Satysfakcje bez sukcesów

Wkrótce minie sto dni rządów Donalda Tuska. To okazja do rytualnego pytania o bilans tego okresu, który zdefiniował główny konflikt polityczny na najbliższe trzy lata: konflikt między premierem i prezydentem. Co niezbyt dobrze wróży obu stronom.

19.02.2008

Czyta się kilka minut

Premier walczy dziś z prezydentem, a skala napięć między "dużym Pałacem" i "małym Pałacem", jak politycy nazywają potocznie Kancelarię Prezydenta i Kancelarię Premiera, osiągnęła stan dotąd niespotykany.

Czy tak być musiało? Z czego się to bierze? I jak będzie w przyszłości, aż do roku 2010, gdy w Polsce odbędą się wybory prezydenckie? Widać kilka możliwych interpretacji - niestety, niezbyt optymistycznych.

Palikotyzacja polityki

Interpretacja pierwsza: "przyzwyczajenie jest drugą naturą". W latach 2005-07 mieliśmy do czynienia z nieustającym politycznym show, politycy z różnych obozów niemal codziennie - a czasem kilka razy w ciągu dnia (i nocy) - dostarczali mediom i opinii publicznej newsów. Ale bardzo specyficznych: nocne konferencje prasowe, zatrzymania lub spodziewane zatrzymania polityków z wicepremierem włącznie, oskarżenia o ustalenie ojcostwa, przecieki z różnych instytucji i służb itd., itp. - wszystko to wytworzyło w publicznej dyskusji (czy jeszcze dyskusji?) swoiste "ssanie na konflikt". Z kulminacją w postaci przedterminowego rozwiązania Sejmu i wyborów, wraz z towarzyszącą im, niezwykle agresywną kampanią.

Wybory się odbyły, rząd się zmienił - ale nawyki pozostały. Efekt: media nadal oczekują, że politycy będą im co chwila dostarczać podobnych newsów jak w minionych latach. Politycy zaś przyzwyczaili się, że teatr jest ważniejszy od meritum: że aby zaistnieć, najlepiej zaoferować dziennikarzom jakąś awanturę bądź soczystą wypowiedź.

Można ułożyć długą listę polityków, którzy z tej umiejętności uczynili swój główny atut i Janusz Palikot (poseł PO) jest wśród nich na swój sposób postacią symboliczną: przez gadżety, szokujące wpisy na blogu ujęte w formie pytania o rzekomy alkoholizm prezydenta, przez się­gnięcie (jak twierdzą wtajemniczeni) po pomoc profesjonalnej agencji public relations do aranżowania takich pseudopolitycznych "eventów". Wedle zasady: chcesz zaistnieć, musisz przebić innych w szokowaniu. Dotąd mechanizm taki był czymś codziennym w show biznesie, teraz "palikotyzacja" jest codziennością polityki.

Media, które Jarosław Kaczyński zdołał do siebie skutecznie zrazić, przywykły do nagłaśniania takich akcji skierowanych przeciwko rządowi PiS. Dziś nic nie wskazuje, by miały się tego wyrzec w stosunku do nowego rządu. Nie będą może dokładać swoich komentarzy, lecz bez mrugnięcia powieką nagłośnią każdy atak czy połajankę. Media, które bliższe są PiS-owi, tym bardziej nie stawiają tu sobie żadnych ograniczeń. Oczywiście, media - chyba wszystkie poza prasą brukową - podkreślają, że sytuacja taka jest patologiczna i ubolewają nad nią, ale zarazem widzą w tej patologii coś fascynującego. Coś, co przyciągnie czytelnika, słuchacza, widza.

Olbrzymie "ssanie na konflikt" i napięcie sprawia, że gdy minister Radosław Sikorski wyruszał niedawno do USA na kluczowe rozmowy o tarczy antyrakietowej i o komplikujących się relacjach polsko-amerykańskich, najważniejsze gazety codzienne, owszem, zajmowały się Sikorskim - ale nie merytorycznymi problemami związanymi z jego podróżą, lecz kolejnym konfliktem na linii rząd-prezydent. Ale też sam Sikorski nie był bez grzechu i winy: nie zorganizował poważnego briefingu o stosunkach polsko-amerykańskich dla grona poważnych dziennikarzy, zamiast tego został wciągnięty - także za sprawą własnej konferencji prasowej w Brukseli, która uruchomiła cały mechanizm - w "billingowe klimaty", jak sam to potem nazwał.

Instytucje na konflikt skazane

Kolejne napięcia między premierem i prezydentem doskonale wpisują się w to "ssanie na konflikt". Ale tłumaczenie ich tylko w ten sposób byłoby uproszczeniem. Mamy tu również do czynienia z problemem systemowym: instytucje premiera i prezydenta są skonstruowane fatalnie, co przekłada się na charakter relacji między tymi dwoma ośrodkami władzy - i to w każdej konfiguracji.

W ciągu ponad dziesięciu lat obowiązywania obecnej konstytucji był tylko jeden okres, gdy współpraca układała się tu harmonijnie - gdy prezydent Lech Kaczyński bezwarunkowo wspierał rządy brata-premiera. W każdym innym układzie iskrzyło. I to nie tylko wtedy, gdy premier i prezydent wywodzili się z różnych formacji (Jerzy Buzek i Aleksander Kwaśniewski, torpedujący projekty koalicji AWS-UW), ale także wówczas, gdy ambicje i pragnienie władzy zamieniły początkową współpracę Kwaśniewskiego z Leszkiem Millerem w "szorstką przyjaźń". Jedną z przyczyn odwołania premiera Kazimierza Marcinkiewicza była rosnącą konkurencja między dwoma "Pałacami".

Niezależnie od tego, jak precyzyjne byłyby przepisy określające w takim układzie zakres kompetencji premiera oraz prezydenta, zawsze pozostanie pole do dyskusji i zawsze znajdzie się urzędnik, który - jak niedawno Michał Kamiński z Kancelarii Prezydenta - będzie wymachiwać przed kamerami opinią prawną, dowodzącą, że jego pracodawca może wzywać do siebie ministrów. Konflikt na linii premier-prezydent nie sprowadza się do interpretacji prawa. Po tych ponad dziesięciu latach widać już wyraźnie, że ów dualizm władzy to przykra instytucjonalna choroba przywleczona z Francji. Po prostu każdy prezydent, jeśli chce myśleć o kolejnych wyborach, musi znaleźć sposób, by przekonać wyborców, że warto na niego głosować. Ci zaś włączają się w ogólnopolską rywalizację nie po to, by mieć wpływ na wręczanie orderów lub by wybrać ponadpartyjnego arbitra. Jeśli prezydent nie może być utożsamiany z rządem i nic nie wskazuje, by miał w następnych wyborach uzyskać wsparcie rządowej większości, w naturalny sposób ustawia się w roli opozycji. Ma akurat tyle władzy, by skutecznie utrudniać rządowi życie. Trudno powiedzieć, dlaczego utarło się w Polsce przekonanie, że Aleksander Kwaśniewski wygrał wybory w 2000 roku jako ktoś unoszący się ponad bieżącą polityką. Wygrał, gdyż był odbierany jako jeden z liderów opozycyjnego SLD, które w tym czasie miało w sondażach dwukrotną przewagę nad rządzącym AWS.

Prezydent orężem PiS

To prowadzi do jeszcze innej interpretacji konfliktu rząd-prezydent, niewykluczającej zresztą dwóch poprzednich, ale je uzupełniającej. Interpretacji, dodajmy, równie mało optymistycznej jak poprzednie, jeśli chodzi o prognozy, Pałac Prezydencki staje się głównym orężem opozycji w walce z rządem Tuska.

Lech Kaczyński nigdy nie aspirował do roli idealizowanego "Kwaśniewskiego bis" i nie obiecywał, że będzie "prezydentem wszystkich Polaków". Lech Kaczyński wygrał wybory pod hasłem zmiany i w politycznym tandemie z bratem Jarosławem. Nic w tym zatem niezwykłego, że po upadku rządu Jarosława Kaczyńskiego to Lech Kaczyński i jego urząd stały się głównym graczem w walce z Platformą. Kluczowe postaci opozycyjnego obozu zajmują wysokie stanowiska w Kancelarii Prezydenta, które są po prostu znacznie bardziej prestiżowe i medialne niż parlamentarny "gabinet cieni". Zwłaszcza że wpływ na sytuację ma słabość Jarosława Kaczyńskiego oraz innych liderów jego partii i zarazem byłych ministrów, którzy za chwilę będą stawać przed kolejnymi komisjami śledczymi.

Narzędzia, którymi realnie dysponuje prezydent, są zatem używane, by - w wersji najłagodniejszej - krytykować plany lub decyzje rządu. Przykładem rada gabinetowa w sprawie kryzysu w służbie zdrowia, podczas której Lech Kaczyński niemal na jednym oddechu pytał rząd o projekty i mówił, że mu się nie podobają. Spotkanie, na którym lider opozycji prowadził obrady rządu, nie mogło wyglądać inaczej - równie dobrze marszałek Sejmu Bronisław Komorowski mógłby prowadzić obrady klubu parlamentarnego PiS.

Wersję mniej łagodną działań prezydenta i jego urzędu zapewne dopiero poznamy, gdy koalicja PO--PSL uchwali wreszcie jakieś ustawy, przykładowo reformujące system ochrony zdrowia. Można oczekiwać, że bez względu na to, co by było w tych (a także w innych) ustawach, Lech Kaczyński zrobi wszystko, aby je storpedować. A potem tłumaczyć opinii publicznej (razem z PiS), że rząd jest nieudolny i leniwy, że nie realizuje wyborczych obietnic itd.,itp.

Strategia PiS wydaje się przynosić już pewne efekty. To prawda, że w kampanii wyborczej, a potem w sejmowym exposé główny pomysł polityczny Donalda Tuska sprowadzał się do kilku haseł - jak "wyciszenie atmosfery" w kraju, "odbudowa zaufania", "powrót normalności". Nieustanne walki z PiS sprawiają, że trudno twierdzić, że cel ten został osiągnięty. Tylko czy to jest na pewno ścieżka, którą PiS może powrócić do władzy?

Platforma mimo wszystko

Platforma Obywatelska utrzymuje dziś w sondażach poparcie na poziomie czterdziestu kilku-pięćdziesięciu procent. Istotnie wyższe od tego, jakie po 100 dniach od wyborów w 2001 roku miał SLD. PiS pozostaje zepchnięty strukturalnie do opozycyjnego narożnika: wprawdzie zachowuje niezłe poparcie, sięgające 30 proc., ale perspektywa powrotu do władzy jest dziś bardzo odległa. PiS może na długo pozostać niezdolny do stworzenia parlamentarnej większości. No bo z kim? Z PSL, z LiD?

Dodatkowo - i to jest kolejna interpretacja - tlący się konflikt między dwoma "Pałacami" jest na rękę Platformie. Prezydent jest bardzo wygodnym przeciwnikiem dla rządu. Po pierwsze, jest nielubiany - według sondaży nie tylko przez większość opinii publicznej, ale także przez większość mediów. Po drugie, Lech Kaczyński podejmuje szereg działań, które bardzo łatwo pokazać jako małostkowe czy realizowane na zlecenie brata - lidera PiS. Po trzecie, Platformie bardzo łatwo przedstawiać walkę z prezydentem jako odpieranie kolejnych ataków "kaczyzmu" - a z tym w końcu najlepiej Platforma się czuła w minionych dwóch latach i to ostatecznie przesądziło o jej sukcesie jesienią 2007 r.

Podtrzymywanie nadal napięcia między premierem i prezydentem, atmosfery gorączki i wzajemnych uszczypliwości może się okazać zabiegiem odbierającym Tuskowi satysfakcję, ale samobójczym dla PiS. W końcu to PiS obwieścił niedawno, że jego politycy będą się więcej uśmiechać, że chcą odzyskać wyborców umiarkowanych z mitycznego centrum, którzy odwrócili się od tej formacji, zrażeni jej agresywnością i konfliktowością.

A jaki PiS jest - każdy widzi. I to właśnie brak alternatywy dla PO wydaje się być najbardziej racjonalnym wytłumaczeniem tego poniekąd zaskakującego zjawiska, że Platforma ciągle zachowuje tak wysokie poparcie społeczne.

Platforma, której nie udało się przejąć inicjatywy w rozwiązywaniu konfliktów społecznych (lekarze, nauczyciele, celnicy itd.); która, jak się okazuje, nie miała w szufladach gotowych projektów ustaw, ale pisze je dopiero teraz; która potrafi na razie jedynie reagować, lepiej (pakiet ustaw minister zdrowia Ewy Kopacz) lub gorzej (blokada wschodniej granicy) - taka Platforma w oczach połowy Polaków wydaje się nadal - mimo wszystko - lepszym wyborem niż Prawo i Sprawiedliwość. W końcu niejeden komentator powstrzymuje się przed krytykowaniem rządu z obawy, aby nie znaleźć się w jednym szeregu z braćmi Kaczyńskimi.

Chwila prawdy

Wysokie notowana PO jako efekt samobójczej strategii PiS, w ramach której liderzy tej partii, potwierdzający najgorsze wyobrażenia na swój temat, jawią się jako najlepsi "sojusznicy" rządu - czy taki stan rzeczy utrzyma się długo?

W dłuższej perspektywie przyjęcie przez Donalda Tuska takich warunków sporu politycznego, na jakich chcą go toczyć Lech i Jarosław Kaczyńscy, może się okazać niebezpieczne także dla Platformy (o PSL nie wspominając, bo PSL jak na razie nie ma chyba pomysłu na zaistnienie w sferze publicznej).

Trzy miesiące to jedno. A trzy lata, aż do wyborów prezydenckich - to coś zupełnie innego. "Na razie nie wiemy, czy obecny rząd ma pomysł, co chce robić" - mówił w rozmowie z "Rzeczpospolitą" (z 30 stycznia) Paweł Śpiewak, socjolog bliski Platformie, a jeszcze niedawno jej poseł.

Prędzej czy później dojdziemy do momentu granicznego, do chwili prawdy. Wtedy nie wystarczą już odwołania do "walki z kaczyzmem" czy "palikotyzacja". Trzeba zacząć poważnie myśleć o tym, jak w rozgorączkowanym świecie medialnym przedstawiać swoje zamiary, także te wcale nie rewolucyjne, ale po prostu zaprowadzające porządek. One zawsze będą same w sobie mniej widowiskowe od iskrzenia pomiędzy premierem a prezydentem. Tym bardziej trzeba się starać, by zainteresować media nimi, nie zaś kolejnymi wątpliwymi akcjami prezydenckich ministrów. Tylko sukcesy rządu w pozytywnej obecności medialnej mogą skłonić prezydenta i opozycję do poszukiwania podobnych rozwiązań, nie zaś do dalszego podnoszenia napięcia. To, że druga strona politycznego sporu traci, nie powinno dawać satysfakcji ani rządowi, ani opozycji. To nie musi być ich sukces, to może być po prostu strata dla kraju.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2008