Niezbyt udany przeszczep

Twórcom polskiej wersji „Saturday Night Live” może być trudno. Naszą satyrę polityczną trzeba dziś przecież wymyślić od nowa.

08.01.2018

Czyta się kilka minut

Sebastian Stankiewicz jako Mikołaj i Robert Biedroń jako anioł w czwartym odcinku SNL, grudzień 2017 r. / YOUTUBE / SNL
Sebastian Stankiewicz jako Mikołaj i Robert Biedroń jako anioł w czwartym odcinku SNL, grudzień 2017 r. / YOUTUBE / SNL

Jarosław Kaczyński rozsiadł się w swoim gabinecie. Cierpi na ból kolana. Krząta się wokół niego Beata Szydło, pokornie wykonując wszystkie polecenia. Z pomocą przychodzi też ubrany w dres Patryk Jaki ze skrętem marihuany. Oczywiście medycznej.

Wbrew pozorom nie jest to opis kolejnego odcinka „Ucha Prezesa”. Tak zaczynał się pierwszy odcinek polskiej wersji legendarnego amerykańskiego programu satyrycznego „Saturday Night Live”, który na rodzimy grunt próbuje przeszczepić platforma Showmax.

Po pierwszych odcinkach można być raczej sceptycznym co do powodzenia tej próby. Program na ogół zaczyna się jak słabsza wersja popularnego serialu Roberta Górskiego, a później rzadko robi się lepiej.

Autorzy z pewnością podejmują się niełatwego zadania. Mierzą się z programem, który nie tylko ma ikoniczny status w historii amerykańskiej rozrywki, ale jest też tak głęboko zakorzeniony w tamtejszych kontekstach kulturowych i społecznych, że próba przeniesienia go w polskie to karkołomne zadanie.

Telewizja śmieje się z siebie

Amerykański SNL zadebiutował na antenie w październiku 1975 r. Choć produkcja miała swoje gorsze i lepsze momenty, choć wielokrotnie zmieniali się występujący w niej aktorzy i autorzy piszący dla nich skecze, nadawana jest do dziś. Obecnie jesteśmy w środku 43. sezonu.

W ciągu czterech dekad SNL był kuźnią talentów dla amerykańskiej rozrywki. Po wykuwających swoją popularność w programie komików sięgało kino i telewizja. To tam swoje kariery zaczynali John Belushi, Dan Aykroyd, Bill Murray, Tina Fey czy Eddie Murphy. To właśnie w serii skeczów dla SNL Aykroyd i Belushi w 1978 r. po raz pierwszy pojawiają się na ekranie jako Blues Brothers – popularność ich postaci okazała się tak wielka, że dwa lata później sięgnęło po nie Hollywood.

Co stanowi o sile formuły SNL? Głównym obiektem żartów w produkcji jest sama telewizja. Przeciętny odcinek SNL od początku składał się ze skeczów parodiujących różne telewizyjne formaty: popularne teleturnieje, wiadomości, debaty prezydenckie, seriale, talk-show. Skecze z założenia miały także reagować na bieżące wydarzenia. Program powstaje w zabójczym, tygodniowym tempie. Materiał pisany jest na bieżąco od poniedziałku do piątku – tak by skecze z soboty uwzględniały nowości ze świata popkultury i polityki. Każdy odcinek przynosi też nowego prowadzącego: gwiazdę, która otwiera show monologiem i pojawia się w większości skeczy.

SNL rozwija się i przeżywa swój pierwszy złoty wiek w drugiej połowie lat 70., w tym samym czasie, gdy w Hollywood triumfy święci kino nowej przygody Spielberga i Lucasa. SNL łączy z nim podobny odbiorca: zdecydowanie nienaiwny, doskonale obeznany w popkulturowych odniesieniach, intuicyjnie rozumiejący filmowe i telewizyjne konwencje, a przy tym szukający w audiowizualnej rozrywce prawdziwych emocji, śmiechu i wzruszeń.

Śmiech po Watergate

SNL zestawia się też często z „Latającym cyrkiem Monty Pythona” (1969-74). Brytyjczycy także biorą na komiczny warsztat telewizyjne gatunki, ale działają w zupełnie innym kontekście – nastawionej na misję publiczną telewizji brytyjskiej. Ich humor jest bardziej absurdalny, nonsensowny, dwuznaczny moralnie i nihilistyczny. Żarty Amerykanów z SNL raczej trzymają się ziemi i amerykańskich wartości – przede wszystkim tych liberalnych.

Dzieje się tak, mimo że program powstał w momencie najgłębszego moralno-politycznego kryzysu Ameryki. Pierwszy odcinek wyemitowany zostaje półtora roku po dymisji Nixona, zmuszonego do odejścia po ujawnieniu afery Watergate. Krajem rządzi prezydent Ford, człowiek, który na umożliwiające mu sukcesję stanowisko wiceprezydenta nie został w ogóle wybrany w powszechnych wyborach – Nixon nominował go po rezygnacji Spira Agnew.

Ford staje się jednym z głównych obiektów żartów w początkach programu, zwłaszcza w trakcie kampanii wyborczej w 1976 r. Odtwarzający prezydenta Chevy Chase robi z niego postać rodem ze slapstickowej komedii. Jego Ford przewraca się wraz z mównicą, z której ma przemawiać, nie potrafi wypić szklanki wody, nie oblewając się jak dziecko, trudność sprawia mu odebranie telefonu. Niezgrabność nie czyni przy tym z niego postaci w jakikolwiek sposób sympatycznej. Kompletna ignorancja idzie u Forda-Chase’a w parze z cynizmem, dwulicowością i skłonnością do manipulacji. Choć w programie obiektem żartów jest też konkurent Forda, Jimmy Carter (wciela się w niego ­Aykroyd), nietrudno zgadnąć, gdzie mieszczą się sympatie twórców.

Nie zmieniają się one wraz kolejnymi pokoleniami autorów programu. W 1984 r. prowadzącym jest afroamerykański pastor Jesse Jackson, walczący wtedy o nominację Demokratów w wyborach prezydenckich. Jackson pojawia się m.in. w skeczu parodiującym teleturniej testujący wiedzę zawodników. Pastor wciela się w rolę prowadzącego, odpowiedzi uczestników nie bardzo go jednak interesują. Gniewnie im przerywa, przekonany, że to, co mówią, i tak nie ma znaczenia w zmierzającej do katastrofy Ameryce prezydenta Reagana. „Nieważne, czyj wizerunek znajduje się na banknocie studolarowym, większość Amerykanów i tak go nigdy nie zobaczy!” – krzyczy. W efekcie, choć Jackson balansuje na granicy autoparodii, powstaje jedno z najostrzejszych oskarżeń ery Reagana w głównym nurcie popkultury.

Wyjść z bańki

Podobny polityczny kierunek program utrzymuje w obecnym stuleciu. Bezlitośnie wykpiwał Busha jr. i Sarah Palin, choć dostaje się też „przeintelektualizowanemu” Alowi Gore’owi czy Hillary Clinton. Polityka zawsze była jednym z wielu obecnych w SNL wątków, kariera Donalda Trumpa uczyniła z niej jednak główny temat. Od czasów Forda żaden z sezonów show nie był tak silnie upolityczniony jak dwa ostatnie.

Wcielający się w Trumpa Alec Baldwin robi świetną aktorską robotę, choć można mieć wątpliwości, czy ktoś taki jak Trump w ogóle daje się jeszcze ośmieszyć w ramach konwencji telewizyjnej satyry. Czy była gwiazda reality-show sama wcześniej nie przeszła na drogę groteski, gdzie nie mogą jej zaszkodzić żadne żarty z jej osoby?

Ostatnie dwa sezony SNL więc najciekawsze tam, gdzie odpuszczają sobie łatwe cele, takie jak Trump, i wykraczają poza oczywiste schematy myślenia liberalnej bańki, w jakiej funkcjonują twórcy serii i większość jej odbiorców. W zeszłym sezonie świetnie się to udało w dwóch skeczach. W pierwszym grupa liberalnych Amerykanów zasiada przed telewizorami w noc wyborczą roku 2016. Są absolutnie przekonani, że Hillary Clinton nie może przegrać. Wraz z wynikami spływającymi z kolejnych stanów grupa znajomych będzie jednak musiała skorygować swoje przekonania na temat tego, jak naprawdę wyglądają nastroje społeczne w Stanach. Drugi zestawia typowego wyborcę Trumpa (rewelacyjny Tom Hanks) z afroamerykańskimi uczestnikami teleturnieju „Czarny va banque”. Kolejne odpowiedzi postaci Hanksa i jego konkurentów pokazują, że wykluczeni czarni Amerykanie i wyborcy Trumpa, przerażeni tym, że spełnienie amerykańskiego snu ucieka im za horyzont, mogą mieć ze sobą o wiele więcej wspólnego, niż obie grupy byłyby kiedykolwiek skłonne przyznać.

Polski SNL jest bardziej na lewo od polskiego mainstreamu niż jego amerykański odpowiednik wobec amerykańskiego. Pierwszym zaproszonym prowadzącym ze świata polityki był Robert Biedroń. Program kpi nie tylko z PiS, ale też z Ryszarda Petru, kultu profesora Balcerowicza i polskiej odmiany neoliberalizmu. Choć obecność takich treści w silnie przesuniętej na prawo polskiej scenie publicznej jest niewątpliwie wartościowa, to trochę szkoda, że – w przeciwieństwie do amerykańskiego oryginału – twórcy polskiego SNL nie spróbowali przyjrzeć się w komicznej konwencji swoim własnym założeniom i bliskim sobie poglądom. W odcinku z Biedroniem dbano głównie o to, by wypadł on sympatycznie. Prezydent Słupska miał zbyt dużo komfortu, by – ryzykując wygłupienie się – zrobić coś podobnie pamiętnego, co Jackson w 1984 r.

Utracone w przekładzie

Twórcom polskiego SNL może być o tyle trudno, że w przeciwieństwie do Amerykanów nie mają za sobą kilku dekad tradycji. W dodatku polska satyra polityczna jest czymś, co trzeba wymyślić od nowa. Na fali odpolitycznienia kultury po 1989 r. rozrywka telewizyjna i kabaret w dużej mierze programowo odcięły się od polityki.

Popularność „Ucha Prezesa” czy nasycenie polskiego SNL żartami politycznymi pokazują jednak wyraźnie, że na satyrę polityczną znów jest koniunktura. Nie wiem tylko, czy polskiemu SNL uda się wypracować formułę, która ją wykorzysta, znajdując drogę do szerszej publiczności. Zbyt często polskie skecze z programu wydają się graną przez polskich aktorów kopią amerykańskich. Niektóre – casting do „Gwiezdnych wojen” z udziałem polskich celebrytów, nawiązujący do sceny z „Love Actually” skecz z Jarosławem Kaczyńskim i Danutą Holecką – to bezpośrednie przeróbki numerów niedawno pokazywanych w amerykańskim SNL. Humor ginie tu w przekładzie.

Problemem z „polskim SNL” może być też to, że w Polsce kabaret zawsze pozostawał raczej przy-literacki i przy-teatralny, nie żywił się nigdy do tego stopnia telewizją (i polityką jako częścią telewizji), co amerykańska tradycja, której część stanowi oryginalne SNL. Publiczność może potrzebować czasu, by wejść w nową konwencję.

Być może humor z natury jest nieprzetłumaczalny i trzeba szukać dla niego lokalnych formuł. Próby tworzenia klonów SNL podejmowano w niejednym kraju, nigdzie nie powstał fenomen dorównujący oryginałowi. Czy w sytuacji, gdy skecze z amerykańskiego SNL dostępne są niemal od razu na YouTubie, jest sens robić coś podobnego, tylko z Piotrem Adamczykiem zamiast Ryana Goslinga i parodiami Kaczyńskiego zamiast Trumpa?

Rodzimi fani amerykańskiego oryginału od polskiej rozrywki oczekują czegoś innego, własnego głosu. Mimo kilku udanych momentów, ten w polskim SNL brzmi na razie słabo.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2018