Polaków urlop własny

Nasze pierwsze zagraniczne wakacje w życiu, ale bez zwiedzania, smakowania lokalnej kuchni i niemal wyłącznie w gronie rodaków. Właściwie – dlaczego nie?

07.08.2017

Czyta się kilka minut

 / Il. MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA
/ Il. MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA

Oto najgorętszy niepolityczny temat tego lata: Polacy na wakacjach. Rok temu podglądano ich nad polskim morzem, wybrzydzając niemiłosiernie. W tym roku śledczy udali się tropem rodaków do „polskich stref” za granicą i znów nie znali litości.

W rzeczywistości wygląda to tak: słońce po staremu przegląda się w egejskich lazurach morza, ale w tle „Ona tańczy dla mnie” z głośników, a na obiad zamiast musaki podają schabowego.

Potem animatorzy zaproszą do wspólnej zabawy w gry planszowe lub na seans filmowy. Kino też wyłącznie polskie, nie trzeba więc napisów ani lektora. Wieczorem można zaszaleć na parkiecie w cenie turnusu, albo za dodatkowe pięć euro pojechać autokarem do najbliższego greckiego Lidla.

Na mapie polskiej turystyki wyjazdowej najgorętszym punktem jest w tym sezonie Kokkino Nero, tesalska wioseczka wtulona w kamienistą zatokę Morza Egejskiego. Autobus jedzie stąd do Aten nieco ponad cztery godziny, pod Olimp jest prawie dwa razy bliżej. Nazwa samej miejscowości – jak sufluje Wikipedia – po grecku znaczy „czerwona woda” i pochodzi od pobliskiego źródła nasyconego związkami żelaza, które nadają mu rdzawą barwę. W 2011 r. Kokkino Nero liczyła zaledwie 95 mieszkańców.

Od maja, czyli od początku tegorocznego sezonu letniego, przyjechało do niej już ponad 2 tys. turystów z Polski, dla których firma Rainbow Tours stworzyła tam tzw. „polską strefę” – jeśli wierzyć niektórym mediom: matecznik szowinizmu i bezguścia, przy którym Hurgada czy inne egipskie kombinaty turystyki masowej prezentują się niemal jak słynne włoskie Portofino.

Grill a sprawa polska

Grzegorz Baszczyński, prezes Rainbow ­Tours, przeprasza, ale opowieść o „polskich strefach” musi zacząć od początku. Dziennikarze jakoś nigdy o to nie pytają.

– Półtora roku temu zaczęliśmy się zastanawiać, co moglibyśmy zaoferować tym 5-6 milionom Polaków, którzy rokrocznie spędzają wakacje nad Bałtykiem i ani myślą wyjeżdżać z kraju – opowiada szef drugiego największego polskiego biura podróży. – Zleciłem badanie, z którego wyszło nam, że po pierwsze nie może być drożej niż latem nad polskim morzem. Po drugie musi być swojsko, żeby klienci nie poczuli dyskomfortu pobytu za granicą, która wielu z nich odstrasza inną kulturą i językiem.

Natura tej swojskości objawiła się następnie prezesowi Baszczyńskiemu bez badań, kiedy na zaproszenie miejscowego hotelarza, ożenionego zresztą z Polką, bawił w Kokkino Nero.

– Oni tam przywozili autokarami wycieczki z Polski już przed nami – wspomina. – Siedzieliśmy w lobby i nagle ktoś z obsługi puścił jakiś polski hit disco polo. Żeby pan zobaczył uśmiechy na twarzach tych turystów.

Koncepcja produktu o nazwie „polska strefa” była gotowa wiosną ubiegłego roku. Jesienią ruszył pilotaż, a wraz z tegorocznym sezonem – sprzedaż.

Ponieważ zaś tesalskie testy wypadły zaskakująco dobrze, Rainbow uruchomił w tym sezonie łącznie sześć stref w Grecji oraz Chorwacji. I już wiadomo, że na tym się nie skończy, bo patchwork pewnej śródziemnomorskiej pogody i ludycznej atmosfery nadmorskiej promenady okazał się tym, czego było trzeba, żeby wyciągnąć Kowalskiego zza bałtyckiego parawanu.

– Do końca sezonu letniego do „polskich stref” wyjedzie ok. 40 tys. osób, czyli co dziesiąty klient naszego biura – rzuca liczbami Baszczyński. – Liczymy się i z tym, że w trakcie sezonu trzeba będzie poszukać dodatkowych miejsc noclegowych, bo zainteresowanie niektórymi turnusami przekroczy zaplanowane maksimum. W przyszłym roku na pewno dołożymy jeszcze do projektu dwie lokalizacje.

Jedno tylko – jak dodaje prezes – firmie nie wyszło. Nazwa. „Polska strefa” jednym kojarzy się z Polską od morza do morza, jeszcze innym z turystyczną wariacją na temat getta i jakoś nikomu nie wpadnie do głowy, żeby spytać u źródła. – Z mediów dowiedziałem się na przykład, że do stref dowozimy z Polski samolotami kiełbasę na grilla – kiwa głową Baszczyński.

Grill jeszcze się zgadza. Klienci prosili, firma raz na kilka dni organizuje więc w Kokkino Nero wspólne smażenie. Kiełbasę robi jednak miejscowy masarz, co prawda na polską modłę, ale o żadnej celowej repolonizacji miejscowej kuchni, o której pisały z przekąsem polskie media, nie może być mowy.

– Dziennikarzowi jednej z gazet, który przyjechał do strefy jako zwykły turysta, nie podobało się, że nie podajemy frykasów kuchni greckiej – kwituje Baszczyński. – Niestety, nie zadzwonił do nas i nie mieliśmy okazji wyjaśnić mu, że za ok. 200 zł, które inkasujemy średnio od klienta za tydzień pełnego wyżywienia, trudno zaserwować gościom coś ponad podstawową kuchnię hotelową.

500 plus plaża

40 tys. gości „polskich stref” to niespełna 2 proc. rodaków, którzy w tym roku wybiorą się na wakacje zagraniczne. Z punktu widzenia właścicieli polskich biur podróży ważniejsze jest jednak to, że wśród gości stref nie brak klientów, dla których będzie to pierwszy urlop za granicą.

– Od lat rywalizowaliśmy między sobą o jak największy udział w mniej więcej stałej grupie ok. 2,5 mln Polaków, których stać było na wypoczynek zagraniczny – wyjaśnia Piotr Henicz, wiceprezes największego polskiego biura podróży Itaka, które w ubiegłym roku zabrało na wypoczynek 700 tys. osób. – Skokowy wzrost zainteresowania naszą ofertą w tym sezonie świadczy, że rynek w końcu zaczął rosnąć.

Bezrobocie w czerwcu spadło do najniższego od 26 lat poziomu 7,1 proc. W górę idą za to pensje, no i jest program 500 plus, który w ciągu roku wpompował w krwiobieg polskiej gospodarki ok. 22 mld zł. Wszystko to razem sprawiło, że frekwencja w polskich biurach podróży może być w tym roku – to już szacunki branżowej firmy badawczej Travel Data – większa od zeszłorocznej o od 19 do nawet 22 proc. Dobry start sprzedaży tegorocznych wakacji zaskoczył nawet starych wyjadaczy. Itaka jeszcze jesienią zeszłego roku liczyła się ze wzrostem na poziomie najwyżej 10 proc., tymczasem okazało się, że w czerwcu sprzedaż była wyższa od zeszłorocznej aż o 40 proc. Wyniki pozostałych biur nie są gorsze, ale na dręczące całą branżę pytanie, ilu nowych klientów zawdzięczać będzie ona 500 plus i dobremu klimatowi na polskim rynku pracy, odpowiedź przyjdzie dopiero po sezonie. Pierwsze dane wyglądają jednak obiecująco. Maciej Nykiel, prezes Fly.pl, jednego z największych internetowych brokerów imprez turystycznych, wzrost liczby nowo zarejestrowanych kupujących w serwisie w pierwszym półroczu 2017 r. szacuje aż na 16 proc. Zgodnie z prawem podaży i popytu ceny wycieczek musiały w tej sytuacji lekko wzrosnąć, ale – jak zauważa szef Travel Data Andrzej Betlej – touroperatorzy zdają sobie sprawę, że wciąż stąpają po cienkim lodzie, i szybko zainterweniowali. Wzrost cen już przed wakacjami zaczął hamować, nadal jest więc nadzieja, że nowi klienci dopiszą. Przeciętna cena wycieczki oscyluje dziś na poziomie ok. 5 tys. zł za siedmiodniową rezerwację dla 2-3 osobowej rodziny. Dla przeciętnego Polaka z pensją na poziomie 2-3 tys. zł na rękę to nadal spory wydatek. Nawet z 500 plus w kieszeni.

Wojciech Łyszczak kilka dni temu wrócił do Polski z Rodos, gdzie pracuje w „polskiej strefie” Rainbow Tours jako animator kulturalny. – Oczywiście nie dopytywałem gości, czy są za granicą po raz pierwszy w życiu, ale skłamałbym, gdyby ten wątek w ogóle nie pojawiał się w rozmowach na miejscu – przyznaje. – Może to zbieg okoliczności, ale najczęściej słyszałem taką deklarację od turystów z Górnego Śląska.

Gościom – jak twierdzi – w strefach nie jest duszno. Polska obsługa w hotelu, polscy animatorzy, polskie filmy, polska muzyka, wreszcie Polacy na kocu z lewej i z prawej – wszystko to tworzy kokon, w którym można wypoczywać tak, jak się chce – czyli tak jak w kraju. Z połową dnia na plaży, popołudniem po obiedzie spędzonym na zabawach organizowanych głównie w polskim gronie i wieczorną imprezką taneczną albo grillem. Znaczenia polskości w strefach Łyszczak radzi jednak nie demonizować: – Większość gości twierdzi, że wybrała tę ofertę, bo była po prostu tania.

Z perspektywy pracownika sektora turystycznego nieco inaczej wygląda też rzekoma polska nieciekawość świata. Owszem, w „polskich strefach” zaplanowano dla gości 14 scenariuszy organizacji wolnego czasu i jest wśród nich także zwiedzanie, lecz wycieczki nie należą akurat do najpopularniejszych.

– Od lat obserwuję rodaków za granicą – mówi Łyszczak. W porównaniu z nacjami, które podróżują od dekad, Polak na urlopie wyciska z niego maksimum, jakby nie był pewny, że za rok będzie go nań znowu stać.

Bombardowanie z bedekera

Tylko skąd przekonanie, że nawet na urlopie trzeba łyknąć trochę kultury? Czy Platon ze swoim natręctwem kalokagatii nie mógłby zostawić nas w spokoju przynajmniej na te dwa tygodnie w roku, pozwalając pobyczyć się na kocu w sposób zgoła nieharmonijny i bez wyrzutów sumienia wywołanych nieobecnością w pobliskim muzeum?

W filmie „In Bruge” (polski tytuł: „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”) Martina McDonagha dwóch angielskich gangsterów ląduje na polecenie bossa w zabytkowej Brugii, gdzie jeden z nich – wyraźnie bardziej obyty – zmusza nieokrzesanego kamrata, by spożytkował przymusowy urlop na korepetycje z kultury i sztuki. Tragikomiczna fabuła ma kilka warstw, lecz w tej akurat doskonale widać, jak głęboko siedzi nadal w Europejczykach coś, co można nazwać przymusem zwiedzania.

Urodzony w Londynie McDonagh może mieć na ten temat wiele do powiedzenia, wychował się w końcu w kulturze, która w epoce nowożytnej zaszczepiła Staremu Kontynentowi zwyczaj the grand tour, kulturalnych pielgrzymek arystokracji szlakiem największych arcydzieł klasycznej cywilizacji grecko-rzymskiej. W XIX w. zwyczaje szlachty przyswoiło sobie szybko europejskie mieszczaństwo i rosnąca popularność turystyki stworzyła popyt, na który prędzej czy później musiała odpowiedzieć podaż. W 1828 r. koblencki bibliotekarz Karl Baedeker wydał pierwszy przewodnik turystyczny, a stąd był już tylko krok do wykrystalizowania się czegoś w rodzaju kanonu atrakcji turystycznych, których kulturalnemu Europejczykowi „nie wypada” nie zobaczyć na własne oczy. Bawiąc we Florencji, Stendhal musiał wręcz na kilka dni położyć się do łóżka, bo mnogość arcydzieł w Galerii Uffizi i rozsianych po ulicach miasta wywołała u pisarza gorączkę i palpitację serca. Dawid, Duomo, Santa Maria Novella, Santa Croce – kultura niemal w dawce uderzeniowej, wykluczającej kontemplację, ale kto mądry dyskutuje z receptą? Kolejne pokolenia turystów będą odtąd z udręką na twarzy nabijać muzealno-sakralne kilometry, rzecz jasna ściśle podług wskazówek przewodników. Podczas Bitwy o Anglię już nawet Luftwaffe zacznie typować cele bombardowań na bazie bedekerowskich rekomendacji!

Polski przymus zwiedzania historia podszyła dodatkowo kompleksem cywilizacyjnego zapóźnienia. Po II wojnie, kiedy poczucie izolacji od lepszej części kultury europejskiej stało się dla naszych elit właściwie namacalne, tylko nieliczni mieli odwagę, by choćby zastanowić się nad istotą przymusu zwiedzania. W „Barbarzyńcy w ogrodzie” Herbert delikatnie, w swoim stylu, polemizuje z bezkrytycznym polskim podziwem dla zachodniej kultury, który jego zdaniem powinien ustąpić miejsca próbie syntezy naszego z obcym. Również Gombrowicz, po swojemu nieufny wobec wszystkich autorytetów, nie zamierza bezrefleksyjnie czcić muzealnych bożków. Kompulsywna konsumpcja kultury w wydaniu turystycznym wydaje mu się równie absurdalna.

„Tłok na ścianach, wywieszenie tych obrazów głupie, jeden obok drugiego. Czkawka tego nagromadzenia. Kakofonia. Karczma. Leonardo bije się po pysku z Tycjanem. Zez tu wszechwładnie panuje, bo gdy patrzysz na jedno, drugie włazi ci w oko z boku (...). W ogóle głupota przewala się po salach Luwru, jedno z najgłupszych miejsc świata” – notuje w „Dziennikach”.

Na sympatycznej pannie Krysi z piosenki Wojciecha Młynarskiego, która w tym samym czasie po raz pierwszy ma szansę wypoczywać „w tych góralskich lasach” dzięki Funduszowi Wczasów Pracowniczych, estetyczne rozterki intelektualistów teoretycznie nie powinny były robić wrażenia. Wypoczynek w gronie znajomych z zakładu pracy, z kaowcami organizującymi wczasowiczom czas między posiłkami, nie miał przecież nic wspólnego z archetypem the grand tour. A jednak po ponownym otwarciu na świat w 1989 r. i po urealnieniu kursu złotego turystyka w Polsce znów błyskawicznie wskoczyła w stare klasowe buty. Pokaż mi, gdzie i jak wypoczywasz, a powiem ci, kim jesteś. Nie chodzi już tylko o liczbę gwiazdek hotelu, klasę rezerwacji lotniczej czy egzotykę miejsca, choć ekskluzywność wakacji z pewnością stała się dziś jednym z symboli statusu. Tzw. prawdziwe wakacje to dziś albo wypoczynek wybitnie czynny, najlepiej w formie sportów ekstremalnych, albo po staremu – pełne zanurzenie w kulturze i historii odwiedzanego miejsca, obowiązkowo relacjonowane na żywo znajomym w mediach społecznościowych. Na czyste lenistwo podczas urlopu nadal nie ma miejsca.

Rafy na życzenie

Rzecz jasna, zwiedzanie i smakowanie lokalności nie jest niczym złym. Problem w tym, że sama lokalność w dobie turystyki masowej staje się mocno dyskusyjna. W krajach takich jak Dominikana, Egipt czy Tajlandia, gdzie udział turystyki w produkcie krajowym brutto sięga ­ 20-30 proc., oferta dla wczasowiczów dawno przestała być po prostu wypadkową miejscowej historii, kultury i klimatu. Współczesny turysta, który w przeciwieństwie do podróżnika szuka głównie relaksu, kupuje przecież lokalny koloryt najchętniej w wersji all inclusive, czyli w pakiecie wycieczek po lokalnych zabytkach i atrakcjach oraz z otwartym bufetem w hotelu, który serwuje gościom wariację na temat lokalnej kuchni dopasowaną do międzynarodowych podniebień.

W tej zabawie autentyczność tego, z czym obcujemy, schodzi na dalszy plan, ustępując miejsca wizualnej atrakcyjności i łatwości dostępu. Jeśli – jak na Kubie – naturalne rafy koralowe zaczynają obumierać, obok resortu usypuje się sztuczne. Jeżeli tradycyjny berberyjski bazar dzieli od wybrzeża zbyt duża odległość, przenosi się go bliżej, by nie męczyć klientów dojazdem. Jeśli gdzieś brakuje historycznego kontekstu – jak w dzisiejszym Pekinie, który szykując się do igrzysk olimpijskich w 2008 r. zapomniał o przeszłości – odszpachlowana naprędce starówka ożywa w ciągu dnia gwarem rzekomych mieszkańców, którzy w systemie zmianowym odgrywają tu teatrzyk na potrzeby turystów. O wizycie w lokalnej restauracji czy tawernie klient all inclusive powinien najlepiej zapomnieć. Po pierwsze – za pełne wyżywienie zapłacił już biuru podróży. Po drugie – może się okazać, że po wyjściu z hotelu zobaczy – jak na Dominikanie czy na egipskiej riwierze – szare zaplecze infrastrukturalne przemysłu turystycznego, w jaki zmieniła się urokliwa onegdaj osada rybacka.

Agonię tzw. lokalnego kolorytu w największych resortach turystycznych już na początku zeszłej dekady opisała przenikliwie szwedzka dziennikarka Jennie Dielemans w głośnym reportażu „Witajcie w raju”. Jeśli od tej pory coś uległo zmianie, to raczej na gorsze, bo jak podaje Światowa Organizacja Turystyki UNWTO, od początku tego stulecia ruch turystyczny w skali globu uległ podwojeniu z 600 mln do blisko 1,2 mld podróży.

Przeciętny klient biura podróży, żyjący na co dzień w świecie wielkich globalnych marek, coraz rzadziej ma ochotę wchodzić w buty podróżnika-eksploratora i gonić za lokalnością. Przeciwnie, głosując portfelem, wymusza dla branży dalszy ofertowy glajchszaltung. Hotel tej samej sieci ma wyglądać w środku podobnie i na Krecie, i na Kubie. Dobrze byłoby też móc zjeść w obu z grubsza to samo i posłuchać tej samej muzyki, a na plaży schłodzić się takim samym drinkiem z palemką.

„Polskie strefy” w pewnym sensie funkcjonują więc w turystyce od dawna. Nowością jest tylko to, że w końcu zaczynają docierać do nich Polacy. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2017