Skąd się biorą kwatery nad morzem

Latem Międzyzdroje pęcznieją z pięciu do stu tysięcy osób. Internet spowalnia, nie ma wolnych pokojów. Istnieje metoda, by pomieścić ten tłum – to migracja z redukcją. Prosta i tania.

15.07.2022

Czyta się kilka minut

Molo w Międzyzdrojach. 2 lipca 2022 r.  / Cezary Aszkiełowicz / Agencja Wyborcza.pl
Molo w Międzyzdrojach. 2 lipca 2022 r. / Cezary Aszkiełowicz / Agencja Wyborcza.pl

Turyści przyjeżdżają na wypoczynek i nie chcą, by im zawracać głowy. Dla prowadzących prywatne kwatery to wciąż zaskoczenie. Pamiętają czasy, gdy wspólne wieczory były czymś normalnym i ciekawym dla obu stron.

Przeciętny polski dom składa się z kuchni, salonu, sypialni, łazienki i pokoi dziecięcych. Nadmorski dom może tak wyglądać tylko przez dziewięć miesięcy w roku. Potem zaczynają nagle puchnąć plaże, restauracje i parkingi. Puchną też prywatne domy. Mnożą się miejsca do spania, kilku domowników zamienia się w kilkunastu, robi się głośno, drzwi otwierają się znacznie częściej. Nie ma sensu ich zamykać na klucz, furtki są stale uchylone, a na podjeździe trudno się przecisnąć między autami.

Oczekiwanie

Krystyna ma dwadzieścia pięć łóżek. Do tego osiemdziesiąt kompletów pościeli, siedem telewizorów, tyle samo lodówek. Jej dom stoi w Międzyzdrojach, niedaleko cmentarza, pod lasem, kawałek od plaży. To odrestaurowany, poniemiecki budynek. Tu się urodziła. Kiedyś zajmowali tylko dół, dzisiaj cały dom jest jej. Wynajmuje go, odkąd pamięta.

W czasach, gdy rozmowa międzymiastowa była wyzwaniem, ludzie pisali listy, żeby „się zapowiedzieć”. Mama Krystyny prowadziła zeszyt z zapisami. Jeśli miała wolne miejsca, korzystała z naganiaczy, którzy szli na peron i krzyczeli: „Dwa pokoje u Krystyny!”.

– Ja się nawet w jednym wczasowiczu zakochałam – przyznaje Krystyna. – Nieważne, że miał żonę i córkę. Dla mnie lato zaczynało się, gdy tylko się zapowiedział.

W czasach PRL wielu ludzi jeździło co roku w te same miejsca. Jak wspomina Julianna, również wynajmująca swoje pokoje od lat, stawali się na ten czas jedną wielką rodziną. Mówiło się o nich: letnicy, bo przyjeżdżali na kilka tygodni lata, a niektórzy na całe wakacje. Brali ten sam pokój, gdzie stało łóżko, stojak z wodą, stół i krzesła. Na śniadanie była zupa mleczna, a na obiad – wędzona w beczce ryba. Wieczorem ognisko, czasami tańce i śpiewy.

Latem rodzice Julianny spali w kuchni za kotarą, a ona z rodzeństwem w stodole na sianie. Wdrapywali się tam po drabinie przez okienko. Mama zaglądała do nich czasem z latarką, żeby sprawdzić, czy mają umyte nogi. Potem wymykali się na ognisko. Wreszcie coś się działo.

Dom Julianny znajduje się nad jeziorem Wicko, w delcie Odry. Do morza – kwadrans drogi rowerem. Z okien salonu widać wodę i wysokie trawy na wyspach. Za domem stoi podmurowana, dwupiętrowa stodoła. Jej dół został w części zamieniony na pokój, który Julianna latem wynajmuje.


CZYTAJ TAKŻE:

PRZYGODA JEST TUTAJ. ADAM ROBIŃSKI O WAKACJACH, KTÓRE NIC NIE KOSZTUJĄ >>>>


Swojego domu już nie udostępnia turystom, ale od dwudziestu lat prowadzi z mężem biuro kwater. Korzystają z nich m.in. pracownicy sezonowi, którzy w Międzyzdrojach na promenadzie sprzedają biżuterię. Rano szef zabiera ich do pracy, a wieczorem odwozi. W zasadzie w ogóle się ich nie widuje.

Ten brak kontaktu dotyczy nie tylko pracowników. Z turystami też jest inaczej niż kiedyś. Odseparowała ich od miejscowych moda na domki, wzmocniona dodatkowo przez pandemię, kiedy ludzie woleli nie mieć kontaktu z obcymi. Rezerwują je przeważnie Niemcy, ale umowę podpisuje się nie z nimi, tylko z pośrednikiem. W niej jest wyraźnie napisane, że gościa należy przywitać, zameldować, podać mu hasło do wi-fi, a w dniu wyjazdu sprawdzić stan domku, odebrać klucze i pożegnać. Zero zagadywania.

– Mówią nam, że przyjeżdżają na wypoczynek i mamy im nie zawracać głowy. To dla mnie wielkie zaskoczenie – mówi Julianna, wspominając czasy, gdy rozmowy z turystami były czymś normalnym i ciekawym dla obu stron.

Zasady gry

Helena ma dom w Międzyzdrojach, ale jako młoda mężatka w latach 60. zajmowała z rodziną niewielkie mieszkanie i wtedy letni sezon spędzali w kuchni. Teraz na każdym piętrze są pokoje dla gości, ale już nie wszystkie do wynajęcia. Helena jest po osiemdziesiątce, nie ma już siły harować, więc kwaterami zajmuje się jej syn. Ona pomaga – pierze, przebiera pościel. Ale w jej kuchni wciąż stoi wersalka. Na wszelki wypadek.

Helena z sentymentem wspomina dawne czasy. Jak był tu Fundusz Wczasów Pracowniczych, wszyscy mieli jednakowo. Przyjeżdżał wtedy specyficzny typ gościa: wczasowicza, który otrzymywał skierowanie „z zakładu”. Pod dom Heleny co dwa tygodnie podjeżdżał więc autokar, wysiadało z niego dwadzieścia umęczonych całoroczną pracą i podróżą osób, a wsiadało dwadzieścia wypoczętych. Fundusz załatwiał formalności: zrzeszał zakłady pracy i domy wczasowe. Helena wypełniła tylko formularz, wpisała liczbę miejsc i złożyła go w urzędzie w okienku. Potem przyszła inspekcja, zweryfikowała, czy łóżek jest tyle, ile zadeklarowano, wyceniła nocleg i można było podpisać umowę.

Aż upadł komunizm i zaczęła się rywalizacja. Sąsiad czatował w oknie i krzyczał: „Tam jest drogo! Chodźcie do mnie, ja mam fajniej!”. Nie wszyscy wytrzymali ten wyścig.

Dzisiaj nawet nie da się określić, kiedy rozpoczyna się sezon. Zmieniły się zasady gry. Letnicy dawno wymarli, wczasowicze są gatunkiem zagrożonym. Pomorzem rządzi inny rodzaj turysty. Zjawia się sporo czasu przed wakacjami, ale na dużo krócej, przeważnie na kilka dni. Wybrzeże nie zapełnia się gwałtownie, ale stopniowo, wraz z rosnącą kreską na termometrze. Ludzie rezerwują noclegi przez internet lub dzwonią. Oczekują dokładnych informacji. Ile jest do morza, jakie są opłaty, wyposażenie, o której cisza nocna. Jak tylko coś nie zgadza się ze zdjęciem z internetu, może być afera.

Naganiaczy zastąpili taksówkarze, którzy gromadzą się pod dworcem na moment przed przyjazdem pociągu. Poruszenie widać zwłaszcza przed weekendem, kiedy okolica zanosi się od dźwięków stukających po chodnikach kółek od walizek. Parkingowi licznie zajmują miejsca na plastikowych krzesełkach. Kelnerzy wystawiają na zewnątrz stoliki. Wszyscy są gotowi na turystyczny szturm.

Redukcja

Latem Międzyzdroje pęcznieją z pięciu do stu tysięcy osób. Internet spowalnia, nie ma gdzie zaparkować, w supermarketach kończy się woda i prawie nigdzie nie ma wolnego pokoju. Istnieje metoda, by pomieścić ten tłum – to migracja z redukcją. Prosta i tania.


CZYTAJ TAKŻE:

CIAŁO IDEALNE NA LATO. Zaświeciło słońce, zrzuciliśmy ciepłe ubrania. Po pandemicznej izolacji marzymy o plaży. A presja na idealny wygląd rośnie wprost proporcjonalnie do temperatury >>>>


Kiedyś redukowało się niemal całe miasto. Trwało to tydzień lub dłużej, ale efekt był ten sam – lądowało się poza własnym domem. – Strasznie tego nie lubiłem – wspomina Krzysztof, kolejny z właścicieli pokoi do wynajęcia. – Najbardziej nie podobało mi się, że muszę oddać swój pokój. Zabierałem stamtąd wszystkie swoje rzeczy.

Na podwórku stały komórki. W jednej trzymali świnie, do drugiej ojciec Krzysztofa wstawiał tapczan i szafy. Latem spali tam w piątkę, nazywając to miejsce dla przekory Belwederem. W domu zaś rozstawiali łóżka, w każdym pokoju po trzy lub cztery. Razem dwadzieścia jeden miejsc. Cena zależała od standardu: za łóżko dwadzieścia złotych, z lampką pięć złotych drożej, za radio kolejna dopłata.

– Każdy się przeprowadzał – potwierdza Krystyna. – Rodzice do przybudówki, bracia do garażu. Moje miejsce było w kuchni – wskazuje na drzwiczki pod schodami. W środku jest kilka półek, słoiki, stare garnki, zwisająca na kablu żarówka i zamurowane okienko, które kiedyś wychodziło na podwórko. – Miałam ten schowek tylko dla siebie – wspomina Krystyna. – Ścinałam bez, wkładałam go do słoika i ten niby-wazonik stawiałam na parapecie przy okienku. Miałam tu swoje posłanie, tu się kładłam i sobie marzyłam.

– My wynosiliśmy się na strych – dopowiada Helena. Jej mąż był myśliwym, więc kilka wypchanych ptaków łypie na nas znad framugi drzwi. Pod nogami dywan z dzika. Na meblościance wyrzeźbione sceny – sarna na polanie, dzik w zaroślach.

„Rogi mi ukradną!” – krzyczał mąż, który miał opory, by wynająć ten pokój. Ale gdy Helena policzyła, że pieniędzy z najmu starczy na opał na całą zimę, dał się przekonać. Na czas wakacji zostawały tu tylko meble i poroża. Zdjęcia i pamiątki Helena pakowała do kartonów i wynosiła na strych. Kryształy zawijała w gazety i upychała w tapczanach.

– Piwnicę posprzątać, zabezpieczyć opał, wynieść garnki – wylicza z kolei Iwona. Na początku zajmowała z rodziną mieszkanie tuż przy nadmorskiej promenadzie. Na podwórku ojciec postawił dwa drewniane domki, które zbił z desek, położył papę na dachu i wstawił okienka. W jednym spali rodzice, w drugim Iwona z bratem. Ten większy był wielkości małego pokoju, w środku mieściły się tapczan, szafa, dwa fotele i telewizor. – Luksus – mówi Iwona.


CZYTAJ TAKŻE:

METAFIZYKA PIASKU. Nawet w środku lata zieleń jest tu delikatna, wieje chłodnawy wiatr, przelewa się woda. Wszystko, co znamy z lektury Miłosza, staje się bliskie jak na wyciągnięcie ręki i nie pozwala o sobie zapomnieć >>>>


Po dekadzie letnich przeprowadzek w jej rodzinie zapadła decyzja o budowie domu. W latach 70. stawiano „gierkówki”, każdy tak samo kwadratowy jak reszta. W piwnicy kotłownia, suszarnia, pralnia i garaż. Piętro miało być dla nich, góra dla wczasowiczów.

Miarą różnic między urlopami w PRL a dzisiejszymi czasami są... toalety. Dziś własna łazienka przy pokoju to standard, ale kiedyś była jedna w całym domu. Pięć minut razy dwudziestu gości dawało prawie dwugodzinną kolejkę. Najwcześniej mył się ten, kto szedł do pracy, potem goście, dzieci na końcu. Czasami szybciej było wykąpać się w morzu. Wczasowicze też mieli swój system. Wieczorem dogadywali kolejność i zwykle szli się myć pokojami. „Czysty pokój” wychodził na śniadanie. Ludzie potrafili ze sobą współpracować, nie byli aż tak skupieni na własnych potrzebach jak teraz.

Dzisiaj kolejki tworzą się gdzie indziej: przy salonach gier, budach z lodami lub z kebabem, przy wjeździe do miasta i na każdym parkingu. Jedyne miejsca, które są poza większym zainteresowaniem turystów, to cmentarz, muzeum i biblioteka.

Ekspansja

Z nastaniem wolnego rynku zaczęła się w nadmorskich miejscowościach ekspansja budowlana, w wielu miejscach niekontrolowana. Powstawały kolejne domy wczasowe, sanatoria, pensjonaty. W ostatnich latach w Międzyzdrojach co roku staje kilka nowych wieżowców. Niektóre to ekskluzywne hotele, inne oferują apartamenty na sprzedaż. Poza sezonem zwykle nikt w nich nie mieszka.

– Ludzie oczekują teraz wysokiego standardu – tłumaczy Krzysztof, kolejny mieszkaniec Międzyzdrojów. – Po części dlatego, że nie umieją odpoczywać. Są podenerwowani, zdekoncentrowani, przyjeżdżają na krócej, ale za to żądają luksusów. Potrafią płacić za nocleg straszne pieniądze. Może chcą tego, czego nie mają u siebie.

Gdy ojciec zmarł, mama Krzysztofa zamieniła dom w Międzyzdrojach na mieszkanie w bloku. Dla niej emerytura oznaczała koniec biznesu. Krzysztof wyprowadził się wtedy nad jezioro Wicko. Wyremontował dom i postawił przybudówkę, którą od kilku lat wynajmuje pracownikom sezonowym obsługującym turystów.

– Oni muszą gdzieś spać – mówi. – A u mnie mogą mieszkać po ludzku. Jest ogród, grill, rowery. Można przyjeżdżać z psami. Mam też kilku stałych gości, którzy szukają czegoś odmiennego. Znajdują tu spokój i przestrzeń.

Jedno jest pewne. Turyści przyjeżdżający do Międzyzdrojów spędzają dziś lato w lepszych warunkach. Ale również wielu z ich gospodarzy, tak jak Krystyna, porzuciło „redukcje” i stara się bardziej dbać o swój komfort. – Dół jest w całości mój, nie wpuszczam tutaj nikogo – mówi zdecydowanie. Z czasów przeprowadzek pozostał jej specyficzny stosunek do rzeczy: czego nie potrzebuje, oddaje. Meble, ubrania, sprzęty.  – Rzeczy powinny być w ciągłym ruchu. Nie chcę się do nich przywiązywać – mówi.

Powroty

Rozbudowa Międzyzdrojów zaczęła się na przełomie wieków. Od tego czasu mieszkańcom po sezonie towarzyszy hałas budowlańców. Wcześniej koniec lata oznaczał, że robiło się cicho, a życie zaczynało się od początku. Ciuchy przeprać, materace zabezpieczyć. Obejrzeć ściany. Jeśli trafiły się ślady butów albo krwawe plamy po komarach, odmalować. Skręcić rozchwiane meble. Z sypialni zrobić na powrót salon lub kuchnię. Posprzątać.

Przez pierwszy tydzień albo dwa nauczyciele nie zadawali dzieciom nic do domu, bo wiadomo było, że jeszcze nie każde wróciło „na swoje”. Zeszyty uczniów nadal leżały głęboko w kartonach. Pomoce naukowe niektórych nauczycieli – również.

– Odzyskiwanie domu zajęło mi dwadzieścia lat – przyznaje mama Iwony. Kiedy spłacili kredyt, zaczęła ograniczać liczbę pokoi na wynajem. Wkrótce udało się wyłączyć jedno piętro, potem drugie, aż została tylko góra. Iwona wspomina, że gdy wyszła za mąż, jej partner uparł się, że muszą zacząć działać pełną parą. Liczył na szybki zarobek. Trwało to dwa sezony, dłużej nie wytrzymał. Przyszedł moment, kiedy z niechęcią wracał do własnego domu. Wynajem wiąże się bowiem z tym, że w przestrzeni osobistej ciągle pojawia się ktoś obcy. To może być najmilszy człowiek świata, lecz sama jego obec-ność drażni. Widać to po lokalnej architekturze – pojawiają się osobne schody zewnętrzne lub całe klatki schodowe, przybudówki, drzwi w przedziwnych miejscach. Wszystko po to, żeby się od obcych jakoś odgrodzić.

Gdy nadchodzi wrzesień i z każdym dniem robi się spokojniej, mieszkańcy mogą zacząć wracać do równowagi. Pod koniec wakacji każdy jest już bowiem kłębkiem nerwów. Niektórzy obiecują sobie, że to ostatni taki sezon. A potem i tak się okazuje, że wynajmować trzeba. Bo zimą leje i wieje, a dom trzeba ogrzać. Bo dzieci trzeba ubrać. Bo szkół średnich w Międzyzdrojach nie ma, więc trzeba opłacić dojazdy, internaty. Bo kredyt, bo remont, bo spłata budowy.


CZYTAJ TAKŻE:

TAM DOM TWÓJ, GDZIE CZTERY KOŁA TWOJE. Polskę zza kółka kampera widać jak przez szkło powiększające >>>>


– Kiedyś lato się urywało, jakby nożem uciąć – mówi Krystyna. – Jednego dnia tłum, następnego puste ulice. Smutno się robiło, zwłaszcza gdy padało. Wcześniej w czasie deszczu mój ojciec na korytarzu stawiał stolik, pił z letnikami wódkę i razem oglądali telewizję. Przyjaźniliśmy się z nimi, to przykro było, jak wyjeżdżali. Teraz ludzie są inni, wystarczy trochę alkoholu, a zdarzają się różne sytuacje. Słyszałam już, jak mąż bije żonę. Musiałam interweniować.

Krystyna przyznaje, że turystami jest po prostu zmęczona.

Liczenie

Zamknąć lato można na kilka sposobów. Ojciec Krystyny zamykał je w kanapie. Pod koniec sezonu podliczał pieniądze i upychał je w tapczanie. Gdzie indziej odbywało się to komisyjnie. Dzieci siadały do stołu, a rodzice ogłaszali, na co przeznaczą fundusze. Helena miała w zwyczaju zanosić pieniądze do banku. Jej konto zwiększało aktywa raz w roku, a pomniejszało się stopniowo. Liczyło się talerze i kubki. Przeliczało pościele. Zapisywało usterki i litry farby, która miała pokryć ściany. W sumie nadal tak to wygląda. Julianna wciąż liczy zepsute meble. Krzysztof zużyte żarówki. Kiedy już absolutnie wszystko zostanie podsumowane, można rozpocząć odliczanie. Dziewięć miesięcy do kolejnego sezonu.               ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Lato bez domu