komórkowy. Ale w ciągu ostatniego półtora wieku zmieniło się tu znacznie więcej.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Ekipa budowniczych okładająca kamieniem stare schronisko według projektu  Karola Stryjeńskiego, 1933 r. / ARCHIWUM KRZEPTOWSKICH / FOTONOVA
Ekipa budowniczych okładająca kamieniem stare schronisko według projektu Karola Stryjeńskiego, 1933 r. / ARCHIWUM KRZEPTOWSKICH / FOTONOVA

Opowieść o takich miejscach można zacząć od wspomnień i obrazów z pamięci. Na szczęście mam kilka pochodzących z doliny.

Dobrze np. pamiętam pewną noc w marcu 2018 r. W polskich schroniskach czasy wszechobecnego nocowania „na glebie” w zasadzie już się skończyły. Idąc nocą do łazienki, raczej nie pokonuje się już toru przeszkód z ciał śpiących turystów. Ale tamtej nocy w Dolinie Pięciu Stawów Polskich było inaczej. Nigdy nie widziałem bardziej zatłoczonego schroniska, ktoś nawet w jadalni rozwiesił hamak między filarami. W miejscu otwartym dla wszystkich szukałem kawałka przestrzeni tylko dla siebie. Kolega wcisnął mi do ręki wielki puchowy śpiwór. Rozłożyłem się na zewnątrz, na kamiennej podmurówce okalającej schronisko. Noc była bezchmurna, czyli zimna, temperatura spadła poniżej -10 stopni. Śnieg skrzył się od mrozu, a na niebie dało się policzyć wszystkie gwiazdy. W żadnym łóżku w życiu nie wyspałem się tak, jak na tych kamieniach.

Dolina

Schronisko w Dolinie Pięciu Stawów Polskich nie potrzebuje anegdot i dykteryjek, by uznać je za wyjątkowe. Wystarczą dwa fakty. Pierwszy: obiekt znajduje się na wysokości 1670 m n.p.m. i jest najwyżej położonym schroniskiem w Polsce (oraz trzecim, po obserwatorium meteorologicznym oraz górnej stacji kolejki na Kasprowym Wierchu, najwyżej położonym budynkiem w kraju). Drugi: nie da się tu dojechać samochodem, co odróżnia „Piątkę” od innych schronisk. Nie ma w kraju drugiego obiektu turystycznego z tak trudną logistyką.

„W Pięciu Stawach, żeby mieszkać, trzeba być twardym i nie szukać wygód. Nie ma ciepłego mieszkania w schronisku, jest niesamowita wilgoć, a jak wiatr zacznie wiać jesienią, to kończy na wiosnę. Słońce tu mało kiedy zawita, zamieć bez przerwy” – pisała w swoich ­pamiętnikach pod koniec lat 70. XX w. Maria Krzeptowska, wieloletnia gospodyni schroniska.

Powyższy cytat pochodzi z książki „Pięć Stawów. Dom bez adresu” dziennikarki Beaty Sabały-Zielińskiej. – Te rekordy, te „naj” można by mnożyć – mówi „Tygodnikowi” autorka. – Sama dolina jest przyrodniczym cudem. Ma największą w Tatrach powierzchnię jezior. Zadni Staw jest najwyżej położonym jeziorem w Polsce, Wielki Staw najgłębszym w Tatrach, a spływająca z doliny 70-metrową kaskadą Siklawa największym wodospadem w kraju. Wreszcie biegnie tamtędy najstarszy szlak w polskich Tatrach: z Morskiego Oka na Halę Gąsienicową przez Zawrat.

Pierwsze schronisko powstało tu już w 1876 r. nad brzegami Małego Stawu. Działało tylko w lecie. Drugie było całoroczne, ale wkrótce okazało się za małe. Trzecie przetrwało II wojnę światową, ale spłonęło 12 dni po jej zakończeniu. Czwarte to mały, drewniany budynek odbudowany po wojnie przez Marię i Andrzeja Krzeptowskich. Służy do dziś Tatrzańskiemu Parkowi Narodowemu. Obecne schronisko jest piątym w dolinie i pierwszym w nowym miejscu. Od 1954 r. życie (ludzkie, bo jelenie i niedźwiedzie chodzą tu swoimi ścieżkami) koncentruje się w kamiennym budynku nad Przednim Stawem.

Jadalenka

Serce budynku znajduje się na prawo od wejścia. To mała jadalnia z długimi stołami – nie ma wyjścia, trzeba siedzieć, jeść i pić z nieznajomymi.

– W ten sposób ludzie szybciej się poznają – mówi Marta Krzeptowska, która od 17 lat prowadzi schronisko razem ze swoją siostrą Marią Krzeptowską-Marusarz, na którą wszyscy mówią Marychna.

Wcześniej prowadził je ich ojciec (Andrzej junior) i wujek (Józef), a przed nimi – dziadek (Andrzej senior) i babcia (Maria). Klan Krzeptowskich jest związany z Doliną Pięciu Stawów Polskich od ponad stu lat. Marta i Marychna wychowały się w domu bez adresu. W domu, w którym wtedy było jeszcze mniej komfortu niż dzisiaj. Ich mama, Magda Krzeptowska, w książce Sabały-Zielińskiej wspomina: „Życie w Stawach z czwórką dzieci nie było łatwe i gdy teraz o tym myślę, to nie mogę uwierzyć, że to wszystko udało się jakoś spiąć. Największym wyzwaniem było… pranie. Te góry pieluch, które trzeba było moczyć, zmieniać wodę, potem pakować do frani, czyli de facto prać je w rękach i biegać po kosówkach, rozwieszając je na sznurach rozciągniętych wśród zarośli – koszmar. Do tego był problem z dojściem do łazienki, bo na podłogach spali ludzie. Opracowałam doskonały system nocników, czyli mówiąc wprost, miałam wiadro z pokrywką”.


Czytaj także: Marcin Żyła: Imię gór


Beata Sabała-Zielińska: – Oprócz jadalni jest w „Piątce” jeszcze jadalenka. To prywatna część na zapleczu, gdzie nie można po prostu wejść. Trzeba być zaproszonym. Jestem góralką, znałam dziewczyny i od dawna słuchałam historii opowiadanych w jadalence. Ale dopiero zbierając materiał do książki zrozumiałam, jak duże to jest wyróżnienie.

W jadalence na pewno opowiadano historie Marii Krzeptowskiej, która gospodarzyła na Stawach przez 40 lat. Na przykład o tym, jak w czasie wojny szmuglowała narty na Słowację. Albo jak po pracy potrafiła zjechać do Roztoki na partyjkę brydża i po nocy sama podchodzić na nartach z powrotem. Opowiadano o jej synu Andrzeju, który prowadził schronisko 25 lat. Tak samo teraz opowiada się historię jego dwóch córek.

Już mając 12-13 lat pracowały w bufecie, sprzedawały pocztówki, pomagały jak mogły.

– Ojciec dawał nam dużo zadań – wspomina Marta. – Nie kontrolował nas, raczej uczył odpowiedzialności, samodzielności. Gdy miałam 12 lat, musiałam zaplanować, ile zamówimy pocztówek na sprzedaż. Tata potrafił dopuszczać różne błędy. I dzięki temu, że mogłyśmy je popełniać, dużo łatwiej było nam później prowadzić schronisko.

7 lipca 1998 r. Andrzej i Marychna podpisali nową umowę z PTTK, już jako współdzierżawcy. Starsza z sióstr miała wtedy 19 lat. Andrzej powiedział tylko: „Dobrze, dziecko, to teraz działaj”. Następnym razem pojawił się w schronisku dwa miesiące później.

Zasiadanie

Dla młodszej Krzeptowskiej decyzja o pracy w schronisku nie była oczywista. – Nie miałam tej presji, że beze mnie tradycja umrze.

Gdy Marychna była w zaawansowanej ciąży, poprosiła siostrę o pomoc. Na chwilę, bo Marta miała swoje życie. Podróżowała, studiowała historię sztuki w Warszawie, miała pomysł na siebie poza schroniskiem.

– To było jednocześnie bardzo niespodziewane i naturalne – mówi Marta. – Gdy przyszła wiadomość od Marychny, zrozumiałam, że ja naprawdę tego chcę. Jednego dnia przepisałam się na studia zaoczne, następnego byłam już w Zakopanem. Marychna prosiła, żebym przyjechała na chwilę pomóc, i zostałam.

W lecie zawsze któraś z sióstr jest w schronisku. Ale funkcjonowanie Stawów to nie tylko dzieło klanu Krzeptowskich.

– Turyści kojarzą tych, którzy pracują na górze, ale to nie wszyscy – mówi Marta. – Mamy też biuro na dole, gdzie pracuję m.in. z Asią, moją przyjaciółką od pierwszej klasy podstawówki. To są bardzo mocne więzi, bo praca opiera się na bardzo intensywnym byciu razem.

Więzi widać po stażu pracy załogi schroniska. Krystyna Drzyzga, pierwsza twarz, którą widzi turysta za barem „Piątki” – 20 lat. Darek Burdyl, szef kuchni, autor przepisu na żurek – 20 lat. I rekordzista, ojciec Darka – Mieczysław Burdyl.

– Mietka zatrudniła jeszcze nasza babcia – wspomina Marta. – Jest w schronisku od 1967 r. O Stawach wie absolutnie wszystko i wszystko potrafi naprawić.

Ten zespół tworzy obiekt, który większość wspinaczy uważa za najbardziej gościnne schronisko tatrzańskie. Dla wielu „Piątka” wydaje się nierozerwalnie związana z rodziną Krzeptowskich, choć to nie do końca prawda. Schronisko jest własnością PTTK. – Nasza historia to nie jest efekt romantycznej klanowości, tylko masa rzetelnej pracy i współpracy z PTTK, która trwa od pokoleń – mówi Krzeptowska. – To są świetne relacje.

Rodzinom, które są z PTTK związane od dawna i co do których nie ma zastrzeżeń, Towarzystwo zwyczajowo przedłuża umowy bez przetargu. A że Marychna i Marta mają po trójce dzieci, to szanse na następne pokolenie Krzeptowskich w schronisku są duże.

– Nie wyobrażam sobie „Piątki” bez Krzeptowskich – mówi Beata Sabała-Zielińska. – Zawsze jest mi trudno stamtąd zejść. I to nie tylko zasługa załogi, ale też samego schroniska. Mała chatka wysoko w górach. Mam tam poczucie, że świat mnie nie dogoni. Nie przyjdą SMS-y, nie zadzwoni telefon, nie napadnie mnie życie. Tam się nie siedzi, tam się zasiada.

Zorba w Tatrach

Trudności z opuszczeniem schroniska nie wynikają jedynie z gościnności. Natura regularnie odcina dolinę od reszty świata. Na początku 2019 r. sypnęło tak, że budynek ledwo wystawał spod śniegu. Zdjęcia robiły furorę w internecie, turystów ewakuowano śmigłowcem, a załoga przez trzy tygodnie wyjadała zapasy ze spiżarni. W lipcu 2019 r. gwałtowne ulewy pozrywały mosty i zalały większość szlaków. A nawet przy dobrych warunkach w zimie podejście wymaga doświadczenia i odpowiedniego sprzętu.

– To jest miejsce, w którym natura potrafi utrzeć człowiekowi nosa. Trzeba się z nią mocno naszarpać – mówi Beata ­Sabała-Zielińska.

Szarpać się musi przede wszystkim załoga. Luksusów jest w dolinie niewiele, a było jeszcze mniej. Do 2010 r. prąd pochodził z małej elektrowni wodnej skonstruowanej przez gospodarzy w 1962 r. Produkowała pięć kilowatów mocy – mniej niż potrzebuje typowy dom jedno­rodzinny. Wspomagano się agregatem i walczono o każdy wat. Marychna wspomina, że przed wysuszeniem włosów musiała wyłączyć lodówkę, żeby nie wybiło korków. I że do niedawna zamiast automatycznej pralki mieli jedynie zwykłą franię.

W „Piątce” sporo się zmienia. W 2010 r. zbudowano nową elektrownię i nowoczesną oczyszczalnię ścieków (modernizowano wtedy pod kątem ekologii wszystkie schroniska w Tatrach). Głównym wyzwaniem nadal pozostaje transport. Przez lata normą było wnoszenie towarów na własnych plecach. Później korzystano z koni – trzech małych, a silnych hucułów, które Maria Krzeptowska odkupiła z budowy kolei linowej na Kasprowy Wierch. Mietek Burdyl pierwsze konne transporty do schroniska prowadził mając 16 lat.

Najwięcej problemów sprawiał ostatni, najbardziej stromy fragment szlaku, wzdłuż Litworowego Żlebu. Przy dużym oblodzeniu nawet w rakach jest tu ciężko podejść. Przełomem była budowa Zorby – kolejki towarowej zaprojektowanej przez Józefa Krzeptowskiego w 1968 r. Choć trudno tu mówić o projekcie – raczej o partyzantce. Silnik z motoru WSK, niestabilne podpory, jedna lina. Czterech ludzi postawiło Zorbę w trzy dni (oczywiście nielegalnie). Nazwano ją na cześć popularnego wówczas filmu. Działała przez 20 lat.

Dzisiaj na miejscu Zorby (która zerwała się, rozbijając przy okazji pokaźny ładunek śmietany i cebuli) stoi winda towarowa z odpowiednimi atestami i projektem. W lecie towar do windy dostarcza mały ciągnik, zimą korzysta się z quada lub skutera śnieżnego. Czasami nawet skuter ugrzęźnie w śniegu. Wtedy trzeba po prostu czekać. Choć i to może się zmienić, bo siostry Krzeptowskie odkupiły niedawno od szwedzkiej armii… amfibię na gąsienicach. Pojazd jeszcze nie był testowany w walce.

Raport taterników

Szwedzka amfibia to nie jedyny militarny akcent historii Stawów.

– Podczas pracy nad książką zaskoczyło mnie to, jak dużo można powiedzieć o jednym miejscu – mówi Sabała-Zielińska. – To nie jest tylko historia schroniska, rodziny i turystyki. W „Piątce” działa się też historia Polski.

Przez dolinę szły ścieżki kurierów, którzy w trakcie II wojny światowej przekazywali informacje między Polską a rządem na uchodźstwie. Przez tatrzańskie przełęcze do Polski wrócił marszałek Rydz-Śmigły.

Szczególną rolę „Piątka” odegrała w historii stanu wojennego. Na przełomie lutego i marca 1982 r. w schronisku pojawił się katowicki pluton ZOMO, który kilka tygodni wcześniej pacyfikował kopalnię Wujek. Zomowcy mieli przejść w Tatrach szkolenie, które zorganizował Jacek Jaworski – taternik, toprowiec i milicjant.

Oprócz Jaworskiego szkolili Ryszard Szafirski, Janusz Hierzyk i Józef Olszewski. Ten ostatni nie wiedział, że koledzy celowo zgodzili się na pracę z oprawcami z Wujka. Podczas ekstremalnych treningów i alkoholowych biesiad w „Piątce” zomowcy zaczęli opowiadać o zbrodniach z grudnia 1981 r. Na podstawie ich słów taternicy ustalili, kto wydał rozkaz ataku i pierwszy otworzył ogień. „Raport taterników” powstał w trzech odręcznie pisanych egzemplarzach. Wszystkie zaginęły, ale zachowało się spisane przez Jaworskiego streszczenie.

Istnienie „Raportu” było przez lata podważane. Jaworski, Szafirski i Hierzyk trzymali spisek w tajemnicy. Dla reszty środowiska górskiego stali się zdrajcami. Szafirski i Jaworski musieli wyjechać z kraju. Gdy w 1997 r. sąd uniewinnił zomowców, Jaworski odtworzył raport. Dopiero 31 maja 2007 r., po 26 latach od pacyfikacji kopalni Wujek, skazano wszystkich funkcjonariuszy odpowiedzialnych za tamtą zbrodnię. „Raport taterników” był kluczowym dowodem.

– Ten dokument powstawał nocami w Dolinie Pięciu Stawów Polskich i pozwolił rozliczyć zbrodnię, która dotknęła nas wszystkich – mówi Sabała-Zielińska. – Trzech ludzi zapłaciło za to ogromną cenę. Ostracyzm środowiska był najbardziej bolesny, prawie do końca żyli w niesławie.

Każdy kiedyś zaczynał

Na co dzień historia schroniska jest dużo spokojniejsza. Płynie w rytm pór roku i kilku ważnych momentów. Jednym z nich jest powitanie nowego roku tradycyjnym zjazdem na nartach z pochodniami.

– To przedziwne uczucie, bo kiedy zjeżdżasz z czołówką, widzisz wszystko przed sobą. Z pochodnią widzisz tylko mały fragment – mówi Marta Krzeptowska. Ale na co dzień mało jest pochodni i fajerwerków, więcej ciężkiej pracy. – Tylko że życie w Stawach nigdy nie było nazywane pracą. Oczywiście, że bywa ciężko. Ale nie definiuję tego jako pracy, tylko jako życie. Gdybyś moje dzieci zapytał: „Czy mama jest w pracy?”, powiedziałyby, że nie. Że jest w górach.

Pochodnie zostaną jako element tradycji. Inne rzeczy stopniowo się zmieniają. Ostatnio pojawił się zasięg telefonii komórkowej. Zwiększa się też ruch turystyczny w Tatrach.

– Chciałyśmy, żeby ta strefa była bez zasięgu – przyznaje kierowniczka schroniska. – Żebyśmy tam byli faktycznie razem, tak w pełni. Ale bezpieczeństwo jest jednak ważniejsze.

– Smartfony w górach zamiast rozmowy, coraz większy ruch na szlakach, wielu nieprzygotowanych turystów. Trochę mnie to martwi – dodaje Sabała-Zielińska. – Patrzę na swoją książkę i zastanawiam się, czy nie jest ostatnim zdjęciem dobrych czasów. Czy nie opisałam czegoś, co za chwilę zniknie? A potem myślę sobie, że każdy czas ma swoich bohaterów. Każdy z nas w tych górach kiedyś zaczynał. A zatem każdy ma prawo w nie pójść i przeżyć je po swojemu.

Scena z książki Beaty Sabały-Zielińskiej: Marta z mężem, Jaśkiem Wierzejskim, siedzą w schronisku w styczniu. Samiuteńcy, ktoś z obsługi ma dojść dopiero wieczorem. Postanawiają pójść na narty. Chcą wyjść, więc zaczynają rozglądać się za kluczem do głównych drzwi. Okazuje się, że tego klucza nie ma. Bo nigdy nie był potrzebny. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2021