Świadectwo dane w kuchni

Pierwsze na sprzedaż poszły złote łańcuszki. Potem kolczyki i bransolety prababki. Wreszcie pierścionki, odziedziczone po matce. Była połowa lat 80. i na obiady przychodziło już kilkadziesiąt osób.
 /
/

Mama, Romana Sawicka, bardzo lubiła biżuterię. Na każdą okazję ojciec starał się kupić dla niej ładny drobiazg. Przed śmiercią podzieliła wszystko między córki - starsza, Teresa, dostała pierścionek zaręczynowy z czerwonym oczkiem. To o niego się później pokłóciły - gdy Teresa sprzedała pamiątkę rodzinną, by mieć pieniądze na kolejne obiady. Ale parę lat później do lombardu trafiła również biżuteria Marty - w tym ulubiony pierścionek, który dostała od rodziców po obronie dyplomu na ekonomii.

Żeby ugotować obiad dla stu osób, potrzeba dwadzieścia kilo ziemniaków. Żeby je obrać przed pójściem do pracy, trzeba wstać o trzeciej. Potem jeszcze tylko wiadro jarzyn i można wychodzić.

Na zakupy zabierają dwukołowy wózek - trudno przytaszczyć kilkadziesiąt kilogramów w rękach. Szczególnie, gdy ma się chore nogi. Po pracy pozostaje dokończenie obiadu, przygotowanie deseru - posiłki muszą być pełne, takie jak normalnie gotuje się w domu. Potem, przez godzinę lub dwie, nalewanie zupy do słoików, nakładanie ziemniaków, mięsa i warzyw do menażek, pakowanie kawałków ciasta. Starym i chorym obiad trzeba zanieść. Po powrocie już tylko zmywanie ogromnych garów, planowanie menu na następny dzień. I zakupy w pobliskich sklepach. Często na kredyt.

Zaczęło się pewnej zimy, gdy znajoma ze złamaną nogą poprosiła, by przynieść jej obiad z przyzakładowej stołówki. Gdy Teresa wracała z pracy, stołówka bywała już zamknięta. Pomyślała, że łatwiej będzie ugotować porcję więcej w domu. Gdy zobaczyła, że tym obiadem znajoma dzieli się ze staruszką z sąsiedztwa, zaczęła gotować dla obu. Kilka dni później zaprosiła niewidomą kobietę, idącą niepewnie stawiając kroki na obiad do domu Brata Alberta. Jak z trzech dodatkowych obiadów w krótkim czasie zrobiło się kilkadziesiąt - nie potrafi wytłumaczyć.

***

Z dzieciństwa pamiętają zapach słodkich maślanych bułeczek, które babka rozdawała biedniejszym koleżankom wnuczek. Znajomych ojca, którzy często zostawali u nich na obiad czy kolację. Matkę, która pomagała w nauce ich koleżankom. Rodzice i babka tęsknili za majątkiem w Pionkach pod Radomiem, skąd w czasie wojny uciekli przed Niemcami. W Krakowie zajęli mieszkanie w poniemieckiej kamienicy przy ulicy Odrowąża. Marta i Teresa mieszkają tu do dziś. Zmieniły jedynie mieszkanie na mniejsze, na parterze. - Na dole mieszkało rozwojowe małżeństwo, które przeniosło się do naszego. A my, cóż: dwie stare panny. Zresztą z parteru wygodniej wydawać obiady - mówi Teresa.

Koło jedenastej zjawiają się bezdomni, mieszkający niedaleko w opustoszałych wagonach. Czeka na nich zupa, chleb, czasem konserwa czy trochę masła. Zimą herbata. Owszem: najbardziej lubią moment, gdy już można się położyć. Nigdy jednak nie ma pewności, czy nie trzeba będzie wstać, ubrać się, zejść do drzwi. Otwierają nawet bardzo późno - wolniej niż kiedyś, bo więcej czasu zajmuje Marcie zejście po schodach. Teresa właściwie rzadko wychodzi. Rozległa rana na nodze utrudnia chodzenie.

Obok łóżka stoi olbrzymi wór chleba. Kilka bochenków leży też na zniszczonym kocu, którym przykryty jest tapczan. To biały, pakowany chleb, przeceniony o połowę. Obok - kartony z ciuchami, kłębki włóczki, siatka z orzechami, stare menażki. Znajoma staruszka, której zanoszą upraną włóczkę, robi z niej szaliki, kamizelki, poszewki na “jaśki". Z orzechów ktoś upiecze placek. Na tapczanie można spędzić noc. Kilka razy nocował mężczyzna, od lat przychodzący na obiady. - To ulga dla niemłodego ciała: położyć się na łóżku, a nie na kartonach czy betonie. Ale on nigdy nie chciał korzystać z tapczanu. Choć było pościelone, wybierał podłogę - opowiada Marta. - Ten tapczan mogłybyśmy oddać, gdyby komuś się przydał - dodaje Teresa. - Jak ktoś będzie potrzebował, możemy go przenocować w magazynie.

***

Okrągły stół na środku dużego pokoju to jedna z nielicznych rzeczy, które pozostały po rodzicach. W latach 80. sprzedały sporo mebli, obrazów, pianino. - I tak nie grałyśmy. Ja nie cierpiałam lekcji i ćwiczeń. Marta może by lubiła, czasem coś pogrywała, ale zdecydowałyśmy się na sprzedaż. Zresztą po przeprowadzce nie było na nie miejsca - mówi Teresa. Kilka lat temu pod młotek poszedł ostatni obraz -Wojciecha Kossaka.

Na początku Marta buntowała się. To, co robiła starsza siostra, wydawało się jej dziwaczne. Podobnie jak sąsiadom i rodzinie, która działalność Teresy uważała za temat do żartów, a nawet namawiała ją na wizytę u psychiatry. Siostra zaczęła pomagać, bo było jej żal zmęczonej Teresy. Gdy ta wychodziła do pracy, Marta nastawiała obrane już ziemniaki i warzywa, gotowała mięso i zupę. Potem sama szła do pracy w pobliskiej Spółdzielni Rolniczej.

Rodzice chcieli, by założyły rodziny. Marta też miała plany na życie: mąż, dzieci, własny dom... - Ale jakoś się nie składało. Teresie trudno byłoby prowadzić kuchnię bez pomocy młodszej o pięć lat siostry. Gdy zaczęła chorować, Marta przejęła jej dzieło. Później ją także zmogła choroba, a wycieńczająca terapia nie pozwoliła na prowadzenie kuchni. Obiady zaczęła gotować pani Lucyna. Ale po powrocie do zdrowia Marta znów zajmuje się wszystkim: prowadzi rachunki, wydaje obiady, pierze, gdy ktoś przyniesie brudne ubrania czy pościel. - I świetnie wyczuwa, czy ktoś nie jest pijany. Panowie bardzo się boją, bo siostra nigdy się nie myli - mówi Teresa. Nietrzeźwemu nie dają obiadu. Do czasu, gdy wytrzeźwieje.

***

Przez prawie ćwierć wieku ugotowały ponad 600 tys. obiadów. Obrały 1,5 mln ziemniaków. Nie mają odpoczynku, bo przecież obiady jada się codziennie. Więc gotują także w soboty i niedziele, święta, wakacje. Starają się, by w niedziele było bardziej świątecznie. Wtedy zresztą przychodzi więcej osób, bo nie wszędzie w te dni wydaje się obiady dla ubogich. Więcej gotują też latem - wtedy wiele instytucji pomocowych robi remonty lub po prostu zamyka się na wakacje. Obiadów nie wydają tylko w Środę Popielcową i Wielki Piątek. Ale także wtedy głodni mogą przyjść - dostaną chleb, coś postnego, kefir.

Gotując martwią się, czy będą pieniądze na następny obiad. W sklepach siostry Sawickie mają wiele “kresek". Najgorzej, gdy trzeba je szybko spłacić. Tak było, gdy włamano się do pobliskiego sklepu. Podczas inwentaryzacji pieniądze dłużników musiały znaleźć się w kasie. Gdy brakuje środków, Teresa modli się do św. Józefa. - On był głową rodziny i wie, jak trudno jest ją utrzymać. Zawsze pomaga.

Ma na to dowody. Mężczyznę, który zadzwonił kiedyś do drzwi i nic nie mówiąc wręczył jej 500 zł - tuż po tym, jak skończyła się modlić. Zwitek pieniędzy, który dominikanie znaleźli w skarbonce z napisem “Kuchnia dla ubogich", gdy następnego dnia siostry musiały oddać do spożywczego 3 tys. zł. Marcie udało się pożyczyć trzysta, Teresa uzbierała sto. Czuła, że zrobiła już wszystko, co w jej mocy. “Teraz Twoja kolej, Panie Boże, jeśli chcesz, bym prowadziła kuchnię dalej" - pomyślała. I usiadła w starym fotelu, z przetartą tapicerką. Tego wieczoru, zamykając kościół, dominikanie znaleźli w puszce zawinięte w chusteczkę banknoty. 2600 zł: tyle, ile potrzebowały.

W latach 80., gdy były problemy ze zdobyciem żywności, pomagały koleżanki z pracy. Ze szkoły w Wieliczce, gdzie uczyła Teresa, i ze spółdzielni Marty. Przynosiły niewykorzystane kartki, przywoziły ze wsi jedzenie. Z życzliwością odnosiły się do działalności Sawickich. Nie zawsze tak było z sąsiadami i rodziną. Wynajmowane do prowadzenia kuchni mieszkania po dwóch-trzech latach musiały zmieniać. Lokatorom przeszkadzało, że w pobliżu bramy kręcą się bezdomni.

Od kilku lat gotują we własnym mieszkaniu, w kuchni o wymiarach dwa metry na jeden. Śpią w pokoju, w którym trudno zmieścić się między łóżkami. Nad posłaniem Teresy stoi regał z dziesiątkami słoików. Każdy kąt wypełniony jest zapasami żywności i rzeczami, które komuś mogą się przydać. Po mieszkaniu biega kot Filek - poza nim mieszkają tu jeszcze dwa. W magazynie z żywnością kolejne cztery. Ich karmienie to dodatkowy obowiązek Marty. I jej pasja. W albumie, który przeglądamy, trudno o zdjęcie sióstr: królują koty. Często przygarniane z ulicy. - Jakoś się przy nas wyżywią - mówi Marta.

***

Na obiad dla blisko 60 osób potrzebują 200 złotych dziennie. Za 1000 da się przetrwać tydzień. Bywają tygodnie, że mają tylko 500. Tyle, ile akurat uzbierało się w dominikańskiej puszce z napisem “datki na kuchnię dla ubogich". Ich skromne emerytury starczają na czynsz i lekarstwa. No i na pomoc dla kilku osób - choćby młodej dziewczynie, sierocie, której co miesiąc obie przesyłają po sto złotych.

Dwa razy w roku dominikanie organizują pod kościołem kwestę na prowadzenie kuchni. Za zebrane pieniądze siostry spłacają długi. Potem zaczyna się codzienna troska.

***

Teresa zawsze chciała pomagać biednym. W liceum, pod wrażeniem Kazania na Górze i Ośmiu Błogosławieństw, postanowiła, że będzie dawać świadectwo. Na studiach odwiedzała chorych i samotnych. By nauczyć się pielęgnacji obłożnie chorych chodziła do studium pielęgniarskiego. W roku 1980 zaczęła się Kuchnia. Nie chciała wyjść za mąż; chciała być wolna i robić to, co zechce, żyć inaczej. - Był mężczyzna, którego lubiłam bardziej niż innych. Może nie kochałam, ale był mi bliski. Kiedyś powiedział, że gdy zostanę jego żoną, przestanę pomagać i będę tylko dla niego. Dobrze, że tak powiedział, bo wtedy poczułam, że nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Nie wyobrażałam sobie życia bez pomocy innym.

Najbardziej lubiły czas, gdy gotowały obiady w wynajmowanym pomieszczeniu. Po rozdaniu obiadu siadały przy wspólnym stole, słuchały opowieści o czyimś życiu, pisały podania, radziły, gdzie udać się po pomoc, zasiłek, alimenty. Tam, na rogu ulicy Odrowąża, obchodziło się imieniny i święta. Na Andrzeja Teresa piekła kilkanaście ciast. Jedno zjadali wspólnie, pozostałe dostawali solenizanci. Na święta przygotowywała ponad trzydzieści ciast, by każdy mógł zabrać kawałek do domu. Mówi, że to nie był duży wysiłek. Dziś też by coś upiekła, gdyby nie zepsuty piekarnik w kuchence. A na nową ich nie stać. Jest przecież tyle pilniejszych potrzeb.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2004