Straszenie fuzją

01.03.2021

Czyta się kilka minut

 / PAUL COWAN / ADOBE STOCK
/ PAUL COWAN / ADOBE STOCK

Trzydzieści dziewięć restauracji w Lon­dynie i okolicach TripAdvisor wyróżnia jako „polskie”. Pierwsza w rankingu tej kategorii knajpa Ognisko jest dopiero pięćset któraś na szesnaście tysięcy zaszeregowanych lokali ogółem. Nie traktujmy tego jako wyroczni, chociaż algorytmom akurat tego serwisu jestem skłonny wierzyć – onegdaj jako kierownik knajpy doświadczyłem tego, że dość trudno nim manipulować, zarówno na korzyść własną, jak i na pohybel konkurencji: przez pewien czas zazdrośni rywale z włoskiego lokalu za rogiem bombardowali naszą stronę złymi recenzjami na tyle nieudolnie skleconymi, by sztuczna inteligencja wyczuła, że to fejk. Wbrew pozorom napisać lipną recenzję – a już zwłaszcza dziesięć pod rząd – nie jest wcale łatwo.

Daleka pozycja lidera polskiej drużyny w peletonie dobrze oddaje postrzeganie statusu naszego jedzenia. I to nawet w sytuacji, gdy na Wyspach ludzi znających polską kuchnię i tęskniących za nią należy liczyć w milionach, co daje dość szeroki rynek dla kształtowania dobrych praktyk. A także prób poszerzania i modelowania gustów – wspomniane Ognisko, oprócz rzeczy oczywistych jak ruskie, kaszanka, kapuśniak, barszcz czy sandacz z kaszą i sosem grzybowym, proponuje pilaw z bulguru z suszonymi wiśniami i sosem tzatziki albo rumsztyk barani z sałatką bakłażanową.

Przeglądając wyrywkowo paręnaście jadłospisów napotykam różne inne „fuzje” kulturowe, mniej lub bardziej banalne (łosoś wydaje się już totalnie polską rybą). Teraz, kiedy lockdown zamroził cały ten światek, lubię sobie wędrować po stronach i listach, wyobrażać sobie te puste sale, wyłączone lodówki, pogaszone światła. Czytać menu i oceny gości jak dokument archiwalny, mając z tyłu głowy pytanie, które z tych biznesów się pozbierają. W jaką stronę dalej wyewoluują i do jakiego stopnia spróbują nagiąć polskość pożywienia w sytuacji, gdy etniczna odrębność i jej zewnętrzne znamiona jest w obcym środowisku czymś znacznie bardziej kruchym i może w związku z tym budzić reakcje lękowe.

Za słabo jako wspólnota jeszcze zostaliśmy poddani ciśnieniu multi­kulturowemu, żeby doświadczać aż tak wybuchowych napadów histerii jak Włosi, gdy ktoś przerobi ich typowe danie. Ten chwiejny, młodziutki naród z wyrzekania i miotania groźbami karalnymi uczynił osobne misterium martyrologii. „Italians mad at food” – konto twitterowe pod tą nazwą mogłoby stać się dobrym źródłem inspiracji, gdyby prezes Obajtek znał angielski i potrzebował odświeżyć repertuar przekleństw.

Co gorsza, w przeciwieństwie do naszego międlenia krzywd, które odwołuje się do sprawców zewnętrznych, spora część kulinarnych bezeceństw, jakie cierpią Włosi, jest czyniona ręką wyrodnych synów narodu osiadłych w Ameryce i tam szargających świętości. Oglądałem niedawno montaż scen jedzenia z „Rodziny Soprano” – szokujące, co tam widać w kwestii ilości ciągnącego się sera i zawiesistego sosu np. w zapiekankach makaronowych. Niedawno zaś „New York Times” podał przepis na carbonarę z koncentratem pomidorowym i pomidorkami. Bo „danie zyska na wyrazistości”... Dopiero co zajmowaliśmy się carbonarą, więc nie będę zanudzał szczegółami, dość powiedzieć, że trudne rzekomo do zdobycia (w Nowym Jorku? – nie wierzę) podgardle gazeta kół wiadomo jakich radzi zastąpić wędzonym boczkiem. Każdy niemal włoski dom i redakcja stały się na zawołanie okopem świętej wojny i lochem inkwizycji. Na razie sprawa pomidorowej carbonary nie oparła się o ambasadę, ale to tylko kwestia czasu.

Gdyby nasza Reduta Dobrego Imienia otworzyła komórkę do spraw polskości przepisów, mógłbym się tam zatrudnić, tropić odchylenia w zagranicznych jadłospisach i pisać gniewne sprostowania. „W imieniu synów Piasta i Jagiellona protestuję przeciw sałatce bakłażanowej...”. Chociaż nie. Jako osoba ukształtowana u progu dorosłości przez przełom roku 1989 mam problem z ogólną oceną kierunku, w jakim zmieniał się mój kraj. Bo wiem, że niekoniecznie był on zawsze dobry. Ale jednego nie odpuszczę: bakłażany nam przez ten czas znormalniały i za to będę kochał transformację. ©℗

Wiecie, że w Japonii danie zwane „spaghetti napolitan” to rozgotowane i zahartowane w zimnej wodzie (jak udon) kluchy z boczkiem, warzywami i dużą ilością keczupu? Ponoć powstało toto w kuchni generała Douglasa MacArthura nadzorującego po wojnie okupację. Ale dość świństw. Opowiem wam o świetnym w prostocie daniu fettuccine Alfredo. Przepis narodził się co prawda w Rzymie, ale pod gusta często jadających w pewnej trattorii Amerykanów. I faktycznie, ponieśli oni pomysł za ocean, gdzie do dziś funkcjonuje. Są tylko trzy składniki: makaron jajeczny, masło i parmezan, muszą być więc świetnej jakości. Rozgrzewamy na patelni po 1 obfitej łyżce masła na osobę, wyłączamy ogień i wrzucamy, niezbyt dokładnie odcedzone, ugotowane wstążki jajeczne, zaczynamy intensywnie mieszać, dosypując po 1 łyżce parmezanu na porcję. Z początku sos może wydawać się wodnisty, ale po minucie-dwóch powinien zacząć zyskiwać kuszącą, kremową konsystencję. Posypujemy pieprzem. XIX-wieczny rzymski przepis, który jest prawzorem tego dania, przewiduje gotowanie klusek w bulionie z kury i posypanie cynamonem, imbirem i goździkami. Nie próbowałem, ale przyznam, że zdarzało mi się w innych sytuacjach z sukcesem łamać smaki dojrzałego sera goździkami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2021