Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niezależnie od rozmaitości opinii na temat miejsca pochówku najważniejszych ofiar smoleńskiej katastrofy, pogrzeb prezydenckiej pary na Wawelu i poprzedzająca go uroczystość żałobna już w momencie trwania wpisały się do podręczników historii.
Kraków przygotowywał się na to wydarzenie od wtorku, gdy kardynał Stanisław Dziwisz ogłosił swoją decyzję. W pośpiechu łatano dziury na ulicach, uzupełniano kostkę na wawelskim zamku, odnawiano i przygotowywano miejsce pochówku w krypcie pod Wieżą Srebrnych Dzwonów. W sobotni wieczór mieszkańcy miasta i przyjezdni mogli wczuć się w podniosły nastrój uroczystości następnego dnia, wysłuchując na Rynku "Requiem" Wolfganga Amadeusza Mozarta w wykonaniu orkiestry Sinfonietta Cracovia oraz wspomagających ją polskich i rosyjskich artystów pod batutą wybitnego francuskiego dyrygenta Marca Minkowskiego.
W niedzielę od rana tłumy gromadziły się na Rynku, zarówno po stronie kościoła Mariackiego - w którym planowo o 14.00 miały zacząć się uroczystości żałobne ku czci prezydenckiej pary i gdzie można było wejść za okazaniem zaproszenia lub darmowej wejściówki - jak i po przeciwnej stronie, gdzie, trochę niefortunnie u wylotu ulic, ustawiono telebimy. Podobne stanęły na krakowskich Błoniach. Już od rana ludzie zajmowali też miejsca przy barierkach na ulicach Księcia Józefa, Kościuszki, Zwierzynieckiej i Franciszkańskiej, którymi prowadziła trasa karawanów wiozących prezydenckie trumny z lotniska w Balicach. Już o 9.00 tłum zgromadzony na skrzyżowaniu przy moście Grunwaldzkim i znanym krakowskim domu handlowym "Jubilat" zaczął gęstnieć.
Czas oczekiwania wypełniały rozmowy na najważniejsze w ostatnim czasie w Krakowie tematy. W kwestii pochówku na Wawelu słychać już było jedynie głośną aprobatę albo ciche pogodzenie. - Archikatedra warszawska byłaby rozwiązaniem dobrym, ale to rozwiązanie też jest dobre - mówiła pani Ewa, krakowianka. - Świątynia Opatrzności dopiero powstaje, trudno więc prezydenta chować na budowie.
Jej mąż Jacek zastanawiał się z kolei nad pomniejszonym, ze względu na zalegający nad połową Europy pył z islandzkiego wulkanu, składem światowych delegacji: - Z jednej strony szkoda, że wielu z tych największych nie może być tu bezpośrednio. Ale z drugiej będzie większe skupienie na samym pogrzebie i na osobie prezydenta, a nie będzie nas rozpraszała fascynacja wielkimi tego świata.
Przywódcy świata nie rozpraszali. Ich samochody przemknęły, przez większość nawet niezauważone, jeszcze szybciej niż jadący z lotniska kondukt z prezydenckimi trumnami, które ze względu na opóźnienie nie zostały według pierwotnych zamierzeń przeniesione na wojskowe lawety. - Tak szybko? - nie kryli zawiedzenia oczekujący. Wśród nich Jan Jędrzejczak, który przyjechał tu wraz z kolegami z pocztu sztandarowego MPK Solidarności Ziemi Łódzkiej.
- We trójkę byliśmy w piątek w Warszawie przy trumnie pana prezydenta i pani prezydentowej. Widzieliśmy, jak ludzie płaczą, i sami płakaliśmy - mówił.
Ze swoim sztandarem przyjechali też górnicy z kopalni "Wujek".
- Niedawno był u nas, teraz czujemy się w obowiązku, żeby go pożegnać - wyjaśniał jeden z nich, Zbigniew Kornaszewski. - Był związany z nami, z tym ruchem solidarnościowym, dlatego tym bardziej był nam bliski.
Dla wielu nabożeństwo żałobne poprzedzające pogrzeb prezydenckiej pary było też okazją do wspomnienia i modlitwy za inne ofiary smoleńskiej tragedii. Nie wszyscy mogli bowiem uczestniczyć w sobotnim nabożeństwie na warszawskim placu Piłsudskiego.
Dlatego Kornaszewski modlił się też za marszałek Krystynę Bochenek i posła Grzegorza Dolniaka: - To też były osoby działające dla Śląska - mówi.
- Wśród tych, którzy zginęli, byli nasi dawni koledzy. Aram Rybicki, który na sklejce wypisał 21 postulatów stoczniowych podczas strajku w 1980 r., i Maciej Płażyński, którego bardzo szanowaliśmy - wspominał Kazimierz Bloch, stoczniowiec z Gdańska.
O bliskich sobie zmarłych chętnie mówił też Adam Słupek, współczesny legionista, w mundurze i z wąsem przypominający samego marszałka Piłsudskiego.
- Zginął też mój znajomy, Sławomir Skrzypek, który chodził z nami na marsze Szlakiem I Kompani Kadrowej Kraków-Kielce. Jutro muszę jechać do Warszawy na pogrzeb ze sztandarem Kadrówki - mówił.
I dodawał: - Znałem się też z aktorem, Januszem Zakrzeńskim. Nie przeszkadzało mu to, że ktoś chce też być podobny do Piłsudskiego. To był bardzo szlachetny człowiek.
Wśród ludzi idących przez Planty w stronę Rynku można było spotkać też posłów Tadeusza Cymańskiego i Ryszarda Kalisza, znajomych z przeciwnych stron sceny politycznej.
- Z posłem Gosiewskim spieraliśmy się, przecież to naturalne - mówił ten drugi. - Wczoraj wieczorem przyleciał samolot z jego ciałem. Postałem przy trumnie. Jego też będzie brakowało.
Pośród oczekujących na rozpoczęcie uroczystości na Rynku dominowali ci, którzy prezydenta Kaczyńskiego bardzo cenili już za życia. Wielu podkreślało: "To był nasz prezydent. Głosowaliśmy na niego".
- Pojechał tam w imieniu nas, czuł się zobowiązany wobec narodu. Brat mojej mamy też zginął w Katyniu. Pojechał więc jakby w moim imieniu - tłumaczył Adam Słupek.
Andrzej Stanek, przewodnik i ratownik z Zakopanego, przyjechał ze sztandarami TOPR-u i Stowarzyszenia Przewodników Tatrzańskich im. Klemensa Bachledy: - Otoczenie moje zawsze było i będzie prawicowe. Dlatego był to prezydent wszystkich Polaków, a także mój osobisty.
Ale przyszli też tacy, którzy nie kryją, że mieli o prezydenturze Lecha Kaczyńskiego nierzadko krytyczne zdanie. Tak jak Łukasz i Bartek, studenci prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego.
- Mnie przede wszystkim przyciąga chęć złożenia hołdu. Mieszkam w Krakowie, dlaczego miałoby mnie tu zabraknąć? - mówił jeden z nich.
- Ale z drugiej strony nie powinniśmy mówić o parze prezydenckiej, że złożyli ofiarę - zastrzegał drugi.
Gdy kardynał Stanisław Dziwisz rozpoczął nabożeństwo żałobne przy trumnach Lecha Kaczyńskiego i jego żony Marii, rozmowy ustąpiły jednak nastrojowi skupienia i przeżywania historycznego pogrzebu. Momentami można było mieć wrażenie, że oto czas się cofnął, zapętlił. Że przeżywaliśmy jedną z tych minionych wzniosłych chwil w historii Polski. Że była to manifestacja Solidarności albo jedna z pielgrzymek Jana Pawła II do Polski. Ale nie tych ostatnich, ale raczej ta z 1987 r. Zwłaszcza gdy kardynał Dziwisz zaintonował "Boże, coś Polskę", a zgromadzeni unieśli ponad głowami transparenty, sztandary, flagi Polski i Solidarności. Albo że cofnęliśmy się w czasie do 1935 r., gdy na Wawel odprowadzano w ostatniej drodze marszałka Piłsudskiego. Zwłaszcza gdy tłum na widok przejeżdżającego przez Rynek w kierunku ulicy Grodzkiej konduktu zaczął śpiewać "Mazurka Dąbrowskiego". Przecież do wczoraj pogrzeb urzędującej głowy państwa na Wawelu był sytuacją tak nierzeczywistą, że znajdującą inspiracje dla naszej wyobraźni jedynie w historycznych kronikach i czarno-białych zdjęciach.
W niedzielne popołudnie na krakowskim Rynku i wzdłuż drogi na Wawel wszyscy śledziliśmy sceny z odległej, nieznanej przeszłości. Jedynie widziany w kolorach słoneczny Kraków trochę do nich nie pasował. I telebimy wnikające do wnętrza Bazyliki Mariackiej. I sygnały policyjnych wozów oraz odgłosy krążących nad miastem helikopterów. I wojskowe hummery, które, zamiast konnych zaprzęgów, pociągnęły armatnie lawety z okrytymi godłem i biało-czerwoną flagą trumnami.
I właśnie te dwie trumny zamiast - jak do tej pory zawsze bywało - jednej.