Smak oporu

Do zaprzyjaźnionej szkoły wpadł z nalotem sanepid, bo ktoś doniósł, że sprzedaje się tam uczniom marsy. Co było nieprawdą, ale nawet gdyby?

28.02.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Nico Tondini / CORBIS
/ Fot. Nico Tondini / CORBIS

Prędzej kolejna sonda znajdzie życie na planecie Mars, niż w batoniku o tej samej nazwie rozwinie się cokolwiek żywego, potencjalne źródło epidemii. Jednak od dawna poza pilnowaniem zarazków służba ta strzeże wszelkich przepisów, coraz gęściej regulujących jedzenie w placówkach publicznych. Zakaże robienia w szkole kanapek ze świeżymi warzywami albo zabroni sprzedaży babeczek (choć posłodzone są ustawowo miodem), bo nie nalepiono na każdej z osobna kartki ze składem.

Nie ciągnijmy tego, obiecałem sobie, że tylko raz do roku, z początkiem września, będę zanudzał czytelników perypetiami szkolnych bufetów. Mam przy tym wrażenie, że kuchennymi, by tak rzec, drzwiami wprowadzam do „Tygodnika” coraz więcej bezradnej antypolityki. Jedzenie bowiem, przez to, że każdy się nim jakoś zajmuje, jest jednym z pierwszych obszarów, gdzie łatwo zauważyć, jak bardzo odkleja się od naszego świata przeżywanego porządek decyzji politycznych (ustawa sejmowa jest z definicji polityczna, choć wmawiają nam, że powstaje w głowach ekspertów). Im więcej bólu i kłopotu sprawia państwo, gdy pogarsza z niepojętą logiką problemy, im bardziej maskuje proces decyzyjny tak, żeby nikt nie miał złudzeń co do własnego wpływu – tym bardziej kusi nas, by wyciągnąć na maszt białą flagę, skapitulować w roli zwierzęcia politycznego, wypisać się. Pozostać anonimowym punkcikiem, zauważalnym jedynie przez lupę sondaży. To kapitalna różnica – sondaże nie widzą „nas”, tylko składają do kupy sumę poszczególnych „ja”.

Może to osobisty pech, że akurat w horyzoncie zdominowanym przez sprawy pożywienia i stołu świat instytucji budzi aż taki dyskomfort. Łatwiej skrzyknąć demonstrację w obronie demokracji, choć nikt nie łamie sobie głowy nad jej formą i celem, niż maszerować np. przeciwko zamykaniu małych księgarnio-kawiarni. W ciągu paru miesięcy przepadły obie na warszawskim Powiślu – już samo to, że w dzielnicy uniwersyteckiej były tylko dwie, jest niewesołe. Najpierw Tarabuk, teraz Czuły Barbarzyńca, miejsce pionierskie i już po 15 latach zasłużone.

Żeby rozwiązać problem niskiej dzietności, trzeba pewnie w Warszawie postawić z tuzin żłobków na dzielnicę kosztem grubych milionów. Ale żeby marnym parunastu tysiącom zamieszkałych tu poddanych Republiki Książek zapewnić poczucie zadomowienia i płodność (nie tylko umysłową, mole książkowe miewają libido), wystarczy zapewnić wsparcie – np. subwencje do czynszu? – dla choćby kilku miejsc, gdzie będą się czuli u siebie. Proszę nie oczekiwać, żebyśmy uznali za swój habitat kąciki z kawą w empikach. I żebyśmy się dali namówić na udział w wyborach samą tylko długością nowych ścieżek rowerowych. Dokądś tym rowerem trzeba przecież dojechać.

Antypolityczny malkontent chowa się więc na razie w domu, dostosowując bodźce do nastroju. Gorycz jest smakiem kontrastu, niechęci, ale i oporu. Stawia na nogi, bo jest skojarzona z trucizną, włącza pierwszy obwód alarmowy. Już raz była pozytywnym bohaterem tej rubryki, ale w czasie letnim, kiedy jest niezbędna do orzeźwienia: budzi z upalnej drzemki mózg, żeby potem kwasowość mogła dać mu rozkosz.

Zima to jest czas innej goryczy, przeżywanej solo, dla badania własnych granic wytrzymałości. Oprócz cykorii, którą piekliśmy tydzień temu, mamy różowe radicchio – aż się prosi, żeby pokroić w paski, podsmażyć kilka minut na oliwie z odrobiną boczku, podlać potem czerwonym winem i udusić jako sos do makaronu. W zimie łatwiej o cierpliwość do łupania włoskich orzechów – potem miksujemy je, z czosnkiem, miękiszem żytniego chleba i kroplą oleju (chleb pozwala uzyskać konsystencję pasty bez przesadzania z tłuszczem). A przede wszystkim możemy korzystać wtedy z pierwszych transportów świeżo wytłoczonej w listopadzie i grudniu oliwy. Oliwa z małych gospodarstw musi być niestety droga – zwłaszcza w okresie wielkiego nieurodzaju, który notujemy np. teraz we Włoszech. Nie trzeba jej jednak dużo. Czasem wyśmiewam rytuał ściągnięty z Ameryki – rozlewanie przed posiłkiem oliwy na talerzyki i ceremonialne jej wycieranie chlebem. Ale raz w zimie trzeba smakować oliwę dla niej samej. Nalać parę kropel na palec i oblizać, jeśli oliwa jest naprawdę dobra i dzika, to precz z chlebem, niech nic nie chroni nas przed jej kłującą goryczą.

Zatłuszczone palce – oto po czym poznacie na ulicy ludzi powracających z emigracji wewnętrznej. Bo wrócić w końcu trzeba, jak pisał o nas błogosławionej pamięci Natan Tenenbaum: „Gdy niejednemu wszystko zwisa / To w drugim siedzi takie licho, / Że w sobie trochę ma z Odysa / I trochę to w nim tkwi Don Kichot”. ©

Innym, powoli docierającym pod strzechy źródłem ładnej goryczy jest mąka kasztanowa. Można z niej zrobić prościutki placek castagniaccio, będący starym chłopskim „deserem” w Toskanii. Mieszamy starannie mąkę kasztanową z zimną wodą aż do uzyskania konsystencji gęstego ciasta na naleśniki. Wsypujemy doń garść namoczonych rodzynek i posiekane włoskie orzechy. Wylewamy do nasmarowanej oliwą brytfanki na głębokość ok. 2 cm. Skrapiamy wierzch oliwą, Toskańczycy jeszcze posypują igłami rozmarynu. Pieczemy w 180 stopniach około pół godziny – aż z wierzchu pokryje się skorupką, która zacznie pękać. Toskański chłop uznawał to za dość słodkie, na nasz gust może być konieczny dodatek np. miodu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2016