Starzy niesformatowani

Tegoroczny powrót Monty Pythonów na scenę może być jak ostatni James Bond – prezentem dla stęsknionych za starym, dobrym światem, który już nie wróci.

28.12.2013

Czyta się kilka minut

Michael Palin, Eric Idle, Terry Jones, Carol Cleveland, Terry Gilliam oraz John Cleese w Londynie, 21 listopada 2013 r. / Fot. Dan Wooller / REX / EAST NEWS
Michael Palin, Eric Idle, Terry Jones, Carol Cleveland, Terry Gilliam oraz John Cleese w Londynie, 21 listopada 2013 r. / Fot. Dan Wooller / REX / EAST NEWS

Daję wam trzynaście odcinków, i to wszystko” – tymi słowy miał zwrócić się do grupy młodych wówczas komików z uniwersyteckimi dyplomami szef sekcji lekkiej rozrywki w brytyjskiej telewizji BBC, przydzielając im termin: niedzielny wieczór. Był rok 1969 i wszyscy wiemy, co stało się potem, a jeśli jakimś cudem nie, wystarczy sięgnąć po Wikipedię.
Pierwszy show „Latającego Cyrku Monty Pythona”, uznanego niedawno przez Brytyjczyków za najbardziej wpływową serię komediową wszechczasów, nie był szczególnym sukcesem. Głównie z powodu tytułu, wybranego przez szefów stacji. Wśród publiczności przeważali emeryci, przekonani, że istotnie będą oglądać cyrk. Ale potem było coraz lepiej i odcinków cyklu, który miał na zawsze zmienić oblicze telewizyjnych komedii, zrobiło się 45. A potem doszły jeszcze inne formy.
Na lipiec tego roku Pythoni zupełnie nieoczekiwanie zapowiedzieli pierwszą od dawna serię występów na żywo. Jak na dinozaurów przystało, do spółki mieliby 357 lat – wszyscy są już po 70-tce. I dlatego, jak powiedział jedyny Amerykanin wśród nich, Terry Gilliam, „w tym wieku już można być zupełnie bezwstydnym”.
Czy aby na pewno?
NADAL ŚMIESZNI?
Z początku zapowiedź tegorocznego pokazu na żywo w Londynie potraktowano jako kolejny absurdalny żart – skądinąd „żywa legenda” deklarowała wielokrotnie, że reaktywuje się jedynie, gdy zmarły członek grupy, Graham Chapman, zmartwychwstanie. Teraz jej twórcy twierdzą, że namówili ich autorzy animowanego serialu „South Park”, Matt Stone i Trey Parker. Ten drugi odkrył „Latający Cyrk” jako ośmiolatek, podglądając jego fragmenty w tajemnicy przed matką. Obaj nie są odosobnieni, jeśli chodzi o źródła inspiracji. Ślady DNA Pythonów można znaleźć w wielu innych serialach komediowych, od „Małej Brytanii” po „Peepshow”, nie mówiąc o kabareciarzach z naszego rodzimego podwórka. Są klasykami, jednym z najważniejszych zjawisk popkultury ubiegłego wieku.
Nietrudno prorokować, że powrót będzie sukcesem – bo już nim jest. Bilety na pierwszy występ z serii rozeszły się w ciągu zaledwie czterdziestu pięciu sekund. A jednak ta decyzja obciążona jest znacznie większym ryzykiem niż zwykła niepewność, czy siedemdziesięciolatkowie, głoszący, że chcą „zarobić kupę kasy”, dadzą radę na scenie i jak wypadnie Ministerstwo Głupich Kroków w wykonaniu Johna Cleese’a z dwoma endoprotezami bioder. Wszak spotkanie z publicznością po latach udało się i Leonardowi Cohenowi, wyruszającemu w trasę, by spłacić długi, i Paulowi McCartneyowi, i Neilowi Diamondowi – w końcu wszyscy lubimy najbardziej piosenki, które już znamy, a występ ma składać się głównie z fragmentów największych przebojów Pythonów.
Nie musimy się martwić – panowie Michael Palin, Eric Idle, John Cleese, Terry Gilliam i Terry Jones w oczach fanów nie staną się własną karykaturą, rodzajem wypchanej papugi. Pytanie brzmi raczej, czy – gdyby zamiast serii złotych hitów zaprezentowali nam dziś zupełnie nowy materiał, złożony, jak to mówią, „z komedii, patosu, muzyki i maleńkiego kawałka starożytnego seksu”, zabrzmiałby on równie mocno i kto miałby ochotę go słuchać? Sami przyznają, że chcą sprawdzić, czy ich żarty są nadal śmieszne, i akurat w tym zdaniu trudno dopatrywać się wyłącznie podszytej pewnością siebie ironii.
GRANAT W OGRÓDKU
Dziś, w świecie medialnej rozrywki, gdzie trzeba nieustannie uważać, by nie nadepnąć komuś na odcisk – akcjonariuszom, politykom, sponsorom, gdzie nawet komizm sytuacyjny bywa natychmiast zaprzęgnięty w służbę reklamy, skecze Pythonów – bezkompromisowe w obnażaniu głupoty bez względu na źródło jej pochodzenia – mogą wydawać się archaiczne w swej szczerości, nawet jeśli wszyscy do nich się odwołują. Aż trudno uwierzyć, że brytyjska telewizja publiczna nadawała ich występy na bieżąco, bo w dużej mierze zawierały kpiny z panujących w niej mechanizmów. Dziś, gdy jeden wpis na Facebooku lub Twitterze krytykujący absurdy życia w firmie, dla której pracujesz, wystarcza, byś wyleciał z niej z hukiem – już nie poszłoby im tak gładko.
Jak sami przyznają, a wiedzą, co mówią, bo choć zarzucili wspólne występy, żaden z nich do końca nie zerwał z medialnym biznesem – światem rozrywki rządzą teraz sprawdzone formaty. Wszystko trzeba maksymalnie uprościć, żeby było atrakcyjne i mogło się sprzedać. Gdy zaczynali, nadawca publiczny, nawet jeśli też liczył koszty i kierował się reakcjami widzów, mógł pozwolić sobie na ryzyko oddania anteny młodym, dobrze się zapowiadającym – choćby na próbę, by pokazali, co potrafią.
Ryzykował sporo i wówczas, bo Pythoni nie byli produktem. Wbrew marketingowej strategii, nakazującej kierowanie przekazu do określonej publiczności, grali dla wszystkich, sami nie wiedzieli, jak mają się nazywać, nie mieli przemyślanej koncepcji, wizji własnej kariery, podczas pracy nad skeczami improwizowali, ile wlezie, zgodnie z tytułem pewnej serii: „A teraz coś zupełnie innego”. Pod prąd konwencjom. Wtedy to zadziałało. Byli jak granat wrzucony do mieszczańskiego ogródka. Z premedytacją testowali granice smaku odbiorców.
Przez dekady nieobecności Pythonów na scenie zmienił się jednak nie tylko medialny świat, ale również i oni sami. Epatując burżuja (co stało się ich firmową specjalnością), uchodzili za lewicowców z przekonania. Z wiekiem stali się bardziej konserwatywni. Nie tak dawno Terry Jones przyznał, że w obecnych realiach zastanowiłby się dwa razy przed premierą „Życia Briana”, bo wiązałaby się ze znacznie większym ryzykiem: „Gdy film powstawał, religia nie wywoływała już w ludziach wielkich emocji, ale teraz wróciły one ze zdwojoną siłą”. Zaś Michael Palin, dziś leciwy prezes Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, bez ogródek wyznaje, że nad wszystkie sposoby podróży przedkłada ten najbardziej retro – koleją. Nic dziwnego, że niemalże ze łzą w oku wspominają, jak podczas filmowania jednego z odcinków podeszła do nich typowa przedstawicielka brytyjskiej klasy średniej (jedna z paniuś, które nazywali „solniczkami”) i wyznała: „Nienawidzę was”, a oni czuli się wtedy tacy z siebie dumni. „Tęsknię za takimi ludźmi – mówił niedawno Eric Idle. – Odkąd uznano nas za klasyków, staliśmy się mili, bezpieczni i akceptowalni, staliśmy się częścią establishmentu”.
DLA DZIECI SIECI
Gdyby Pythoni debiutowali dziś lub chcieli na bieżąco komentować rzeczywistość, w Polsce też napotkaliby problem, choć określenie „jak Monty Python” stało się tu niemalże kliszą przydatną do puentowania rzeczywistości, zarówno przez obserwatorów z lewa, jak i prawa. Nie zapominajmy, że pierwsze cykle „Latających Cyrków”, choć dotarły do naszego kraju dopiero w latach 90., a więc ze sporym opóźnieniem, trafiły idealnie w swój czas. Młoda polska demokracja przypominała wówczas w pewnych aspektach Wielką Brytanię dwie dekady ­wstecz: młodsze generacje upajały się odzyskaną wolnością, czerpiąc radość z buntu przeciw autorytetom i szargając świętości, starszych, przyzwyczajonych do ezopowej mowy ponad sidłami cenzury, ujmowała aluzyjność przekazu.
Pythoni nawet wtedy nie byli rozrywką dla mas, bo reprezentowali humor inteligenta, jak zresztą na absolwentów Oxfordu i Cambridge przystało. Ich żarty miały powab hermetyczności. Szczerze zaśmiewali się z nich ci, którzy mieli w zwyczaju prowadzić absurdalne dialogi w gronie najbliższych znajomych, zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych i stanowiące rodzaj testu dla osób z zewnątrz: jeśli ktoś rozumiał konwencję i umiał się do niej dopasować, dołączał do grupy, zaś oburzenie lub niesmak jednoznacznie go dyskwalifikowało. A że każda nisza intryguje i w tamtych czasach można było snobować się na intelekt, do fascynacji Pythonami stopniowo przyznawało się coraz więcej osób.
Elementem, dzięki któremu przekaz Pythonów obroniłby się nadal, nawet wśród generacji dorastających w zgoła innych realiach, byłaby jego forma. Nazbyt awangardowa, jak na swoją epokę. Skecze pocięte niczym animowane kolaże autorstwa Terry’ego Gilliama, znęcającego się nad dziełami sztuki i wizerunkami – jak dziś powiedzielibyśmy – celebrytów. Dialogi sypiące się podobnie do komentarzy na Face­booku, urywające się na pozór bez sensu, niezwiązane ze sobą, bez początku, bez końca, bez tradycyjnej puenty, wykorzystujące komentarze przypadkowych postaci zza kadru.
Ten język byłby zrozumiały dla dzieci sieci. Niezależnie od odstręczającego stempla z napisem „klasyka”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2014