Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zaraz po śmierci pod jej dom w londyńskim Camden Town fani zaczęli znosić rozmaite dowody pamięci: kwiaty, znicze, maskotki, listy. Pomiędzy nimi ktoś położył parę zdartych, przybrudzonych baletek. Cóż za ironia – u schyłku życia właśnie w takim żałosnym obuwiu ze szczególnym upodobaniem fotografowali ją paparazzi, a plotkarskie media pokazywały je w zbliżeniu, by współcześni „ludożercy” mogli nasycić się upadkiem gwiazdy. Tak samo upajali się, oglądając w nieskończoność na You- Tubie jej niesławny występ w Belgradzie, który Monika Strzępka i Paweł Demirski odtworzyli potem w swoim spektaklu „O dobru” – niczym obsesyjnie powracający, zawstydzający nas wszystkich koszmar. Czy przypadkiem nie ci sami tabloidowi oglądacze i klikacze jakiś czas później żegnali swoją idolkę w Camden?
Dokument „Amy” Asifa Kapadii zaskakuje, bo nie wpisuje się w typowe oskarżycielskie narracje: o bezwzględnej machinie show-biznesu, o niedobrym ojcu, pasożytującym mężu czy o „zjadaniu bogów”, by potem ich rytualnie opłakiwać. Większość z tych wątków można oczywiście w filmie znaleźć, podobnie jak wspomniane baletki czy incydent w Belgradzie. Na pierwszym planie jest jednak sama Amy Winehouse – nieuchwytna, krucha, wykorzystywana i wykorzystująca, błagająca o pomoc, a zarazem niezdolna do jej przyjęcia. Ale też boleśnie rozminięta z czasem. Jej głos i wrażliwość muzyczna pochodziły z innej epoki. Bliżej jej było do Elli Fitzgerald i Billie Holiday niż do Rihanny i Beyoncé, z którymi, chcąc nie chcąc, konkurowała. To rozdarcie doskonale wyrażały przerysowane stylizacje wokalistki: sukienki typu pin-up girl, natapirowane koki, a do tego ostre rockandrollowe tatuaże. We wspomnieniach ktoś mówi, że już w wieku 18 lat miała starą duszę. Cokolwiek by to znaczyło, oglądając „Amy” doświadczamy tego wyobcowania na każdym kroku: kiedy po miłosnym zawodzie próbuje samotnie w studiu utwór „Back to Black” albo gdy skulona umyka pod obstrzałem fleszy.
Twórca „Wojownika” i „Senny” zrobił dokument, który ogląda się jak film fabularny. Choć doskonale znamy jego zakończenie, wielkie emocje biorą górę. Zwłaszcza kiedy milkną epitafijne wspomnienia i nieco inna Amy zaczyna wyłaniać się z nieznanych dotychczas materiałów archiwalnych. W jednej z najbardziej poruszających scen młoda, choć już uznana wokalistka spotyka swojego idola, Tony’ego Bennetta, i przygotowują nagranie wspólnej piosenki. Amy nie bardzo to wychodzi, jest zdenerwowana i niezadowolona z kolejnych wersji. Kiedy wreszcie jej wokal brzmi tak, jak powinien, po skończonym utworze stary jazzman przytula ją jak córkę. Postać ojca, najpierw w czasach dzieciństwa dotkliwie nieobecnego, potem znowuż nadobecnego w jej karierze, nie jest jednak dla tej historii kluczowa. Podobnie jak nazwisko męża Amy, Blake’a Fiedlera, który wciągnął ją ongiś w twarde narkotyki i przez długi czas manipulował jej uczuciami. Ale to właśnie w scenie próby z Bennettem widzimy kogoś, kto nareszcie, przez krótką chwilę, czuje się jak w domu: w sensie emocjonalnym i muzycznym.
To nie pierwszy film o Amy – sam Mitch Winehouse zdążył już jakiś czas temu nakręcić własną, w dużym stopniu samousprawiedliwiającą wersję losów córki. Tym razem udzielił filmowi błogosławieństwa i dopuścił Kapadię do rodzinnych archiwów, można więc mieć wątpliwości, czy nie został potraktowany zbyt łagodnie. Brytyjski reżyser rezygnuje jednak z konwencji dokumentu śledczego, unika też pokusy, by potraktować historię Amy na modłę fatalistyczną. Jakże łatwo byłoby wpisać autorkę „Rehabu” na listę członków legendarnego „Klubu 27”, w którym znaleźli się zmarli w tym samym wieku straceńcy rocka: Jimmy Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison, Kurt Cobain... W przeciwieństwie do nakręconego niedawno dokumentu o wokaliście zespołu Nirvana twórcy „Amy” nie przygotowali też dla nas zbyt wielu formalnych atrakcji. Najprostszy z możliwych tytuł filmu mówi tu sam za siebie.
Jedno jest pewne: po obejrzeniu tego dokumentu nikt już nie będzie szukał prawdy o Winehouse ani w wizerunku wystylizowanej diwy podbijającej rynki muzyczne, ani słaniającej się na nogach alkoholiczki, narkomanki i bulimiczki. Jeśli już, to raczej w cytowanych przez Kapadię amatorskich zapisach wideo przedstawiających pulchną i bardzo bezczelną nastolatkę dorastającą w żydowskiej rodzinie z północnego Londynu, która jakimś cudem potrafiła śpiewać głosem czarnoskórych weteranek jazzu. Tę prawdę znajdziemy także w tekstach jej piosenek – choć niemiłosiernie zgrane, dzięki temu filmowi dają się odkrywać wciąż na nowo. ©
AMY – reż. Asif Kapadia. Wielka Brytania/USA 2015. W kinach od 7 sierpnia.