Skorupa, akcje i reakcje. Zaglądamy za kulisy polskiego teatru

Furię władzy wywołała „zdrada”, polegająca na zainstalowaniu wrogiego przedstawienia w miejscu uznanym za własne. Gra nie idzie nawet o tę własność, ale o reakcję publiczności modelowo wręcz nieskorej do zaangażowania.

28.02.2022

Czyta się kilka minut

Jan Peszek jako Senator w spektaklu „Dziady”, reż. Maja Kleczewska, Teatr im. J. Słowackiego wKrakowie, listopad 2021 r. / BARTEK BARCZYK / MATERIAŁY PRASOWE
Jan Peszek jako Senator w spektaklu „Dziady”, reż. Maja Kleczewska, Teatr im. J. Słowackiego wKrakowie, listopad 2021 r. / BARTEK BARCZYK / MATERIAŁY PRASOWE

Wszyscy już wiedzą: zarząd województwa małopolskiego rozpoczął procedurę odwołania Krzysztofa Głuchowskiego ze stanowiska dyrektora Teatru im. Juliusza Słowackiego. Siedem lat po katastrofie w Starym Teatrze na sąsiedniej scenie narodowej w Krakowie zaczyna się kolejny teatralny dramat.

Znowu?! Aż nie chce się wierzyć, że jeszcze raz przerabiamy to samo. Po Krzysztofie Mieszkowskim i Janie Klacie, po Dorocie Ignatjew i Waldemarze Zawodzińskim (by pozostać tylko przy ludziach teatru i pominąć PiS-owskie miotły pracujące w innych sferach kultury), kolejny dyrektor staje u progu odwołania, nie pomimo, ale właśnie dlatego, że odniósł oczywisty sukces artystyczny. Słów się już nie chce ważyć, a że się słowa wielkie dawno zużyło, to zamiast hańby, skandalu i cenzury pojawił się nawet „partyjny terroryzm”.

Druga strona zapewne jak zawsze mówić będzie, że „totalna opozycja” wpada w histerię, że wszystko zgodnie z prawem i nie ma o co tak krzyczeć. Znów któryś z naczelnych gębaczy zacytuje coś dowcipnie, a inny coś równie dowcipnie zlekceważy (ależ muszą mieć sny o wypadnięciu z łaski!). Media poszumią, poszumią, a potem pójdą gdzie indziej. Sprawa przycichnie i się wymieni dyrektora na któregoś z zawsze jakoś się znajdujących „swoich”, albo niekoniecznie swoich, ale takich, co to na pewno broić nie będą, tylko pracować na umocnienie „kanonu dobra i piękna”. I będzie, jak było, przy akompaniamencie szumu wzruszania ramionami większości, która zdaje się głównie troszczyć o to, co w Polsce zawsze najświętsze – własny spokój.

Pisać znów o tym samym? Wylewać jeszcze raz czary goryczy ku uciesze tych, którzy świetnie wiedzą, że wylewanie owo bezradne i poza ulżeniem sobie niczemu nie służy? Przedłużać te Dziady, to Wesele, te narodowe noce masochistycznej rozkoszy, że nic się przecie zrobić nie da, i słuchać potem różnych mądrali, którzy wolni od zgubnych emocji spokojnie tłumaczą, że o inne rozumienie tkanki chodzi? Nawet Naczelny, gdy to proponował, przepraszał, że znów to samo.

A przecież, przecież nic dwa razy się nie zdarza, powtórzenie nie istnieje, więc znowu nie jest znowu takie samo. Spróbujmy popatrzeć pod innym kątem. Jak w tej dawnej prasowej zabawie: spójrz uważnie na te dwa identyczne obrazki i znajdź różnice.

Powtórzenie i różnica

Po pierwsze, jednak dziwi mnie, że władza gra znowu to samo i na dodatek w Krakowie. Tak, wiem – Teatr Słowackiego, zbudowany i przez dziesięciolecia działający jako miejski, na skutek dziwactw niedoreformy lat 90. podlega władzom wojewódzkim, więc to inna władza wyrzuca dyrektora Głuchowskiego, a inna pozbywała się z Krakowa Jana Klaty. Klata – dodać jeszcze można – przegrał konkurs, Głuchowski zaś ma być odwołany w trakcie kadencji za rzekome dawne sprawki.

Te różnice są jednak pozorne i drugorzędne. Każde dziecię nieletnie, interesujące się choć śladowo polską polityką wie, że rządzi nami tak zwana Zjednoczona Prawica, która – choć wewnętrznie napięta – nie jest luźnym związkiem autonomicznych podmiotów, gdzie marszałek województwa podejmuje decyzje bez konsultacji z centrum. Gdzie to centrum jest, to rzecz inna i do sprawy nie należy. Dość, że w powszechnym przekonaniu i odbiorze Głuchowskiego chce wyrzucić PiS z przyległościami mniej więcej za to samo, za co wyrzucono Klatę, ­Mieszkowskiego, Ignatjew i ­Zawodzińskiego – za przedstawianie takiego obrazu rzeczywistości, jaki PiS skazał na nieistnienie. Niegdysiejsi czytelnicy Zbigniewa Herberta, głusi na jego ironię (sam zresztą z wiekiem na nią ogłuchł), wielbią ornamentatorów podtrzymujących miłą iluzję mozaiki nad bramą („gołąb, gałąź albo słońce w kwiatach”) i bardzo się denerwują, gdy ktoś pokazuje, jak się przy tym pędzi ciemne młyny i czyja ręka pociąga symbole za sznurek.

Ale obecnemu atakowi towarzyszą jednak nowe okoliczności. Choćby skojarzenia z „Dziadami” marcowymi z 1968 r. Było przecież oczywiste, że marszałek i zarząd województwa, rozpoczynający właśnie w tym momencie procedurę odwołania dyrektora teatru, który wystawił irytujące władze „Dziady”, natychmiast sami siebie osadzą w rolach pierwszego sekretarza partii Władysława Gomułki i jego najbliższego współpracownika od „tych spraw”, Zenona Kliszki. Można było nawet odnieść wrażenie, że krakowski wojewoda Witold Kozłowski nie miał na to ochoty i stąd jego dziwne dementi po pierwszych medialnych zapowiedziach, że odwołanie będzie. Czyżby nie chciał, a musiał?

Na pytanie, co tak władzę rozeźliło, że jednak weszła w te buty – było nie było – marcowe, odpowiedź jest oczywista, co nie znaczy: banalna. Arcydramat ją rozeźlił, a dokładnie – wystawienie arcydramatu w sposób, w jaki zrobiła te „Dziady” Maja Kleczewska. Dajmy spokój powtarzaniu, że kluczową rolę odegrała tu jakaś małopolska kurator oświaty. Zagończycy przyciągają uwagę, ale nie oni ­wypowiadają wojny i wszczynają bitwy. Działał ktoś inny, choć oczywiście bezpośrednie przyczyny tkwiące w samym przedstawieniu były podobne.

Tych zaś aż nadto: osadzenie w roli męskiego Bohatera Polaków pozbawionych głosu kobiet, odczytanie proroctwa księdza Piotra jako biskupiego kazania przesłaniającego nadto ludzkie grzechy czy wreszcie osadzenie w miejscu Nowosilcowa zupełnie innej osoby sprawującej podobnie niekontrolowaną władzę – każda z tych rzeczy już pojedynczo wzbudziłaby gniew, a co dopiero wszystkie jednocześnie! I to włożone w przedstawienie, któremu nie sposób przy odrobinie choćby rozeznania zarzucić niskiej jakości artystycznej, będące na dodatek inscenizacją dramatu, którego – jak żadnego innego – nie da się wykreślić z kanonu.

Doprawdy zbyt jawnie i na zbyt wysokim poziomie zakwestionowane zostało PiS-owskie wyobrażenie o „kulturze” jako miłym potwierdzeniu słuszności obranej drogi. To, że jacyś „wściekli” (prawica uwielbia to słowo) robią w warszawskim Teatrze Powszechnym kolejną rebeliancką inscenizację mniejszościowych fantazji, jakieś kolejne „Radio Maria”, nie jest groźne, a bywa nawet przydatne, bo pomaga zdopingować grupy wsparcia i wzmacnia mury oblężonej twierdzy. Ale żeby tak „Dziadami” prosto w twarz? Mickiewicz przecież ma być i powinien pozostać wyłączną własnością tych, którzy się (skutecznie niestety) osadzili w rolach obrońców narodowej tradycji. Gdy się okazało, że jego arcydramat doskonale się sprawdza jako narzędzie zdiagnozowania sytuacji, w której owi „obrońcy” są skorupą, a nie lawą, kontratak musiał nastąpić.

Scena wielka otwarta

Nie jest bez znaczenia, że do gorszącego władzę incydentu doszło w teatrze, którego eklektyczne wnętrza spełniają drobnomieszczański sen o elegancji i gdzie tak dobrze się wychodzi na zdjęciach w wieczorowej sukni i garniturze. Gdyby na początku sezonu 2021/22 ktoś mnie zapytał, przez jaki teatr będzie przebiegała nowa gorąca linia konfliktu między władzą a środowiskiem teatralnym, nie wskazałbym na Teatr Słowackiego.

Choć historyczna scena już od roku 2016 była konsekwentnie budzona z wielo­letniego snu zimowego przez Krzysztofa Głuchowskiego, współdziałającego do roku 2019 z Bartoszem Szydłowskim, to jej relacje z władzą wydawały się opierać na zasadzie niedrażnienia niedźwiedzia i zachowywania równowagi między różnymi modelami działania. Wprawdzie do współpracy zapraszano reżyserów kojarzonych od lat raczej z teatrem krytycznym (Wojtek Klemm, Michał Borczuch, Wiktor Rubin), ale zarazem troszczono się o zachowanie dobrych relacji z publicznością, przyzwyczajoną do „Słowaka” z czasów poprzedniego dyrektora, Krzysztofa Orzechowskiego, kiedy scena przy placu Świętego Ducha funkcjonowała jako przeciwieństwo Starego Teatru Jana Klaty.

W Krakowie – o czym Klata dowiedział się zbyt późno i boleśnie – nie ma wiele sympatii dla krytycznych i intelektualnych prowokacji, ostrego myślenia i teatru zbyt gwałtownie przerywającego miłe pogawędki na wysokościach. Rzecz oczywista – Kraków nie Warszawa. Tu nawet najbardziej rewolucyjne projekty wcześniej czy później grzęzną w fędesieklowych mgłach i zamieniają się w tematy niekończących się dyskusji seminaryjnych. Głuchowski wydawał się to świetnie wiedzieć i jako dyrektor wielkiej historycznej sceny obciążonej wieloma zobowiązaniami poruszał się po tych labiryntach zręcznie, zapewniając względne zadowolenie każdej ze stron. Rewolucjoniści oczywiście pomstują na politykę „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”, ale realność podminowanej Polski jest taka, że jak się chce coś zrobić, a nie efektownie wylecieć w powietrze, to wcześniej czy później oba światełka zapalić trzeba.

Tym bardziej więc warto zadać pytanie o powody zaproszenia Mai Kleczewskiej do zrobienia „Dziadów”. Wiem, wiem – arcydramat, znakomita i głośna reżyserka, więc dlaczegóżby nie? Pozwalam sobie jednak na tyle wysoko oceniać inteligencję Krzysztofa Głuchowskiego i jego znajomość świata, by nie sądzić, że nie zdawał sobie sprawy, co zaproszenie Kleczewskiej do pracy nad Mickiewiczem może oznaczać. Nie sposób też przypuszczać, że nie widział, jakie przedstawienie powstaje, i nie zdawał sobie sprawy z tego, co się wydarzy. Nie przypuszczam też, by zgodził się na koncert Marii Peszek bez związku z całą sytuacją.

Pamiętajmy, że praca nad „Dziadami” przebiegała równocześnie z rozmowami o współprowadzeniu Teatru im. Słowackiego przez Ministerstwo. Ten ruch od początku wydawał mi się bardzo dwuznaczny, bo z jednej strony trudno mieć do dyrekcji pretensje, że szuka wsparcia, ale z drugiej jego uzyskanie zawsze opłacane jest większym wpływem PiS-owskiej poprawności politycznej na program teatru. W tej sytuacji wystawienie „Dziadów” musiało oznaczać spektakularne zerwanie rozmów o współprowadzeniu, choć oczywiście Ministerstwo we właściwym sobie stylu zapewnia i zapewniać będzie, że nic nie wie, nic nie planowało i o niczym nie decydowało (minister Piotr Gliński powtarza to tak często, że aż zaczynam myśleć, że to rzeczywiście prawda).

Pytanie brzmi: dlaczego Głuchowski zdecydował się na zagranie godne Krzysztofa Mieszkowskiego, szefa Teatru Polskiego we Wrocławiu (2006-2016). Nie zdzierżył i w końcu kopnął stolik, przy którym właśnie próbował jeszcze wygodniej usiąść? Chciał inaczej, ale sprawy wymknęły się spod kontroli? Gdzieś przekalkulował, a potem już nie można się było wycofać? A może świadomie przygotował ten dramat ujawniający klarownie stan sytuacji, w jakiej jesteśmy? Pewnie – jak to zwykle bywa – wszystko naraz. Ale to, że tę właśnie „sztukę” wystawia dyrektor teatru, o którym pół roku temu na pewno nie pomyślałbym jako o scenie takiej demaskacji, z pewnością dowodzi, że jesteśmy w innym miejscu i o co innego toczy się gra niż wtedy, gdy Ministerstwo Kultury rękami zhańbionej już na zawsze komisji niszczyło Narodowy Stary Teatr.

A wolicie spać?

Różnica ta, powtórzę, wynika też z odmienności miejsca, jakie Teatr Słowackiego zajmował w ciągu ostatnich lat kilkudziesięciu na mapie kulturalnej Krakowa i Polski. Wprawdzie u swoich początków, za sprawą legendarnej dyrekcji Tadeusza Pawlikowskiego (1893-99) oraz z powodu cudownej eksplozji o nazwie Wyspiański, scena ta zaistniała jako centrum zmiany, ale potem się ustatkowała i nawet gdy tacy dyrektorzy jak Teofil Trzciński czy Mikołaj Grabowski, albo tacy artyści jak Wacław Radulski, wprowadzali powiewy odmienności, to nie były to wichry wywracające porządek rzeczy, a raczej miłe podmuchy odświeżające powietrze.

Teatr im. Juliusza Słowackiego od dekad stanowi modelowy wręcz przykład tego, co nazwałem kiedyś Teatrem Kulturalnego Miasta. Nazwa ta brzmi w wielu uszach ironicznie, ale naprawdę ironiczna nie jest. Kulturalne Miasto, czyli środowisko ludzi odczuwających i – co ważne – realizujących potrzebę stałego uczestniczenia w „wydarzeniach kulturalnych”, traktowanych właśnie tak – jako świadomie oddzielone od spraw codziennego życia – ma ogromne znaczenie dla kultury i społeczeństwa. To może nie są ludzie walczący o sprawy większe niż sztuka, a zarazem sztuką serio żyjący, ale jest jasne, że bez ich zainteresowania sztuka znajduje się w śmiertelnie groźnej izolacji. Działają tu mechanizmy bardzo złożone i poplątane, niepodlegające prostym opozycjom, bo życzliwe zainteresowanie konesera podsiąknięte snobizmem i hipokryzją miesza się z autentycznym poszukiwaniem rodzącym się z nieugaszonego pragnienia i poczucia braku, a społeczny rytuał i eskapistyczna potrzeba dwuznacznej rozrywki spotyka się z duchowym głodem.

Co ważne, Teatr Kulturalnego Miasta to nie teatr twórczyń i twórców, ale publiczności. Artystki i artyści mają własne cele i potrzeby, wypracowują własne, osobiste trasy przebiegające przez różne sceny i instytucje. Teatr Kulturalnego Miasta udziela im gościny w ramach prowadzonej konsekwentnie polityki różnorodności, pozwala im więc wytyczać autorskie szlaki, ale sam z zasady nie jest programowy, bo publiczność, która nad nim sprawuje władzę, oczywiście różnorodna, różnorodności też oczekuje i wymaga. Nawet jeśli interesują ją mocne sygnatury estetyczne czy ideowe, to jednak źle reaguje, gdy żąda się od niej zbyt wiele.

Owszem – może od czasu do czasu dać się wciągnąć nawet w jakieś polityczne współaktywności, ale jednak nie na długo i bez przesady. To samo dotyczy „eksperymentów”, za jakie generalnie uważa odejście od modelu teatru dramatycznego, teatru „wystawiającego sztuki”. Bo na „sztuki” ta publiczność przychodzi. Ważne są dla niej tradycyjne wyznaczniki dramatu – akcja, postacie, ważna, ­budząca afekt i posługująca się efektem gra aktorska, ważna mityczna „magia sceny”.

Publiczność tworząca Teatr Kulturalnego Miasta to w obecnym konflikcie element kluczowy. Jeśli słuszna jest teza, że furię władzy i wspierających ją środowisk wywołała „zdrada”, polegająca na zainstalowaniu wrogiego przedstawienia w miejscu uznanym za własne, to gra nie idzie nawet o tę własność, ale o reakcję publiczności modelowo wręcz nieskorej do zaangażowania. Mnożąc konflikty i zarządzając przez nie życiem społecznym, PiS wytwarza poszerzające się pole zniechęcenia i bezsilności, o które dokładnie mu chodzi. Kolejny społeczny protest zakończony nie przemocową kontrakcją, ale uciszeniem przez przeczekanie i zlekceważenie, umacniać ma i skutecznie jak dotąd umacnia podstawowy polski gest – machnięcie ręką.

Skoro udało się przeczekać tak masowe i gwałtowne protesty jak Ogólnopolski Strajk Kobiet, skoro buntu nie wznieca ani przemoc na granicach, wykonywana wszak „dla wspólnego bezpieczeństwa”, więc w moim i twoim imieniu, ani inflacja i podatkowy chaos, ani kolejne kroczki poza Europę, to trudno oczekiwać, że wzbudzi go usunięcie dyrektora jakiegokolwiek teatru. Dotychczas zresztą nigdy nie wzbudziło i doprawdy zdziwiłbym się, gdyby za Krzysztofem Głuchowskim stanęła murem taka grupa publiczności, która ilościowo i/lub jakościowo byłaby dla władzy istotna. Z drugiej jednak strony, po raz pierwszy linia konfliktu przebiega przez sam środek Teatru Kulturalnego Miasta, a nie, jak w przypadku Klaty czy Mieszkowskiego, przez ich autorskie sceny, które dość łatwo było oskarżyć o zerwanie kontraktu z Kulturalnym Miastem i jego jedynym „prawdziwym teatrem”.

Choć więc konflikt obecny wygląda jak kolejna powtórka, kolejne „raz dokoła”, to istnieje możliwość, że jego efekt będzie jednak inny. Nie mam przekonania, że rozleje się na kręgi pozateatralne, że sprawa „Dziadów” stanie się zarzewiem jakiegoś szerszego buntu (choć z tym Mickiewiczem naprawdę trzeba uważać). Możliwe jest jednak, że dojdzie do pewnej pozornie drobnej, ale w dłuższej perspektywie znaczącej zmiany nastawienia, którą najkrócej ująć można przy pomocy tak bliskiej obecnej władzy opozycji „my” i „oni”.

Dotychczas ten podział wcale nie był wśród kulturalnej publiczności tak oczywisty. Nie było tak, że sprawujący władzę „oni” pozostawali poza granicami Kulturalnego Miasta – wprost przeciwnie: wydawali się dążyć raczej do jego oczyszczenia z „lewackiego wrzasku” i przejęcia nad nim władzy, w przekonaniu, że w istocie „TKM” (ktoś jeszcze pamięta, jak ten skrót rozwijano kiedyś w polskiej polityce?). Jeśli – czego jestem pewien – władzę w Teatrze Kulturalnego ­Miasta sprawuje wytwarzająca go publiczność, to odwołanie Krzysztofa Głuchowskiego może sprawić, że choć formalnie – jak w wielu innych instytucjach – jacyś „oni” rzeczywiście przyjdą na jego miejsce i zdejmą przedstawienie Kleczewskiej, to już nigdy nie staną się „my”, a ich „teraz” nie nadejdzie. Kulturalne Miasto wyleczy się z iluzji, że rządzący kulturą przywracają jakąś „normalność”.

Oczywiście nie będzie to oznaczać utraty znaczącej części elektoratu ani raczej nie wpłynie na wynik wyborów. Ale może oznaczać prestiżową przegraną w sferze, która dla konserwatystów (zwłaszcza krakowskich) zawsze była istotna. Gdy wstyd się będzie pokazać w „Słowaku”, partyjni aktywiści pójdą pewnie gdzie indziej – na koncert Kukiza, na Sylwestra Marzeń, na mecz albo na koniecznie metropolitalną mszę. A gdzie pójdzie wcale nie rewolucyjne Kulturalne Miasto?

Krótko i podsumowująco: wyrzucenie Krzysztofa Głuchowskiego za inscenizację „Dziadów” będzie trudnym do podważenia dowodem, że obecna władza jest zdecydowana zniszczyć wszelką zagrażającą jej twórczość i w swoich ­prawdziwych celach jest konsekwentnie antykulturalna i antykreacyjna. Niby wiadomo to było od dawna, ale zawsze dobrze mieć – nawet mimo kosztów – jasną sytuację. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Skorupa, akcje i reakcje