Minister od prawdy

Na bilans pracy obecnego ministra sprawiedliwości jest jeszcze za wcześnie - z podsumowaniem poczekajmy do kolejnych wyborów. Ale gorliwość Zbigniewa Ziobry w naprawianiu państwa i prawa nie daje o sobie zapominać. To wręcz postać symboliczna dla "epoki Kaczyńskich: ideowy, ambitny, bezczelny. I przekonany, że większość tego, co było przed nim, wymaga naprawy, a to, co właściwe, rozpoczyna dopiero on.

12.05.2007

Czyta się kilka minut

fot. W. Olkuśnik - Agencja Gazeta /
fot. W. Olkuśnik - Agencja Gazeta /

Upalny czerwiec 2000 r. W kamienicy przy Placu Dominikańskim w Krakowie trwa konferencja prasowa Stowarzyszenia "Katon", prowadzącego Centrum Pomocy Ofiarom Przestępstw i Patologii Społecznych. Zapłakana młoda kobieta opowiada o mężu, który zmarł zatruty tlenkiem węgla. Winą za nieszczelność instalacji obarcza spółdzielnię mieszkaniową, ale i system prawny: że działa opieszale, utrudniając jej dochodzenie swoich praw po takiej tragedii. Młody prawnik spokojnie tłumaczy, dlaczego takie traktowanie obywatela w państwie prawa jest niedopuszczalne. Pewny siebie, wyważony, zdecydowany. Zapewnia, że jego stowarzyszenie nie zostawia takich osób samym sobie. To 30-letni wówczas Ziobro - absolwent wydziału prawa UJ, aplikant Prokuratury Rejonowej w Gliwicach.

Założone przez niego rok wcześniej stowarzyszenie zajmuje się bezpłatnym udzielaniem porad prawnych, tworzeniem programu poprawy bezpieczeństwa w Krakowie, a także zaostrzeniem kodeksu karnego (Ziobro nie kryje, że to opozycja wobec liberalnej krakowskiej szkoły prawa, związanej z Andrzejem Zollem - jednym z głównych twórców kodeksu obowiązującego od 1997 r.). Plany wprowadzenia w życie nowego, "społecznego" kodeksu nie powiodły się: w 2001 r. przyjął go parlament, ale zawetował prezydent Aleksander Kwaśniewski. Dopiero sześć lat później dawne słowa zaczynają stawać się ciałem.

Kiedy jednak zakładał stowarzyszenie "Katon", nie myślał jeszcze o polityce, bardziej o prawach ofiar przestępstw i obywatelskich zmaganiach z nie zawsze wydolnym państwem. W 1999 r. to właśnie "Katon" nagłaśnia sprawę tygodnika "Zły", składając w krakowskiej prokuraturze zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez policjantkę i wydawcę (była nim żona Jerzego Urbana). Pierwsza miała ujawniać materiały pochodzące z umorzonych postępowań przygotowawczych, także cytaty z przesłuchań ("Zły" opublikował m.in. zdjęcia i list pożegnalny samobójcy z Niepołomic). Urażeni rodzice poprosili o pomoc burmistrza miasta, Stanisława Kracika, który z kolei interweniował u ministra sprawiedliwości i prokurator generalnej Hanny Suchockiej. Pani minister wydała prokuraturze polecenie zajęcia się sprawą, a młody prawnik Ziobro mógł zobaczyć z bliska, jak członek rządu absorbuje się problemem, który wydaje się należeć do kompetencji prokuratury okręgowej.

Wiele lat później Wiktor Osiatyński, prawnik-konstytucjonalista, komentując sztandarową dla Ziobry zapowiedź zaostrzenia sankcji karnych, podkreślił znaczenie dla takiego właśnie myślenia o prawie, zainteresowania prawami ofiar: "mam ogromne filozoficzne i czysto ludzkie wątpliwości wobec tych ruchów obrony ofiar, które bardziej są oparte na chęci odpłaty i nienawiści niż na rekoncyliacji, zadośćuczynieniu i ukojeniu. A właśnie takie były początki kariery ministra Ziobry i one ukształtowały jego poglądy na karanie". Poglądy, których minister nie zmienia, mimo odmiennego zdania autorytetów prawniczych (niekoniecznie przezeń uznawanych) czy danych o spadającej w Polsce przestępczości.

Ziobro kontra prawnicy

"Przyjeżdżając tu [do Krakowa] w 1989 r., byłem zawiedzony - wyznawał Zbigniew Ziobro dziennikarzowi lokalnego dodatku "Gazety Wyborczej" w 2002 r. - Nie mogłem już brać udziału w studenckich protestach". Ustrój zmieniony, transformacja rozpoczęta, nawet kodeksy karne uchwalone - wydaje się, że nic tylko zwinąć sztandary i zabrać się do mało efektownej pracy u podstaw. Bez idei? Widać nie zawsze można. Dlatego, inaczej niż koledzy, którym marzyła się np. kariera w adwokaturze czy notariacie i związane z tym zarobki, Ziobro szuka prawników pracujących "dla idei" (podkreśla, że majątek już ma - dorobił się na giełdzie), choćby takich, jak prokuratorzy. Żyjący z państwowej pensji funkcjonariusze, strzegący przede wszystkim interesów państwa i jego obywateli, którym prawo - o czym przekonał się podczas aplikacji w Gliwicach - w walce z przestępczością nie zawsze pomaga.

Prokuratorskie podejście do prawa ułatwia wyznaczenie sobie zadań (warto przypomnieć fragment listu Ludwika Dorna do premiera, po dymisji z funkcji szefa MSWiA: "Co najmniej parokrotnie (...) zwracałem uwagę Ministrów Ziobry i Kaczmarka na szkodliwą praktykę mnożenia ponad potrzeby prokuratorsko-policyjnych grup operacyjno-śledczych i obciążania nadmiarem zadań funkcjonariuszy policji o najlepszych kwalifikacjach i największym doświadczeniu"). Najważniejszym zadaniem stało się zaostrzenie prawa karnego - zgodnie z ostatnimi zmianami już 15-latkowie mieli być karani jak dorośli za większość przestępstw, grzywna będzie mogła wynosić nawet 7 mln zł, za celowe uszkodzenie ciała może grozić kara nawet 25 lat pozbawienia wolności, przekroczenie granic obrony koniecznej może pozostać bez konsekwencji, o ile działało się pod wpływem emocji.

Nic to, że wśród praktyków prawa tylko 13 spośród 4 tys. ankietowanych sędziów i prokuratorów poparło ideę zaostrzenia kar (badania przeprowadzone na początku 2005 r. przez Komisję Kodyfikacyjną). Nic to również, że przestępczość w Polsce spada, a wzrasta ich wykrywalność przez policję i poczucie bezpieczeństwa obywateli. Nie ma też poparcia w środowisku praktyków i teoretyków prawa przekonanie szczególnie ministrowi bliskie - odstraszającego działania kary. Na wykładach z historii prawa, jakie na Uniwersytecie Jagiellońskim przez lata prowadził prof. Stanisław Płaza, minister nie raz musiał słyszeć, że nic tak nie pomagało złodziejom kieszonkowym, jak publiczne wykonywanie kary dla przykładu: zgromadzona na rynku publiczność, obserwująca marny los pochwyconego, stawała się łatwym łupem kolegów po fachu bohatera egzekucji. Jednak przynajmniej od lat 70. XX wieku nacisk kładzie się na nieuchronność kary - nawet najmniej dolegliwej, ale nieuchronnie spotykającej każdego, kto naruszył prawo.

Co nie znaczy, że tak w prawie, jak w sprawiedliwości nie było co robić. W 2005 r. więcej niż połowa Polaków uważała, że sądy, m.in. z powodu korupcji, nie orzekają sprawiedliwie i że postępowanie jest przewlekane, a wady orzecznictwa wytykali i Rzecznik Praw Obywatelskich, i środowiska akademickie, i organizacje pozarządowe. Zbigniew Hołda, adwokat i członek zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, pisał na łamach "TP" u początku 2005 r., że stanem polskiego sądownictwa nie interesuje się nawet minister sprawiedliwości, a do zauważalnej poprawy potrzeba byłoby niewiele, bo większość sędziów jest do zawodu przygotowana dobrze. Chodziło o "kilka kroków", byle wykonanych w dobrą stronę, czyli tę, która pozwoliłaby jak najszybciej uporać się z blisko 9 mln czekających wówczas na rozpatrzenie spraw: o poprawę obiegu informacji między stronami i innymi osobami zaangażowanymi w postępowanie, o sprawniejsze protokołowanie rozpraw, stworzenie dodatkowych sądów grodzkich, dążenie do przydzielenia każdemu z 10 tys. sędziów sekretarza i asystenta. "Wreszcie, w środowisku sędziów musi zapanować klimat dezaprobaty dla najmniejszych nawet uchybień i skaz charakteru" - pisał Hołda. Rok później z raportu Banku Światowego o prawnych barierach rozwoju gospodarczego w Polsce wynikało, że dochodzenie roszczeń firm przed sądami (a 60 proc. z nich miało spór z kontrahentami, który w większości przypadków kończył się przed sądem) trwa blisko tysiąc dni. Sprawniejsze od naszych były nawet sądy niektórych państw afrykańskich.

Minister Ziobro plany sanacji układał na długo przed tym, nim znalazł się w ministerstwie przy Alejach Ujazdowskich. Pomysłów na zmiany - tak w organizacji wymiaru sprawiedliwości, jak prawie gospodarczym czy polityce kryminalnej - nie brakowało. Orzecznictwo miało uczynić tymczasowe aresztowania znacznie krótsze, zaś wyroki bezwzględnego pozbawienia wolności za drobne przestępstwa, zamiast wydawania wyroków w zawieszeniu - częstsze. Miały powstać tzw. więzienia weekendowe (skazany odbywałby karę od piątku wieczorem do poniedziałku rano, w ciągu tygodnia pracując), więzienia prywatne (to miałaby być odpowiedź na przeludnienie w zakładach karnych i prawie 36 tys. skazanych, czekających na możliwość odbycia kary) i tzw. sądy 24-godzinne. Skrócenie tymczasowego aresztu - z trzech miesięcy do trzech tygodni - miało zdopingować prokuratorów do jak najszybszego kończenia śledztw (Polska przegrała parę spraw przed Trybunałem w Strasburgu o nieuzasadnione przedłużanie aresztu). Lekarstwem na jeden z najczęstszych powodów przewlekania procesu - niestawiennictwo obrońców i pełnomocników w sądzie - miało być podniesienie kary z trzech do trzydziestu tys. złotych. Pod karą grzywny samorząd adwokacki i radcowski miały odpowiadać na skargi sądu bądź prokuratury na swoich członków. A jeszcze: podniesienie konkurencji między komornikami, obniżenie taks notarialnych, otwarcie zawodów prawniczych, sporządzenie rejestru przestępców na tle seksualnym wobec dzieci, dozór elektroniczny przestępców, usprawnienie postępowania przed sądami gospodarczymi...

Rozrzut tematów prawie nieograniczony. Zbigniew Ziobro jest aż ministrem, ale z rozległości "planów przebudowy" można pomyśleć, że jest tylko ministrem. Jakby minister łączył wiedzę nie tylko z przeróżnych dziedzin prawa, ale był też teoretykiem prawa i jego praktykiem, zaś rozległość zainteresowań i doświadczenia życiowego pozwalała mu koordynować prace nad wszystkimi tymi sferami.

"To (...) co dotyczyło kodeksu karnego, przestępczości i polityki kryminalnej, opiera się (...) na całej grupie nieporozumień i uproszczeń" - usłyszał minister Ziobro od prof. Hołdy podczas "Gazetowej" dyskusji "Ziobro kontra prawnicy". Co na to szef resortu sprawiedliwości? "Taka argumentacja pokazuje, że są tacy, którzy uważają, iż tylko oni mają prawo mówić, a cała reszta społeczeństwa ma milczeć". Jak w życiu rzadko bywa, być może jest wyjście z tej sprzeczności. Podsunął je Przemysław Gosiewski, tłumacząc, dlaczego złożył wniosek do prokuratora generalnego, czyli Zbigniewa Ziobry, by ten sprawdził, czy w "tageszeitung" nie poniżono głowy państwa polskiego, pisząc tekst o "nowych polskich kartoflach": "To jest minister od prawdy".

W świetle kamer

Wśród 42 projektów ustaw, jakie min. Ziobro "podarował" dziennikarzom na konferencji zwołanej w pierwszą rocznicę rozpoczęcia reformy wymiaru sprawiedliwości, nie znalazł się jednak projekt rozdzielenia funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. Mimo że takie połączenie, przynajmniej z punktu widzenia realizacji praw obywateli, okazywało się szkodliwe i wiele razy reformatorzy wymiaru sprawiedliwości, tak z prawa jak z lewa, postulowali rozdzielenie stanowisk (z reguły odstępowali od tych pomysłów, gdy ich formacja dochodziła do władzy). Rzecz w tym, że mogło być również użyteczne dla kogoś, kto zamierzał rozliczać i oczyszczać.

A rozliczeni mieli zostać właśnie prokuratorzy. I to zarówno zaangażowani w sprawy raczej drobne, np. za niestosowanie wytycznych dotyczących pijanych kierowców (w sierpniu 2006 r. Ziobro usunął trzech szefów prokurator rejonowych, a wobec ośmiu prokuratorów poprosił o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego), jak w śledztwa, w których wyraźne było tło polityczne, np. FOZZ, aferę Rywina czy prywatyzację PZU.

I faktycznie zaczęto rozliczać, posiłkując się, gdy było potrzeba, sprawdzonym jeszcze za ministrowania w resorcie sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego (Ziobro był wówczas wiceministrem) - ręcznym sterowaniem. Chociażby w styczniu 2006 r., kiedy ratowano przed przedawnieniem największą aferę, jaka wydarzyła się po 1989 r. - przywłaszczenie środków Funduszu, który miał wykupywać potajemnie polskie zadłużenie za granicą. Sędzia Andrzej Kryże, obecnie wiceminister sprawiedliwości, który bronił zarzutów wobec bohaterów afery FOZZ przed przedawnieniem, był ekspertem sejmowej komisji ds. nowelizacji prawa karnego, która m.in. wydłużyła okresy przedawnienia. Zdaniem sądu apelacyjnego zrobiono to tylko po to, by móc dokończyć sprawę FOZZ. W demokratycznym państwie prawa wykluczone jest zarówno uchwalanie prawa pod konkretną sytuację, jak przejmowanie przez Sejm roli sądu.

W zapowiedziach ogólnego "przyspieszenia" pojawiła się też sprawa wyciągnięcia konsekwencji wobec prokuratorów, którzy nie postawili zarzutów głównym podejrzanym w aferze Rywina. Prowadzona w świetle kamer, zakuta w kajdanki i potykająca się o własne sznurowadła Aleksandra Jakubowska, zatrzymana w październiku 2006 r. pod zarzutem przyjęcia pół miliona zł łapówek, miała stać się przekonującym dowodem na to, że wlokące się do tej pory sprawy ruszą z kopyta.

Miesiąc wcześniej z podobnie medialnym zacięciem zatrzymano Emila Wąsacza w związku ze śledztwem prowadzonym w sprawie prywatyzacji PZU. Kilka tygodni później sąd uznał, że można było wezwać Wąsacza do prokuratury zwykłym wezwaniem, bezcelowe okazało się też przeszukanie jego mieszkania (z którego to powodu do zatrzymania w ogóle doszło) - z paczki zabranych przez policję dokumentów ostatecznie zatrzymano tylko cztery.

Scenariusz powtórzył się przy zatrzymaniu doktora G., kardiochirurga ze szpitala MSWiA, którego skutego kajdankami wyprowadzono ze szpitala. Dodatkowo w trakcie konferencji prasowej informacja mieszała się z komentarzem, z ust ministra można więc było usłyszeć przed przedstawieniem lekarzowi aktu oskarżenia, że w jego szpitalu istniał "proceder wykorzystywania uczyć, miłości do najbliższych chorych, dla wymuszania pieniędzy. Żerując na nieszczęściu, krzywdzie i desperacji rodzin, ograbiano je nie tylko z pieniędzy, ale i z nadziei". Co więcej, zebrany materiał dowodowy pozwolił Ziobrze zrezygnować z zasady domniemania niewinności wobec podejrzanego: "Mogło też dojść do czynów, które mieszczą się w kategorii zbrodni". Od tego czasu katastrofalnie obniżyła się w Polsce liczba przeszczepów...

Działanie nienagłośnione podczas konferencji, odbywające się poza fleszami aparatów i kamer, zdaje się dla szefa resortu sprawiedliwości nie przedstawiać żadnej wartości (w tej praktyce nie jest zresztą ani pierwszy, ani jedyny). Publiczność to właściwie warunek sine qua non sensu jego pracy (nie przypadkiem trudno policzyć, ile konferencji minister już zwołał: było ich tak dużo). Wszystko musi mieć suspens, więc jeśli kogoś chce się zatrzymać, trzeba przyjść wcześnie rano, skuć kajdankami (o konieczności skuwania minister Ziobro mówił m.in. w kontekście samobójczej śmierci Barbary Blidy), a o kwestiach niepewnych mówić, jak o dowiedzionych. Nie zaszkodzi posiadanie odpowiedniego rekwizytu, np. bryły lodu, jeśli pochodzi ona z dachu zawalonej hali, pod którym zginęło kilkadziesiąt osób, zaś wskazanie winnych ukoi ból czy złość przynajmniej niektórych. Liczą się odpowiednie słowa, np. "Życie ludzi narażono z chęci zysku" - zostaną w pamięci na długo.

Ręczne sterowanie

Zbigniew Ziobro lubi sterować. Ręcznie, jak już powiedziano. W listopadzie 2005 r. zdecydował o zwolnieniu pięciu mieszkańców Włodowa podejrzanych o zlinczowanie recydywisty. Ponieważ nazwał siebie ministrem niemalowanym, co nie boi się angażować w konkretne sprawy, nie zraża się tym, że jego decyzja ogranicza niezależność prokuratorów, choć skądinąd zależy mu, by prowadzili sprawy zdecydowanie, szybko i nie podlegając jakimkolwiek naciskom. Na konferencji prasowej śledczy otrzymali jednak sygnał, jak powinni działać: "stanowczo wobec bandytów, sprawców przestępstw mafijnych, mieć empatię dla ludzi, którzy znaleźli się w dramatycznej sytuacji, jak rodziny terroryzowane przez multirecydywistę".

Minister wysłał list do wszystkich prokuratur w kraju, jak mają postępować z pijanymi, i twardo egzekwuje przestrzeganie wytycznych. Z kolei gdy nagłośniono w mediach przypadki maltretowania dzieci, nakazał prokuratorom, by sprawców oskarżać nie o pobicie czy okrutne znęcanie się, ale usiłowanie zabójstwa lub zabójstwo. Zgodnie z jego życzeniem uniewinniono Łukasza Wróbla, autora kontrowersyjnej wystawy antyaborcyjnej. Trudno się dziwić, że Bożena Łopacka wraz ze Stowarzyszeniem Poszkodowanych przez Wielkie Sieci Handlowe "Biedronka" również poprosiła go o osobistą interwencję ("Trzeba zniszczyć układy i przyspieszyć procesy w sądach pracy"). Minister osobiście wystąpił także do prokuratora w Nidzicy, który ponad trzy lata temu umorzył sprawę wypadku ówczesnego dyrektora jednego z banków, z wnioskiem dyscyplinarnym. O zaangażowaniu prokuratora generalnego w poszukiwania bezdomnego Huberta H., który źle się publicznie wyrażał o prezydencie, rozpisywać się nie trzeba.

Efekty? Minister błyszczy. I wzbudza zaufanie - już w marcu 2006 r. wydział skarg i wniosków w ministerstwie sprawiedliwości nie dawał rady czytać wszystkich listów: z reguły przychodziło 2 tys. listów miesięcznie, tymczasem w styczniu przyszło ich aż 8 tys. Że jest pewny siebie i zbyt łatwo przychodzi mu rzucanie oskarżeń? Potrzeba czasu, by to, co mówi zweryfikować. A tymczasem ma pełne ręce roboty: rozbija "układ" w Ministerstwie Finansów ("bo czas nietykalnych świętych krów się skończył"), nazywa urzędującego prezydenta Krakowa "przestępcą", prezesa Trybunału Konstytucyjnego wzywa do dymisji, kodeks karny nazwie "katastrofą", a jego współtwórcę, prof. Stanisława Waltosia, nie omieszka poprosić: "Niech profesor uderzy się w piersi i powie, że jest za to odpowiedzialny". Nie czuje wokół siebie intelektualnej pustki, mimo protestów z jakimi spotykają się jego wypowiedzi i działania ze strony autorytetów prawniczych, bo "czułby pustkę intelektualną, gdyby opierał się na tych ludziach".

Arogancki język władzy osądza, rozstrzyga i piętnuje - pisze na nowo dzieje, choćby dotyczące przeszłości jednego z krakowskich wykładowców, prof. Zbigniewa Ćwiąkalskiego: "minister Ludwik Dorn, który w 1968 r., kiedy prof. Ćwiąkalski był lojalnym członkiem i towarzyszem PZPR, był ciężko pobity i prześladowany przez SB". Tyle że Dorn miał wówczas 13 lat. Władza nie przeprasza - kto znajduje się na pozycji siły, a nie szanuje przeciwnika, może sobie na to pozwolić. Czy władza popełnia błędy? Tak, np. gdy nominuje na szefa więziennictwa człowieka, który w stanie wojennym dla "uspokojenia" więźniów politycznych przygotowujących się do głodówki wysłał 300 funkcjonariuszy uzbrojonych w pałki i tarcze: kto odmawiał jedzenia, był brutalnie bity. Ale to przecież nie wina ministra, raczej tych, którzy na początku lat 90. nie pozwolili rozliczyć się ze starymi czasami.

Młody minister Ziobro chciał być lekarzem, interesował się akupunkturą. Tamte fascynacje mu przeszły, ale coś zostało: "Wiem, gdzie wbijać igły".

***

W ostatnich wyborach parlamentarnych Ziobro uzyskał 120 tys. głosów krakowian, zostawiając w tyle m.in. "premiera z Krakowa" Jana Rokitę i uzyskując najwyższy wynik procentowy w kraju. W styczniu 2007 r., według badań CBOS, minister sprawiedliwości stanął na czele rankingu polityków budzących zaufanie Polaków. Czy Polacy ufają demagogom? Czy bliskie nam jest myślenie szukającej wsparcia ofiary?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2007