Stan zamrożenia

Wchodzący w życie przepis o odpowiedzialności urzędników za rażące naruszenie prawa niewiele zmieni - twierdzą ofiary urzędniczych błędów.

02.05.2011

Czyta się kilka minut

25 września o 6.02 w kuchni Jeziornych stoi niedokończona butelka wina i ciasto (poprzedniego dnia były urodziny Anny). W tej kuchni przez cztery lata budowała się fabryka. Przy naleśnikach fruwały opowieści o urzędniczych procedurach, wydeptywaniu pozwoleń i decyzji. Nad pomidorową kotłowały się zwroty akcji: a to nawalił kontrahent, a to wreszcie wpłynął przelew. - Hitchcock, po prostu - mówi Anna.

Pan pojedzie z nami

Fabryka wzięła się z wizji. W centrum Krakowa, kwadrans od rynku, straszyła stara rzeźnia. Jeziornemu, absolwentowi politechniki, przemysłowcowi i społecznikowi, wówczas prezesowi zarządu Zakładów Mięsnych SA, żal się zrobiło tego miejsca. W wizji ujrzał, jak z zapaskudzonego przeistacza się w piękne. Zamarzył: zrobimy tu Centrum Preisnera - nowoczesne i stylowe, jak jego muzyka (dziś jest tu Galeria Kazimierz - ślad po wizji). Jedyny sposób to kupić walącą się fabrykę, a na obrzeżach miasta wybudować nową.

W Polsce mało kto słyszał wtedy o tzw. wykupie menedżerskim i lewarowanym, popularnym w USA, Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Dzięki legalnym, choć skomplikowanym transakcjom finansowym, w których biorą udział szefowie firmy, pozyskuje się kapitał na jej rozwój - właśnie wykup menedżerski wymyślił sobie Jeziorny na spełnienie wizji.

W budowaniu fabryki w kuchni Anna dostrzega dziś błogosławieństwo: cała rodzina, trzy córki, przyjaciele, rodzice, byli świadkami ceny, za jaką wizja nabierała kształtów. W domu przeciekał dach, remontu wymagały podłogi, a Lech postanowił, że nie będzie brał wynagrodzenia, dopóki fabryka nie okrzepnie. Bo w wizję wkomponowała się metafizyka.

19 sierpnia 2002 r. Jeziorny słucha modlitwy Papieża pod obrazem Matki Bożej w Kalwarii Zebrzydowskiej: "i bezrobotnemu daj spotkać pracodawcę". - Poczułem, jakby do mnie to mówił - wyznaje dzisiaj. - Tworzenie nowych miejsc pracy było uskrzydlające.

W fabryce na obrzeżach, która przyjmuje nazwę Krakmeat, jest ich prawie 300. "Gazeta Krakowska": "Elegancja-Francja. Błyszczące chromem rury, superzmywalne podłogi, kafelki ze specjalnego tworzywa, wszystkie certyfikaty: europejskie i polskie, nowoczesne strefy białe i czarne. Mieszalnie, maszyny, wędzarnie -

tip-top". Przed wejściem stuletnie drzewo magnolii (w wizji było miejsce na estetykę). Na otwarciu są orkiestra i media.

Pięć miesięcy później o 6.02 śpiących Annę i Lecha budzi matka (rodzice mieszkali na piętrze). Jeziorny: - Powiedziała: "Lechu, policja". Włożyłem spodnie, otworzyłem drzwi. Byli z CBŚ, po cywilnemu, mieli kamerę, kręcili film z wejścia. Pokazali nakaz rewizji.

Anna: - Jedni usiedli w salonie, inni rozeszli się po pokojach. Zaproponowałam kawę, herbatę. Byliśmy pewni, że to pomyłka.

W szufladzie młody policjant znajduje nakaz internowania z 1981 r. - Jeziorny działał w duszpasterstwie dominikanów i w Ruchu Młodej Polski. Młody jest zdumiony, pokazuje starszemu. A ten: "Prokurator mówi, że ci z biografią też kradną". Młody spowalnia ruchy, ale po chwili znów przekopuje szuflady. Padają zakazy: dzwonienia i odbierania telefonów, opuszczania domu. "Ale jak to - woła Zosia, średnia córka - ja mam klasówkę z matematyki!".

Potem Jeziorni dowiedzą się, że i tak mieli szczęście. Romana Kluskę, wtedy właściciela firmy komputerowej Optimus, skuto na oczach dzieci - jego córka przez miesiąc bała się wyjść z domu. Po Grzegorza Nicię, wówczas prokurenta krakowskiego Polmozbytu SA, przyszli

1 września. Jego 6-letni synek, wystrojony, miał iść po raz pierwszy do szkoły - zabronili. Nie mógł zrozumieć, dlaczego. Obwinił ojca, który poszedł z tymi panami i nie wrócił. Chłopiec na rok zaniemówił.

- Powiedzieli: "Pan musi pojechać z nami" - opowiada Jeziorny. - Byli uprzejmi, pozwolili wziąć prysznic. Zaczynałem dzień jak zwykle. To był dzień graniczny, ostatni, w którym miałem zaufanie do naszego państwa.

Kiedy tracisz nazwisko

Tego dnia zostaje też zatrzymany Paweł Rey z rady nadzorczej Krakmeatu, ojciec szóstki dzieci, w czasach PRL również opozycjonista, podobnie jak Jeziorny postać w Krakowie znana. Spotykają się na komendzie przy Mogilskiej. Cały graniczny dzień skuci włóczą się (osobno - takie przepisy) po policyjnych pokojach. Wieczorem - przesłuchanie, pierwsze i ostatnie. Prokurator, po trzydziestce, czyta zarzuty: zorganizowanie grupy przestępczej, pranie brudnych pieniędzy, spowodowanie gigantycznych strat w Zakładach Mięsnych i Polmozbycie, którym zarządzali kilka lat wcześniej - znaczy: zarzuty gangsterskie.

"To absurd - na to Jeziorny, w którym zaufanie do państwa wciąż się tli - ja, proszę pana, nie jestem przestępcą, tylko przemysłowcem" - i tłumaczy spokojnie, co to ten wykup menedżerski. A prokurator: "Dobra, dobra".

Filip Dopierała, były prokurator, który zajmował się sprawami gospodarczymi, przyznaje w portalu Gazeta.biz, że kandydatów do wydziałów gospodarczych w prokuraturach bierze się z powietrza - uczą się na własnych błędach; na studiach prawniczych nie ma zajęć z ekonomii ani szkoleń z prawa gospodarczego.

Gdy tego granicznego dnia Anna Jeziorna odbiera dziesiątki telefonów (kobiety oferują zakupy, nauczycielka córek proponuje: "mogę być pani kierowcą"; mężczyznom, bywa, załamuje się głos, bo "jak Lechowi to zrobili, to każdemu mogą"), jej mąż doświadcza goryczy utraconej szansy: - Przez pewien czas byłem w pokoju, w którym zostawiono rzeczy zabrane Pawłowi Reyowi. Jego komórka co 15 minut wyświetlała numer przedstawiciela inwestora, który miał włożyć duże pieniądze w rozwój Krakmeatu. Myśmy długo na ten telefon czekali, a teraz nie mogłem go odebrać.

Następnego dnia prokurator wnioskuje o tymczasowe aresztowanie. Jeziorny apeluje do sądu: "Właśnie dogadujemy się z inwestorem na temat przyszłości fabryki, jak będziemy w więzieniu, te rozmowy spełzną na niczym i zakład znajdzie się w trudnej sytuacji". Sąd zastanawia się godzinę. Prośbę o niestosowanie aresztu odrzuca.

Tak zaufanie Jeziornego do państwa się wypaliło. Następnego dnia stracił nazwisko. Media trąbiły o Lechu J. oraz Pawle R., podkreślając, że to osoby związane z opozycją i Kościołem, wszystko w duchu prokuratorskiego przesłania: widzicie, jak pozory mylą, drodzy czytelnicy, przestępcą może być każdy.

Prokuratorskie sztuczki

Tymczasem mnożą się aresztowania przedsiębiorców z wizją.

Krzysztof Piotrowski, prezes Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA (wizja silnego przemysłu okrętowego) jest w drodze na spotkanie z przedstawicielami dużego banku w Warszawie. Zostaje zatrzymany pod Toruniem. Sceny z policyjnej akcji pokazuje telewizja. Oskarżony o niegospodarność i nieprawidłowości w obrocie akcjami spółki, opowie: "Trafiłem do przepełnionej celi, w większości recydywistów. Kilka dni spałem na podłodze. Podczas kilku wizyt u lekarza w ośrodkach pozawięziennych ręce i nogi miałem skute kajdankami połączonymi łańcuchem. Dwaj uzbrojeni strażnicy nie wychodzili, kiedy byłem badany".

Jerzy Krzystyniak, również szczecinianin, szef spółki Ship Service, największej wówczas w Polsce firmy zaopatrującej statki w paliwo (wizja silnego polskiego sektora paliwowego), zostaje zatrzymany w 2001 r., wychodzi za rekordową wówczas kaucją 600 tys. zł. Prokuratura oskarża go o nadużycie uprawnień i działanie na szkodę spółki. 29 maja Krzystyniak zjawia się w siedzibie PKN Orlen, którego Ship Service jest akcjonariuszem. Przedstawia wiceprezesowi koncernu raport, z którego wynika, że Orlen jest winien jego firmie blisko 60 mln zł. - Ledwie stamtąd wyszedłem, a tu telefon z sekretariatu, że planowane nazajutrz posiedzenie rady nadzorczej jest odwołane bez podania przyczyny i nowego terminu - wspomina Krzystyniak. 1 czerwca, o dziesiątej, jest w biurze, pracuje. Raptem w drzwiach staje kilku funkcjonariuszy CBŚ, z kamerami. W Krakowie (tu zostaje przewieziony) sąd przez trzy godziny nie może znaleźć powodu do zastosowania aresztu tymczasowego. Prokurator naciska: sprawa jest rozwojowa, poważne zarzuty są kompletowane. Sąd wykazuje zrozumienie. W prawniczych kręgach o tym prokuratorze mówi się: "aresztowy".

- Wykorzystywanie służb specjalnych do wykoszenia konkurencji to standard - ocenia Jerzy Krzystyniak i przedstawia mechanizm pozbywania się rywala: pisze się anonimowy donos do urzędu skarbowego, że spółka taka a taka nieuczciwie rozlicza paliwo (w przypadku Ship Service uczyniła to reprezentantka firmy konkurującej na rynku paliw). Zaczyna się nękanie. Najpierw szybkie nagłośnienie sprawy. Potem banki wypowiadają część umów - boją się trefnego kontrahenta. Następnie wyekspediowanie za kraty, żeby uniemożliwić ratowanie firmy. Ponieważ dowodów winy nie ma, stosuje się areszt wydobywczy, w Polsce zakazany, ale - jak zgodnie twierdzą przedsiębiorcy - nagminny. Cel: masz przyznać się

do zarzutów i obciążyć inne osoby, także w oddzielnych sprawach.

- Najpierw zamknęli mnie w Wadowicach - relacjonuje Krzystyniak - w 10-osobowej celi z największą "bandyterką" Krakowa: z gangsterami ze zorganizowanych grup przestępczych. Przez miesiąc tę celę sprzątałem. Musiałem pić buraka wlewnego: przez 5 minut 5 kubasów wody, potem okropnie się rzyga. I tak w kółko. Później przewieźli mnie do Szczecina. Prawie od razu prawnik przekazał mi propozycję prokuratora: "Panie prezesie, jak pan zezna to i to, drzwi będą szeroko otwarte". Przesłuchiwano mnie co trzy miesiące, prokurator sugerował, żebym obciążył Artura Balazsa, bo chcieli go oskarżyć w tzw. aferze zbożowej - mój mecenas był świadkiem oferty. We wnioskach o przedłużanie aresztu prokurator notorycznie kłamał. Kiedy złożyłem zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przez niego przestępstwa, sąd sprawę umorzył, uzasadniając, że jedynym poszkodowanym w niej mógłby być wymiar sprawiedliwości. Żeby nie zwariować, 13 i pół miesiąca aresztu byłem na lekach nasennych i uspokajających.

W niepisanej procedurze aresztu wydobywczego liczy się psychologia zaskoczenia. - Chodzi o to, żeby ani przez chwilę nie poczuć gruntu pod nogami - wyjaśnia Lech Jeziorny. - Wprowadzają cię do celi, ścielisz sobie pryczę, a tu klawisz oznajmia "wynocha". Tak trzy razy, do wieczora. W końcu trafiłem do 13-osobowej.

W rytuale więziennej subkultury powitania trzeba pokazać "blachę": papier z prokuratorskimi zarzutami, żeby współosadzeni wiedzieli, z kim mają do czynienia. "Blachę" Jeziornego czyta herszt grupy, a im dłużej czyta, tym bardziej opada mu szczęka. W końcu wykrzykuje: "O k..., ziomek, to ty 65 baniaków zgarnąłeś?!". Głupia sytuacja: powiedzieć im, że to lipa - wyśmieją; w więzieniu każdy siedzi za niewinność.

Subkultura kryminału to dla Jeziornego nie pierwszyzna. W internacie w Załężu na jego oddziale prawie połowa zamkniętych to byli recydywiści. Z jednym, ksywa Antek, który siedział za to, że wytatuował sobie na czole "śmierć komunistom", zaprzyjaźnił się. Teraz tamto doświadczenie procentowało. - Zacząłem krok po kroku zmiękczać opowieść o mojej "zbrodni" - odtwarza tamte dni Jeziorny. - Opowiadałem o wybudowanej fabryce i wykupie menedżerskim. Prokurator nie zrozumiał, a ci prości ludzie zrozumieli. "To za co ty, ziomek, siedzisz?" - klepali się w czoło ze współczuciem.

Niepisana procedura aresztu wydobywczego kusi diabelskim miłosierdziem: przyznaj się, to cię wypuścimy, dostaniesz łagodny wyrok, wystąp o depek - dobrowolne poddanie się karze. Spośród 16 zatrzymanych w sprawach Zakładów Mięsnych i Polmozbytu sześcioro o depek poprosiło: dwoje po tym, jak pobili ich współwięźniowie. Szefowa jednej ze spółek Polmozbytu przeszła załamanie nerwowe. W błagalnych listach do prokuratury składała samokrytykę. Niedawno przyznała: "Groźbami wymuszano na mnie zeznania". Wiele z tych osób się nie pozbierało.

Inspektor doznaje olśnienia

Dr Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha, instytutu krzewiącego m.in. ideę wolnego rynku na fundamencie etyki, zaznacza, że w jeszcze gorszej sytuacji są drobni przedsiębiorcy z małych miejscowości. Ich nie stać na wynajęcie prawników, a nawet jak stać, miejscowa palestra nie chce się konfliktować  z urzędnikami. Tak było w przypadku właściciela niewielkiego terminalu przeładunkowego nawozów między Polską a Białorusią z Suwałk, na który chrapkę miał ktoś inny. Prokuratura zarzuciła mu, że zawyżył wartość działki, którą wniósł aportem do własnej firmy, i wsadziła do więzienia na wiele miesięcy. Do akcji wkroczyła ABW. - Jeszcze trochę, a posądziliby go o szpiegostwo. Na szczęście udało się ściągnąć prawnika z Warszawy - mówi ekspert.

Jerzy Krzystyniak jest przekonany, że tak długo, jak służby specjalne wpływają na losy państwa, nikt nie może czuć się pewny.

- Bezpieczniacy wiedzą, który biegły jest umoczony, który sędzia czy prokurator ma kłopoty z nałogiem lub wiernością małżeńską. Nieraz odbywa się to tak: przychodzi konkurent do bezpieczniaka, płaci mu, a potem ten przychodzi do prokuratora i mówi: "Dostaniesz połowę, trzeba wsadzić Iksińskiego". Nawet tu, na niemałym szczecińskim podwórku, ci, których firmy odnosiły sukcesy, w większości są po upadłościach i bankructwach.

Eksperci zwracają uwagę na kolejną specyfikę urzędniczego stylu na prowincji: obyczaj okazywania wdzięczności za pozwolenia czy koncesje, zwany "umiejętnością dzielenia się sukcesem". Janusz Palikot, do niedawna prominentny polityk PO, przyznał publicznie, że presja lokalnych struktur urzędniczych na jego firmę w Biłgoraju (miała zatrudnić rzesze pociotków i szwagrów) była tak duża, że przeniósł ją do Warszawy. Ale to rozwiązanie dostępne niewielu. Ten, kto łamie obyczaj, skazuje się na status wroga systemu, jak stało się to w przypadku Romana Kluski: kiedy nie dał łapówki, system wytoczył przeciwko niemu cały arsenał narzędzi dyscyplinujących.

- Administracja szybko otrząsnęła się po szoku początku lat 90., gdy z dnia na dzień jej połowę zwolniono oraz zabrano instrumenty dzielenia i rządzenia. Te instrumenty znów zaczęły się pojawiać: każdy rząd dokładał kolejne cła, licencje, koncesje. W dodatku system reglamentacji jest nietransparentny i uznaniowy; daje urzędnikom niebywałą władzę - diagnozuje Andrzej Sadowski.

Kiedy Joanna Jarosz prowadząca w Sosnowcu firmę dziewiarską, po tym, jak fiskus wstrzymał jej nieoczekiwanie zwrot podatku VAT, spytała urzędniczki: "Dlaczego pani mi to robi?", usłyszała: "Bo mam władzę".

A władza ma karzący gest. Gdy Zbigniewowi Leszczyńskiemu z Zielonej Góry, szefowi przedsiębiorstwa Eltor-Pol z branży elektronicznej, zdarzyło się nieprawidłowo rozliczyć niewielką część przychodów (7,5 tys. zł), skarbówka zażądała 1,3 mln zł, jakby pomyłka dotyczyła całych obrotów zakładu. Leszczyński nie miał z czego płacić, zajęto majątek firmy.

Jesienią 2005 r. Nina Cholewicka, właścicielka firmy szyjącej dziecięce ubranka, staje pod izbą skarbową w Kielcach z transparentem: "Wasze dobre wyniki to nędza i tragedia podatników".

Chmielnik to cztero tysięczne miasteczko pod Kielcami, wszyscy się znają. Cholewicka, matka czworga dzieci, krawcowa z zamiłowania, zakłada tu Przedsiębiorstwo Handlowo-

-Usługowe "Nina". Tekstylia sprowadza z Niemiec; to tanie materiały, uszkodzone partie wędrują na śmietnik. Kolekcje "Niny" bardzo się podobają, ich fotografie publikuje m.in. pismo "Moda Polska". Fabryczka zatrudnia 50 osób - Cholewicka staje się największym pracodawcą w gminie. Krezuską nie jest (ma na czysto 4-6 tys. zł), ale dla kieleckiego liceum kupuje pomoce dydaktyczne, funduje nagrody w konkursach dla niepełnosprawnych.

Pewnego dnia w zakładzie pojawiają się trzy kontrole: z wydziału zwalczania przestępczości gospodarczej, ochrony środowiska i skarbówki. Inspektor tej ostatniej, niczym porucznik Columbo, doznaje olśnienia: Cholewicka sprzedaje część materiałów na lewo, a twierdzi, że to odpady. Oszustwa nie daje się dowieść, choć Columbo bierze pod lupę wszystkich kontrahentów "Niny". Raz pracownicy są świadkami, jak ładuje bele materiałów na ciężarówkę i liczy, ile ich się pomieści. Chodzi na wysypisko, przetrząsa dokumenty. Cholewicka wyzna później: "Myślałam, że te eksperymenty to jakiś kawał, śmiałam się". Ale śmiała się krótko: skarbówka wlepia jej trzymilionowy domiar. Ona takich pieniędzy nie ma - skarbówka blokuje konta. Właścicielka za wszelką cenę usiłuje utrzymać produkcję, zaciąga kredyty, pod ich zastaw idzie rodzinny dom. Z jej relacji: "Dzieci w szkole słyszały: »matka oszustka«. Córka powiedziała mi, że stałam się matematyczna. Zero emocji. Podejmowałam decyzje i rozmawiałam jak komputer. Nie mogłam dać dzieciom czułości. Ciągle strach, kiedy przyjdzie następna kontrola, komornik, pismo z sądu. Nie mogłam normalnie żyć". W cztery lata zakład plajtuje (kontrahenci wystraszyli się, że jak będą handlować z firmą, która podpadła urzędnikom, to spotka ich taki sam los). Komornicy zabierają samochód dostawczy, pod młotek idzie dom. Mąż Cholewickiej nie wytrzymuje, wyjeżdża.

Z opowieści ekspedientki ze sklepu na chmielnickim rynku: "Przyszła do mnie, zdjęła pierścionek, położyła na ladę, poprosiła, żebym jej sprzedała za to coś do jedzenia dla dzieci". Właścicielka straganu z warzywami wyzna reporterce Polsatu: "Dawaliśmy jej ziemniaki, warzywa, co mogliśmy".

Między Paryżem a Teksasem

- Kiedy Lech siedział, byłam w Sejmie w organizacjach przedsiębiorców i obrońców praw człowieka - mówi Anna Jeziorna. - Nikt nie miał wątpliwości, że jest uczciwy, ale wszyscy rozkładali ręce: "Takie jest prawo".

Bezustannie pisze prośby o widzenie z mężem, piszą jego rodzice, córki. Izolacja od bliskich - to specjalność aresztu wydobywczego. List Natalki, najmłodszej, 9-letniej ("Kochany Tatusiu, w szkole wszystko dobrze, a w »M jak miłość« Marek pokłócił się z Hanką"), prokurator trzyma przez miesiąc. Żona Grzegorza Nici jest w ciąży - kiedy zbliża się termin porodu, jego matka wysyła do prokuratora list, przedstawia sytuację, w jakiej znalazła się rodzina: bez środków do życia, w psychicznym rozbiciu, "starszy chłopiec mówi, że teraz musi pilnować mamy, aby mu jej nie zabrano". W odpowiedzi prokurator zwraca się do sądu rodzinnego z wnioskiem o umieszczenie dwojga dzieci Niciów w policyjnej izbie dziecka. Dlaczego? "Skoro dziećmi nie miał kto się zająć, obligowało mnie do tego prawo" - będzie tłumaczyć się później. W szpitalu, w którym rodzi Niciowa, pojawia się CBŚ, jakby dla demonstracji: patrzcie, tu leży żona gangstera.

Dwa miesiące przed Bożym Narodzeniem odbywa się kolejna rozprawa w sprawie uchylenia aresztu. Za Jeziornym i Reyem poręczają osobistości, m.in. ks. Adam Boniecki i Wiesław Chrzanowski - sąd wniosek odrzuca.

Wreszcie na kilka dni przed Wigilią - pierwsze widzenie z Anną (z dziećmi nie pozwolili, a Reyowi wyznaczali, które może przyjść). Przez szybę pleksi, ze słuchawkami, żadnego dotyku, jak w scenie z filmu "Paryż, Teksas" z Nastassją Kinski. Bohaterowie przykładają dłonie do szyby i w tym geście są słowa.

Zamiast Paryża był Tarnów, kolejne więzienie. Potłuczone muszle klozetowe, zdewastowane cele, w nich najciężsi przestępcy. Tu mieli widzenie nielegalne. Lech: - Przerzucili mnie do celi z okratowanym okienkiem, które obejmowało fragment przestrzeni przy pobliskim cmentarzu. Jak stanęło się przy tym oknie, można było z daleka dostrzec sylwetki. W jedną sobotę o umówionej porze przyjechała w to miejsce Ania z dziewczynkami. Włożyłem jasną koszulę, żeby odbijała się na tle krat.

Natalka miała pluszowego pieska, podrzucała go. Przez 20 minut sobie machali. Nagle pojawił się klawisz: "Koniec tej zabawy, Jeziorny". Przenieśli go do "studni" - celi bez dziennego światła. Zakablował ich strażnik z przywięziennej wieżyczki.

- Ale ze światłem jest tak, że jak się chce, można je ujrzeć - zapewnia Jeziorny. Jeszcze na Montelupich wyprowadzili go na pierwszy spacer; spacerniaki - betonowe zakratowane studzienki - są tam na ostatnim piętrze. Raptem z nieba sfruwa gołębie piórko, białe. - Wpadło mi prosto w ręce. Pomyślałem: znak.

Piórko oprawił, wisi w domu.

Wyrok: niewinni

Kiedy po dziewięciu miesiącach wraca na wolność, Krakmeat dogorywa, pracę tracą trzy setki ludzi. Nikt nie miał głowy dbać o magnolię - uschła.

Siedem lat później prokuratura przyznaje się do błędu: "Działania przedsiębiorców nie miały znamion czynu zabronionego. Materiał dowodowy nie daje podstaw do przyjęcia, że podejrzani kierowali zorganizowaną grupą przestępczą mającą na celu popełnianie przestępstw. Śledztwo nie wykazało, że przedsiębiorcy zarobili na zarzucanych im działaniach".

Od 2007 do 2010 r. zapadają wyroki uniewinniające Jerzego Krzystyniaka. Ale jego paliwowa spółka już nie istnieje.

Pięć lat po tym, jak inspektor nałożył domiar zielonogórskiej firmie Zbigniewa Leszczyńskiego, NSA uchyla decyzje skarbówki i wytyka jej "rażące naruszenie przepisów" - urzędnik opierał się na takich, które już nie obowiązywały.

5 lat po utracie przedsiębiorstwa przez Ninę Cholewicką sąd rozprawia się z kieleckim Columbo za to, że "popełnił duże błędy obliczeniowe niekorzystne dla oskarżonej", a swoje eksperymenty "robił na oko". Osiem lat po plajcie firmy izba skarbowa umarza decyzje, które do tego doprowadziły.

Po zamknięciu władz krakowskiego Polmo-

zbytu szefem rady nadzorczej został naczelnik urzędu skarbowego Kraków-Środmieście, który powiadomił prokuraturę o podejrzeniu przestępstwa. Udziały aresztowanych (zajęte na poczet kary) trafiły za bezcen i bez przetargu do pewnego warszawskiego biznesmena.

Oczyszczony z zarzutów działania na szkodę spółki Krzysztof Piotrowski, były szef Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA, na niedawnym panelu poświęconym stosunkowi państwa do przedsiębiorczości w Business Centre Club mówił o jej losach: "Kontrola NIK wskazała na istotne naruszenia prawa w trakcie ciągnącego się procesu upadłościowego stoczni. Mimo to od 2002 r. upłynniany jest jej majątek. To pozwoliło wzbogacić się pewnym partiom i konkretnym osobom".

Żadnemu z urzędników stawiających bezpodstawne oskarżenia nie spadł włos z głowy. Wszyscy awansowali: prokurator oskarżający Jeziornego, Reya i innych jest dziś w Prokuraturze Apelacyjnej. Zdaniem Andrzeja Sadowskiego niewiele zmieni wchodzący właśnie w życie przepis nakładający na urzędnika finansową (do wielokrotności pensji, a nie do wartości wyrządzonej szkody) odpowiedzialność za decyzje wydane z rażącym naruszeniem prawa - bo trzeba dowieść, że uczynił to umyślnie. Przełożony takiego urzędnika nie jest zainteresowany ujawnieniem jego winy, bo przyznałby się do braku nadzoru. Solidarność urzędnicza jest szczelna. A prokuratorów wciąż chroni przepis o przedawnianiu się ich błędów po upływie roku.

- Doszło do utrwalenia sytuacji, w której przestępca korzysta z konstytucyjnego prawa domniemania niewinności, a przedsiębiorcy się go odmawia; najpierw się go oskarża, a potem zbiera dowody - uważa Sadowski. - W słynnej ustawie Wilczka z 1988 r. było napisane, że dozwolone jest to, co nie jest zakazane, teraz, jak uzasadnił swoją decyzję jeden z urzędów, zakazane jest to, co nie jest dozwolone.

Według raportu Konfederacji Pracodawców Prywatnych "Lewiatan" poziom barier administracyjnych wzrasta; ostatnie badania Związku Przedsiębiorców i Pracodawców dowodzą, że za największą przeszkodę dla działalności gospodarczej uznają oni mętne, nieraz wykluczające się przepisy. Choć nikt nie prowadzi ewidencji przypadków nękanych przez państwo przedsiębiorców, z monitoringu BCC i Centrum Smitha wynika, że zjawisko nie słabnie. W ubiegłym roku np. po raz pierwszy w historii wolnej Polski prokuratura uznała za zorganizowaną grupę przestępczą organizację pozarządową: Fundację Projekt Łódź, która przygotowała m.in. projekt rewitalizacji ulicy Piotrkowskiej. Aresztowanym próbowano wmówić, że nie można im ujawnić, na podstawie jakich zarzutów ich zatrzymano. Większość z tych zarzutów jest już umorzona.

Wszystko to kosztuje. Europejski Trybunał Sprawiedliwości kilkakrotnie nakładał na Polskę kary za przetrzymywanie przedsiębiorców w aresztach bez procesów. Uniewinnieni występują o wielomilionowe odszkodowania i zwykle je dostają. W połowie kwietnia uprawomocnił się wyrok Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu, który przyznał prawie 30 mln zł w sprawie spółki komputerowej JTT - bliźniaczo podobnej do Optimusa Romana Kluski. Fiskus ukarał ją za to, że realizowała umowę z ministerstwem edukacji na dostarczenie komputerów. Resort chciał zaoszczędzić na zwolnieniu z podatku VAT, wykorzystując obowiązujące prawo, które zezwalało na to pod warunkiem, że sprzęt sprowadzało się z zagranicy granicy. Zamiast zbadać, kto i dlaczego taki przepis wymyślił, państwo zniszczyło firmę.

Polski podatnik płaci za niesprawny wymiar sprawiedliwości. Jeśli przedsiębiorcę na to stać, odprowadza bezpodstawnie narzucone przez skarbówkę domiary i spokojnie czeka na wyrok, który zapadnie po latach procesów. Każdy rok zwłoki w rozstrzygnięciu - to większe odsetki. Andrzej Sadowski zna przedsiębiorców, którzy za odsetki od niesłusznie zabranych im przez fiskusa pieniędzy kupili sobie samoloty.

Bezrobotni, doradcy

Z odszkodowaniem czy bez, ofiary państwa żyją w stanie zamrożenia. Za jednymi, jak za Jerzym Krzystyniakiem (wciąż szuka pracy), ciągnie się więzienne odium: "Siedział, znaczy coś jest na rzeczy". Za innymi - rodzinne dramaty. Końca procesów Lecha Jeziornego nie doczekali rodzice.

Jeziorny i Rey wyszli z aresztu z zakazem zasiadania we władzach spółek - dziś są tylko doradcami. W kuchni Jeziornych nie buduje się już żadna fabryka. Anna mówi, że zamrożenie jest jak chodzenie z ciężkim plecakiem: ile można tak chodzić, trzymając się prosto? Po podatkowym uniewinnieniu przez NSA już się prostowali, ale kołowrót zaczął się od nowa, bo ludzie ze skarbówki wyrok zignorowali i przy domiarach upierają się nadal. Wloką się też sprawy związane z Polmozbytem. - W zamrożeniu człowiek jest jak korzeń, którego część zmartwiała - mówi Lech.

Niezamrożone są tylko więzienne wspomnienia. Np. z ostatnich tygodni na Montelupich. Maj. Magda, najstarsza córka, zdaje maturę - Chciałyśmy mu powiedzieć, jaki pisała temat z polskiego - opowiada Anna. - Stanęłyśmy za murem, od tyłu, bo stamtąd do cel dochodzi głos, gdy się głośno krzyczy. Pomogły dwie nastolatki, które miały w tym więzieniu chłopaków. Jedna woła do swojego: "Arek, trzeba przewinąć!", to znaczy przekazać dalej. I ten Arek pojawia się w którymś z okien, krzyczy do Madzi: "Koleżanko, pokaż numer celi, nawijaj". Pokazała. "Tato, pisałam, że dziwny jest ten świat!" - wykrzyczała co sił, bo wzięła sobie temat o człowieku wobec przeciwności losu, z mottem z Niemena. Arek przewinął. Całe Montelupich zatrzęsło się od dudnienia o niepojętym świecie.

Korzystałam m.in. z reportaży Ziemowita Nowaka, Wojciecha Czuchnowskiego i Jarosława Sidorowicza oraz Leszka Kostrzewskiego i Piotra Mączyńskiego, publikowanych w "Gazecie Wyborczej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2011