Strategia wyjścia

Jest już oczywiste, że żadna ze znaczących grup w Iraku nie chce demokracji, do której zaprowadzenia tak usilnie dąży administracja Busha. Czas więc opracować plan wyjścia wojsk aliantów i powierzenia rządów samym Irakijczykom.

10.08.2003

Czyta się kilka minut

Po kolei. Najlepiej wyedukowani sunnici i chrześcijanie z bagdadzkiej elity mogą podziwiać demokrację w teorii, ale w praktyce zażarcie jej się sprzeciwiają, bo nie chcą być rządzeni przez większość szyicką, nie mówiąc o rodzącym się sojuszu szyicko-kurdyjskim.

Z kolei szyici, stanowiący - łącznie z nie-Arabami - 55 proc. populacji Iraku, mają wprawdzie w swoich szeregach tak obytych w świecie ludzi, jak Ahmad Chalabi - najbardziej dynamiczną postać w nowej Irackiej Radzie Zarządzającej - wyłonionym właśnie 25-osobowym quasi- -rządzie, który ma prawo mianować ministrów, opracowywać budżet i powoływać zgromadzenie konstytucyjne; (tyle, że każdą decyzję Rady mogą zawetować Amerykanie). Jednak większość szyitów to analfabeci lub prawie analfabeci, a jedynymi uznawanymi przez nich przywódcami są imamowie i ajatollahowie. Niektórzy z tych ostatnich to głośni działacze polityczni, inni starają się zostać poza polityką, ale wszyscy uparcie twierdzą, że Irak musi być rządzony w oparciu o prawo islamskie, nie zaś przez demokratycznie wybrane zgromadzenie. To bowiem może zawsze pogwałcić religię uchwalając - na przykład - równe prawa dla kobiet, wolność wypowiedzi lub prawo do picia alkoholu, nie wspominając o innych grzechach. Innymi słowy, potencjalni przywódcy większości Irakijczyków odrzucają - w oparciu o swoje zasady religijne - fundamentalną przesłankę każdej wartościowej demokracji, czyli ideę niezbywalnych praw człowieka. Szyiccy duchowni w Basrze już używają nowo nabytej wolności do pozbawienia innych prawa do niej: zmuszają do zamknięcia sklepów alkoholowych i zakazują lokalnej mniejszości chrześcijańskiej prowadzenia handlu.

Kurdowie, dobrzy sojusznicy USA, stanowiący ok. 15 proc. populacji Iraku, z pewnością znają lepiej niż inni całe zło dyktatury, lecz ich własny sposób rządzenia pozostaje bardziej klanowy niż demokratyczny. To dlatego kurdyjska enklawa jest podzielona na dwa czasem walczące między sobą mini-państwa. Zarządzają nimi klany Barzanich i Talabanich, których przywódcy przedstawiają się jako liderzy partii politycznych i konkurują ze sobą, ale nigdy nie staną do rywalizacji w wolnych wyborach.

Skromniejsze mniejszości, Turkmeni i Asyryjczycy, podzielają niepokoje bagdadzkiej elity: nie chcą rządów najbardziej prawdopodobnych zwycięzców każdych wolnych wyborów - szyickich duchownych, którzy z ich punktu widzenia różnią się tylko stopniem fanatyzmu.

Są wreszcie, zamieszkujący centralny i północny Irak, sunnici. Za czasów Saddama Husajna cieszyli się uprzywilejowanym dostępem do relatywnie dobrze opłacanych i przeważnie niewymagających zajęć - nawet, jeśli byli zupełnie niewykształceni. Wychodząc z ciągle częściowo klanowej kultury skromnych dokonań i nieograniczonej dumy, tylko nieliczni z nich wiedzą cokolwiek o demokracji. Poza tym, że mają świadomość, iż nie zarezerwuje ona 90 proc. łatwych rządowych posad dla mniej niż 20 proc. populacji, zwłaszcza, że wiele z tych funkcji zniknęło wraz z rozkładem sił Gwardii Republikańskiej, służb bezpieczeństwa i specjalnie opłacanej milicji.

Byłoby zdumiewającym osiągnięciem kulturowej transformacji, gdyby w ciągu tylko trzydziestu czy nawet sześćdziesięciu lat mogła powstać w Iraku funkcjonująca demokracja. Administracja prezydenta George’a W. Busha nie może oczywiście rozważać kolejnych dekad kolonialnych rządów. Dlatego naciska na przyspieszone tempo politycznych zmian: doprowadzenie w ciągu roku lub dwóch lat do utworzenia wybieralnego rządu - już po napisaniu konstytucji i zaaprobowaniu jej w referendum. Chociaż nowy rząd ma mieć wsparcie skromnej 12-tys. armii i sił policyjnych w pełni respektujących prawa obywatelskie, lepiej, by wojsko to było dobrze uzbrojone - wszak miliony Irakijczyków sprzeciwiających się rządom większości jest w broń dobrze wyposażona.

Ale najbardziej palącym problemem jest fakt, że nawet tak stymulowany kalendarz następnych posunięć będzie o wiele za wolny nie tylko dla wielu Irakijczyków, ale i  amerykańskiej armii. Ta bowiem stoi w obliczu krachu w procesie naboru nowych żołnierzy i zakłócenia koniecznego procesu wymiany oddziałów służących w Iraku. Nie chodzi o to, że amerykańskie jednostki obawiają się sporadycznych ataków - łączna liczba ofiar ciągle pozostaje zbyt mała, by wzbudzała masowy strach wśród żołnierzy. Rzecz w tym, że większość z nich jest oburzona błahością pełnionych w Iraku czynności. Żołnierze w piekącym słońcu Mezopotamii odbudowują szkoły, podczas gdy krzepcy Irakijczycy stoją bezczynnie nieopodal i w oczy sobie z nich kpią. Amerykanie oczyszczają place zabaw dla dzieci nauczonych, by rzucać w nich kamieniami. Strzegą szpitali przed szabrownikami, będąc jednocześnie przeklinanymi nawet przez rodziny chorych, których chronią. Jeden z odwiedzających usprawiedliwiał ostatnio zabicie trzech amerykańskich żołnierzy tym, że poza służbą nosili oni... krótkie spodenki, wystawiali więc na widok publiczny swoje gołe kolana. Oficerowie administrujący miastami, dzielnicami i okręgami Iraku są nieustannie nękani przez lokalnych przywódców i imamów domagających się więcej wszystkiego: od elektryczności po dobrze opłacane posady, ale odrzucających wszelkie sugestie, że oni sami mogliby zacząć działać, na przykład kierując swoich wiernych do koniecznego oczyszczania ulic. Liderzy wolą, by wierni godzinami słuchali ich przemówień i kazań.

Tak więc, to nie kolejne opóźnienia w rotacji amerykańskich jednostek rujnują morale żołnierzy, lecz niemożliwa w tak krótkim czasie misja doprowadzenia Irakijczyków do demokracji. Teraz, gdy przybladły nadzieje na zwerbowanie większych sił pokojowych z innych krajów, nadszedł czas na przygotowanie następnej najlepszej strategii: wyjścia. Jeśli nowa Iracka Rada Zarządzająca zostanie wyposażona w odpowiednie siły bezpieczeństwa - można je łatwo stworzyć z już istniejących milicji kurdyjskich i szyickich, wspartych przez nowe jednostki sunnickie - nie ma powodu, by nie powierzyć jej samotnego rządzenia krajem. Niebezpieczeństw, jakie niesie nagłe opuszczenie Iraku, jest wiele, ale jedyną alternatywą jest przedłużająca się okupacja, która nie oferuje większych gwarancji sukcesu, a za to znacznie zwiększa koszty.

Przełożył Mateusz Flak

EDWARD N. LUTTWAK jest amerykańskim politologiem, doradcą w Centrum Badań Strategicznych i Międzynarodowych (CSIS) w Waszyngtonie. Stale współpracuje z “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2003