Sport istnieje

Proszę państwa, w nocy z 18 na 19 kwietnia 2021 roku w Europie nie skończyła się piłka nożna. Choć było blisko.

26.04.2021

Czyta się kilka minut

Kibice Leicester w czasie parady  po zdobyciu mistrzostwa Anglii.  16 maja, 2016 r. / JON SUPER / EAP / PAP
Kibice Leicester w czasie parady po zdobyciu mistrzostwa Anglii. 16 maja, 2016 r. / JON SUPER / EAP / PAP

Pierwsze przecieki pojawiły się już w niedzielę po po­łudniu, ale oficjalna wiadomość gruchnęła nocą, akurat wtedy, kiedy mający kłopoty z zaśnięciem kibice piłkarscy podsumowywali weekend, raz jeszcze zachwycając się dwiema bramkami Lionela Messiego w wygranym 4:0 finale Pucharu Króla z Athletikiem Bilbao. W mocno do siebie zbliżonych i dość lakonicznych oświadczeniach 12 z 15 najbogatszych klubów ogłosiło zamiar powołania Europejskiej Superligi. Było to wyzwanie rzucone UEFA – unii europejskich związków piłkarskich, trzymającej władzę w kontynentalnym futbolu i organizującej jego najważniejsze rozgrywki, zwane Ligą Mistrzów. Rozgrywki, w których udział gwarantuje największy, jak dotąd, prestiż i pieniądze. A zarazem rozgrywki, w których najbogatsi nie zawsze wygrywają, z których odpadają za wcześnie albo, o zgrozo, do których czasem w ogóle się nie dostają, bo w ligach krajowych, w których sukcesy dają prawo awansu do Ligi Mistrzów, poszło im akurat kiepsko.

Szumnie nazywające się „Klubami Założycielami” zespoły – a właściwie zarządzający nimi biznesmeni – uznali, że najlepszą odpowiedzią na ich problemy, bynajmniej niezwiązane jedynie z pandemią, będzie stworzenie instytucji nowej, niezależnej od UEFA, i takiej, której twórcy grać będą wyłącznie we własnym gronie. Mówiąc prościej: instytucji, do której – poza założycielami (ich liczba miała wzrosnąć wedle dość niejasnych kryteriów do 20) – nie miałby wstępu żaden zespół mniej może znany, za to taki, który miałby szansę okazania swojej wyższości nad „Klubem Założycielem” w bezpośrednim starciu. Instytucji, z której nie można już byłoby wypaść, żeby nie wiem, jak słabo się w niej grało.

W tym zamyśle Liga Mistrzów straciłaby na znaczeniu, no bo kto chciałby finansować i oglądać jej rozgrywki, skoro nie występowałyby w niej kluby, których nazwy znają nawet nieinteresujący się sportem na co dzień, np. Real, Barcelona, Juventus, Inter, Manchester United czy Liverpool?

Ucieczka do przodu

Oczami wyobraźni widzę już Czytelnika, który po przeczytaniu powyższego wzrusza ramionami, w przekonaniu, że nic a nic go to nie obchodzi. Sport przecież... nie istnieje, jak przekonują autorzy książki pod takim właśnie tytułem, Jan Sowa i Krzysztof Woleński – od dawna nie chodzi w nim o szlachetną rywalizację, tylko o pieniądze, których temat pojawił się już przecież w poprzednich akapitach. To biznes rozrywkowy, istniejący jedynie dzięki dochodom z reklam, biletów wstępu i praw do transmisji oraz dzięki obsłudze wielkich wydarzeń (jak mundiale, prowadzące w gruncie rzeczy do spustoszenia krajów je organizujących).

Nawet jeśli bramki Messiego niektórym wydają się naprawdę piękne, a myśl trenerska prowadzącego od roku Barcelonę Ronalda Koemana powoli zdaje się odmieniać ospałą w ostatnich paru sezonach drużynę, to wysiłek sportowców czy koncepcje szkoleniowców znaczą w nim tyle, co wszystkie akcje Grety Thunberg dla spowolnienia katastrofy klimatycznej – twierdzą zwolennicy takiego poglądu. Wielkie mi co, że kolejne korporacje, futbolowe tym razem, wymykają się spod kontroli rządów czy organizacji międzynarodowych: ot, to po prostu jeszcze jeden przykład schorzeń współczesnego kapitalizmu. Może wręcz jest tak, że przyczyną całego zamieszania z Superligą jest fakt, iż światem futbolu zainteresowały się nowe potęgi – miał je obsługiwać agresywny bank inwestycyjny JP Morgan – dotąd odcięte od możliwości zarabiania na tym polu, bo UEFA ma już swoich partnerów (nie najprzyjemniejszych zresztą, skoro Ligę Mistrzów sponsoruje m.in. kremlowski Gazprom). No i dlaczegóżby te największe kluby, dzięki których marce interes UEFA w ogóle się kręci, nie miałyby zarabiać jeszcze więcej, bez konieczności dzielenia się z kimkolwiek?

Zaczynamy dochodzić do sedna. Odpowiedzialni za ów biznes zarządcy „Klubów Założycieli” mieli i mają swoje kłopoty. Angielski Tottenham wybudował nowy stadion, zadłużając się potężnie w nadziei spodziewanych zysków ze zwiększonej frekwencji – a tych nie ma, bo z powodu pandemii trzeba grać przy pustych trybunach. Jeszcze bardziej emblematyczny jest przykład Barcelony: słynąca niegdyś z pracy z młodzieżą w klubowej akademii, postawiła na model celebrycki, skupuje gwiazdy i gwiazdki futbolu, ale nie dość, że przepłaca, to nie otrzymuje zwrotu z inwestycji w postaci wyników na boisku.

To jeden z ważnych powodów tworzenia Superligi: długi, w jakich tkwią wszystkie „Kluby Założyciele” – w przypadku Barcelony przekraczające miliard euro, w przypadku Realu zbliżające się do miliarda. Z pierwszych przecieków wynikało, że jeśli projekt wypali, jego inicjatorzy będą mogli podzielić między siebie kwotę 3,5 miliarda euro. Niebagatelny zastrzyk, zważywszy, że wszystkie zakończyły sezon 2019/20 na ­minusie, niektóre (jak Barcelona, Manchester City, Juventus, ­Milan) przekraczającym 150 milionów euro.

No dobrze, ale to przecież wciąż nie jest argument, by czytać dalej. Cóż Czytelnika – zwłaszcza takiego, który w pandemii sam został zmuszony do zaciskania pasa – miałoby obchodzić to, że nagle jakimś krezusom ziemia zaczęła palić się pod nogami?

Zasłużcie sobie

Zaledwie 5 lat temu mistrzostwo kraju – i prawo występów w Lidze Mistrzów – wywalczyło Leicester City, drużyna, która rok wcześniej w ostatniej chwili uratowała się przed spadkiem z angielskiej ekstraklasy i której prawdopodobieństwo sięgnięcia po tytuł bukmacherzy oceniali jako 1:5000, czyli dokładnie tak, jak szansę na odnalezienie żywego Elvisa.

Bonzowie europejskiego futbolu, z których perspektywy było to naruszenie porządku, mogli sobie mówić „Nigdy więcej Leicester”, ale podobne przypadki w tym sporcie wciąż się zdarzają. Nie dalej jak trzy lata temu młoda drużyna Ajaksu Amsterdam, w rankingach najbogatszych umieszczana zwykle gdzieś w trzeciej czy czwartej dziesiątce, awansowała aż do półfinału Ligi Mistrzów, ogrywając po drodze najbogatszy w świecie Real i nieco tylko mniej zamożniejszy Juventus. W tym roku Juventus dostał baty od FC Porto, w ubiegłym z Manchesterem City poradzili sobie ubożsi krewni z Olympique Lyon; przykłady można mnożyć.

Innymi słowy: mimo iż niemal natychmiast wybijających się zawodników ze słabszych finansowo drużyn ­giganci wykupują (podpory tamtego Ajaksu z rozgrywek 2018/19, Frenkie de Jong i Matthijs de Ligt, trafiły od razu do Barcelony i Juventusu), to zdanie „sport nie istnieje” wciąż nie znajduje pokrycia w rzeczywistości. Przynajmniej taki sport, w którym na boisko wychodzą dwie drużyny złożone z jedenastu zawodników i choć jedna z nich jest o niebo lepiej opłacana, przygotowywana w sposób bardziej profesjonalny itd., to wcale nie jest powiedziane, że wygra – bo ta druga może chcieć bardziej, wierzyć mocniej, więcej biegać albo zwyczajnie: mieć więcej szczęścia, bo i ono bywa czynnikiem wpływającym na wynik meczu.

Owszem, drzwi do elity były przymykane od jakiegoś już czasu. W samej ­ Lidze Mistrzów, wbrew nazwie, od dobrych paru lat nie występowali tylko sami mistrzowie, z najmocniejszych piłkarsko krajów dostawało się do niej aż czterech ­przedstawicieli, a reprezentanci najsłabszych musieli przechodzić przez eliminacje (na marginesie: przykra prawda na temat europejskich przygód polskich klubów jest taka, że prawa gry w Lidze Mistrzów pozbawiły je nie zapory stawiane przez potentatów, ale własna niekompetencja, bo czymże innym wytłumaczyć porażki Wisły z Levadią Tallinn albo ­Legii ze Spartakiem Trnawa?). Sam fundament ­sportowej rywalizacji wciąż ­jednak pozostawał: ­przystępując do niej, np. zgłaszając drużynę do rozgrywek na najniższym szczeblu ligowej piramidy, można było wierzyć, że z czasem uda się wspiąć na szczyt, by tam sprawdzić się z najlepszymi. Kiedy piszę te słowa, w tabeli angielskiej ekstraklasy aż cztery z sześciu „Klubów Założycieli” Superligi zajmują miejsca niedające prawa gry w przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów.

Najbardziej wymownym komentarzem do ich zamiarów były założone w poniedziałkowy wieczór na rozgrzewkę przed meczem z Liverpoolem koszulki zawodników ligowego średniaka, Leeds United, na których napisano: „Zasłużcie sobie na to”. Zbyteczne dodawać, że bogacze nie zasłużyli: zremisowali 1:1. A innym toczącym ligowe zmagania członkom „kartelu” (jak powszechnie określano ich w następnych dniach) nie poszło wcale lepiej. We Włoszech Milan ku powszechnej satysfakcji przegrał u siebie z maleńkim Sassuolo, a Inter ledwie zremisował z niewiele większą Spezią.

Żądamy zimnych nocy

W ciągu kilkudziesięciu godzin, które wstrząsnęły światem futbolu, zderzyły się więc dwie jego wizje. Jednej w symbolicznym skrócie dali wyraz kibice Chelsea: podczas wielotysięcznej manifestacji przed stadionem, zorganizowanej przeciwko planom przystąpienia ich klubu do Superligi, nieśli m.in. transparent z napisem: „Żądamy naszych zimnych nocy w Stoke”, nawiązującym do powtarzanego w świecie angielskiej piłki bon motu, że może i ten Messi jest dobrym piłkarzem, ale z pewnością nie udowodniłby tego na zimnym i wietrznym stadionie położonym w dość ponurym mieście środkowo-zachodniej Anglii.

Oto sedno uprawiania tego sportu – i sedno kibicowania, o którym zapomnieli bogacze: polega na towarzyszeniu drużynie przez całe życie, bez względu na to, gdzie i z kim przychodzi jej się mierzyć, z jak daleką podróżą wiąże się możliwość dopingowania jej z wysokości trybun, i jakim wynikiem kończy swoje zmagania. To futbol, który zakorzenia w lokalnej społeczności, jest demokratyczny, równościowy, buduje wspólnotę, uczy lojalności, odwagi i wytrwałości, a nawet – jak widać – dystansu i poczucia humoru.

Drugą wizję prezentował czarny charakter ostatnich dni, prezydent Realu Florentino Pérez. W wywiadach, których udzielał, unikał raczej odpowiedzi na pytanie, dlaczego w dwóch poprzednich sezonach Ligi Mistrzów najbogatszy klub świata odpadał w jednej ósmej, a i mistrzostw kraju bynajmniej nie wygrywał z regularnością, jaką powinien gwarantować mu status finansowy. Wolał skupić się na analizach, z których wynikało, że w ostatnich latach 40 proc. ludzi poniżej 24. roku życia przestało interesować się piłką.

Wedle jego rozumowania, odpowiedzią na to spadające zainteresowanie powinno być ograniczenie oferowanego konsumentom produktu do starcia najlepszych (czyli, przynajmniej w tej logice, najlepiej rozpoznawalnych), a przy okazji... uproszczenie i uatrakcyjnienie ich rywalizacji, np. przez skrócenie meczów, bo 90 minut przed ekranem wytrzymać coraz trudniej. ­„Diabeł się w ­ornat ubrał i ogonem na mszę dzwoni”, przypominały się słowa pana Zagłoby, kiedy Pérez mówił, że tak naprawdę twórcom Superligi chodzi o... uratowanie piłki, a nie o zamianę jej w kolejne reality show.

Kamienie młodych pasterzy

Ten akurat spór Czytelnik ­„Tygodnika” może znać z innych sfer rzeczywistości, weźmy np. debatę o przyszłości dziennikarstwa, gdzie okazało się, że odpowiedzią na kryzys mediów nie musi być jedynie tabloidyzacja, a instytucje oferujące tzw. produkt jakościowy mają się nieźle. Pomysłodawcy Superligi mylili się zresztą, zakładając, że oglądanie w kółko ich zmagań jest odpowiedzią na nudę dopadającą młodsze pokolenia: przeciwnie, to byłaby dopiero nuda, konieczność patrzenia w kółko na coraz bardziej nasyconych i zmęczonych sobą Goliatów, których jednym dekretem uchroniono by przed kamieniami młodych pasterzy. I to jest dopiero dobra historia: patrzenie na to, jak słynni supergwiazdorzy, których twarze zdobią piórniki czy termosy wciskane dzieciom do tornistrów, wśród łez opuszczają jakieś boisko, bo ktoś, po kim kompletnie się tego nie spodziewali, wymyślił sposób na ich ogranie.

Skądinąd tego aspektu sprawy Florentino Pérez nie bierze najwyraźniej pod uwagę: przyjemność towarzysząca przyglądaniu się strącanym z tronów wszechpotężnym, wydawałoby się, władcom również jest nie lada rozrywką, a na system rozgrywek ligowych, w którym jedni spadają, a inni awansują, można wręcz patrzeć w kategoriach darwinistycznych.

W tym sensie możliwość obserwowania, jak w ciągu 48 godzin owi pyszni i zadufani turbokapitaliści z „Klubów Założycieli” zamienili się pod lawiną krytyki w zagubionych i nieco nawet przestraszonych dziadersów, pośpiesznie wycofujących się jeden po drugim z planu powołania elitarnych rozgrywek, była dla uczestników futbolowego cyrku frajdą doprawdy niebywałą.

Od chwili ogłoszenia zamiaru jej utworzenia na zarządzających parszywą dwunastką „Klubów Założycieli” posypały się bowiem gromy, i to nie tylko z ust działaczy UEFA, z pewnością zaniepokojonych perspektywą utraty przywileju dzielenia futbolowego tortu.

Niech żyje porażka

O odbieraniu punktów drużynom, które wyraziły zamiar przystąpienia do Superligi, mówili nie tylko komentatorzy sportowi, ale także organizatorzy rozgrywek krajowych. O protestach kibiców przed stadionami już wspomniałem, ale co równie ważne: ideę powołania nowych rozgrywek potępili nie tylko fani, ale także świetnie opłacani przez „Kluby Założyciele” trenerzy i piłkarze. Czyli ci, dzięki ­którym biznes ten może w ogóle funkcjonować.

Szkoleniowiec Manchesteru City Pep Guardiola mówił, że to nie jest sport, jeżeli nie ma w nim związku pomiędzy wysiłkiem i nagrodą, i jeżeli porażka na boisku nie ma znaczenia. Kapitan Liverpoolu Jordan Henderson zwołał spotkanie kolegów – liderów innych drużyn, by wspólnie wyrazić opinię na temat bezsensowności tego projektu. ­Piłkarze Manchesteru United zażądali spotkania z zarządem (który wkrótce opuścił powszechnie nielubiany dyrektor Ed Woodward), jeden z symboli tego zespołu – napastnik Marcus Rashford, którego akcja w mediach społecznościowych zmusiła niedawno brytyjski rząd do przedłużenia programu dofinansowania posiłków dla najuboższych uczniów z brytyjskich szkół – oznajmił, że „futbol bez kibiców jest niczym”. Szefowie drużyn niemieckich – gdzie struktura własnościowa klubów powoduje, że większy wpływ na ich funkcjonowanie mają właśnie zwykli fani – po prostu oświadczyli, że nie przystępują do projektu, a prezydent ­Bayernu Karl-Heinz Rummenigge przypomniał zadłużonym włodarzom innych superdrużyn, że są lepsze sposoby radzenia sobie z kłopotami niż dalsze rozdymanie pensji i prowizji dla futbolowych agentów (Bayern, zbyteczne dodawać, długów nie ma, a Ligę Mistrzów wygrał dopiero co).

Swoje zrobili też politycy, wietrząc w tym okazję: będący skądinąd raczej ideologiem wolnego rynku i przeciwnikiem nadmiaru regulacji premier Boris Johnson oświadczył po spotkaniu z przedstawicielami kibiców „Klubów Założycieli”, że nie zawaha się przed odpaleniem „legislacyjnej bomby” i wprowadzeniem obostrzeń, które uniemożliwiłyby rozłamowcom uzyskanie pozwoleń na pracę w ramach nowej struktury. Tym razem poparcie parlamentu dla jego inicjatywy wyniosło sto procent.

Głupek, który chciał zostać oszustem

Jak napisał Jonathan Liew w „Guardianie”, pomysł utworzenia Superligi mógł narodzić się jedynie w głowach ludzi, którzy w istocie nienawidzą piłki – z jej nieprzewidywalnością i z tym, że grając na podwórku naprawdę możesz marzyć, iż któregoś dnia zagrasz z przyjaciółmi z tegoż podwórka na największym stadionie świata.

W jakimś sensie były to więc bardzo zabawne dwa dni, zwłaszcza że w miarę jak upływały, dowiadywaliśmy się kolejnych smacznych szczegółów, np. o tym, że ojciec chrzestny najmłodszego dziecka prezydenta UEFA Aleksandra Ceferina, prezes Juventusu Andrea Agnelli nagle przestał odbierać od kuma telefony („Nigdy dotąd nie spotkałem kogoś, kto kłamałby tak często i tak konsekwentnie jak on” – mówił potem Słoweniec, jeden z niewątpliwych wygranych ostatnich dni, o byłym już przyjacielu), albo o tym, że wygłoszona w telewizji Sky Sports przez dawnego piłkarza Manchesteru United Gary’ego Neville’a tyrada przeciwko macierzystemu klubowi i innym twórcom Superligi zrobiła furorę nie tylko wśród kibiców, ale i na WhatsAppowej grupie coraz bardziej przestraszonych rokoszan. Nawet farma botów, zasypująca portale społecznościowe setkami wpisów o tym, jaki to super pomysł ta cała Superliga, okazała się bezradna w konfrontacji z autentycznym oburzeniem całkowicie niewirtualnych sympatyków sportu.

Niby o tym, że światem futbolu rządzi gromada niekompetentnych ignorantów, wiedzieliśmy już wcześniej – niezliczonych przykładów dostarczają np. autorzy „Futbonomii” Simon Kuper i Stefan Szymański, z których książki przywołam jedynie malownicze zdanie człowieka mającego styczność z futbolową branżą: „Mogę robić interesy z głupkami i oszustami. Ale z głupkami, którzy chcą być oszustami, nie potrafię”.

Po wyprowadzeniu kozy

Oczywiście tego, co działo się za kulisami boju o Superligę, nie powinno się opisywać w kategoriach starcia dobra ze złem. UEFA i obrońcy dotychczasowego formatu Ligi Mistrzów mają swoje ciemne interesy, zresztą w cieniu awantury zreformowali te rozgrywki, wychodząc nieco naprzeciw potrzebom superklubów. „Będzie więcej meczów i przywilejów dla bogatych, będziemy jeszcze skuteczniej doić fana. Przepraszam – klienta”, komentował na łamach „Gazety Wyborczej” ­Rafał Stec, dodając, że jedyne, co nam pozostaje, to być klientem świadomym: „Wiedzieć, że przed tymi, którzy chcieli ukraść nam wszystko, uchronili nas ci, którym wystarczy haracz”.

Ale w jakimś sensie wydarzenia ostatnich dni niosły również nadzieję, skoro okazało się, że ci potężni kapitaliści wciąż jeszcze nie mogą pozwolić sobie na zlekceważenie roli, jaką sport odgrywa w życiu zwykłych ludzi. Że niespodziewanie przypomniano im, jak to ujął Simon Kuper w tekście na łamach „Financial Timesa”, iż powierzone im kluby mają przypominać nie tyle firmy nastawione na zysk, co ­muzea: organizacje o charakterze publicznym, które służą społeczności, a jednocześnie pozostają w miarę wypłacalne. Niektórzy po całej tej awanturze zdobyli się nawet na słowo „przepraszam”.

O tym, że w cieniu awantury o Superligę Tottenham zwolnił kiepsko radzącego sobie trenera-celebrytę José ­Mourinho, by powierzyć jego obowiązki 29-letniemu zaledwie Ryanowi Masonowi, związanemu z klubem przez 20 lat, piłkarzowi zmuszonemu po ciężkiej kontuzji do przedwczesnego zakończenia kariery, opowiemy innym razem. Nie będzie tam mowy o kapitalizmie, chciwości i pieniądzach, choć z całą pewnością będzie to opowieść o sporcie. I o życiu, które także dzięki niemu zyskuje sens. ©℗

Wkrótce do księgarń trafi nowa książka autora tekstu, „Światło bramki”, wydana przez Znak i „Tygodnik Powszechny”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18/2021