Samospalenie po tunezyjsku

Rok po „Jaśminowej Rewolucji” Tunezja ciągle jest prymusem wśród ogarniętych wrzeniem krajów arabskich. Ale gospodarka kuleje, a napięcia społeczne narastają. Rząd umiarkowanych islamistów liczy na pomoc bogatych krajów arabskich.

13.02.2012

Czyta się kilka minut

Na pozór wszystko może wyglądać jak marzenie zachodniego politologa. Jesienią 2011 r. Tunezyjczycy wybrali nowy parlament, w wolnych wyborach. Potem szybko sformowano koalicyjny rząd, pod wodzą umiarkowanego islamisty Hamadiego Dżebali. W grudniu wybrano nowego prezydenta: świeckiego polityka Moncefa Marzouki. Teraz trwają prace nad nową konstytucją. Inaczej niż w wielu innych krajach regionu, armia siedzi w koszarach.

W porównaniu do sąsiedniej Libii (gdzie Narodowa Rada Tymczasowa nie może nawet przejąć kontroli nad krajem), w zestawieniu z Egiptem (gdzie nieustannie trwa konflikt między armią a rewolucjonistami), nie wspominając już o Syrii i Jemenie, staczających się w otchłań wojny domowej – Tunezja wydaje się oazą spokoju. Ale czy nią jest?

Tajemnicza ucieczka dyktatora

Przebiegająca tu sprawnie demokratyczna transformacja nie powinna być zaskoczeniem.

Tunezja od lat była uważana za najbardziej postępowy kraj świata arabskiego. Nawet miejscowy dyktator Ben Ali, obalony w styczniu 2011 r., nie był w stanie zepsuć dobrze funkcjonującej administracji. Ben Ali był wszak pupilkiem Zachodu, jego „ulubionym” dyktatorem. Nie gdzie indziej, jak właśnie w Tunezji zorganizowano II Światowe Forum Społeczeństwa Informatycznego – w kraju, w którym nawet serwis YouTube podlegał cenzurze.

Ben Alemu zachodnie demokracje wybaczały wiele. Jednak do czasu. Podobno w ostatnich dniach swych rządów dyktator – jeszcze zdeterminowany, by bronić swej władzy – otrzymał niepozostawiający złudzeń co do jego przyszłości telefon. Jedni twierdzą, że rozmówca dzwonił z Waszyngtonu, inni wskazują na dotychczasowych europejskich sojuszników dyktatora z paryskiego Pałacu Elizejskiego lub rzymskiego Kwirynału.

W każdym razie wystarczyło kilka godzin od tej tajemniczej rozmowy telefonicznej, aby 14 stycznia 2011 r. długowieczny dyktator – funkcję prezydenta sprawujący od 1987 r. – znalazł się na pokładzie samolotu zmierzającego do Arabii Saudyjskiej. Teraz w kraju trwa jeszcze dochodzenie mające rozwiązać zagadkę ucieczki Ben Alego z Tunezji.

Krótka historia korupcji

Ale nawet zagorzali przeciwnicy obalonego dyktatora przyznają dziś, że w ciągu dwudziestu kilku lat jego rządów nie wszystko w kraju było złe.

– Przed 14 stycznia 2011 r. wiele rzeczy funkcjonowało dobrze, już od czasów prezydenta Habiba Burgiby mieliśmy doskonałą administrację, sprawne sądownictwo i szkolnictwo, wszystkie instytucje niezbędne do funkcjonowania nowoczesnego państwa – zapewnia Josri, pracownik mediów, zwolennik umiarkowanych islamistów. – Jednak – dodaje – wszystko to za cenę państwa policyjnego w stylu KGB i wszechogarniającej korupcji.

– Na początku rządów Ben Alego korupcja dotyczyła jedynie ludzi biznesu, inwestorów, tych ze świecznika – twierdzi Josri. – Powoli ogarniała wszystkie sektory, aż doszła do zwykłych ludzi i trzeba było dawać łapówkę, żeby zarejestrować samochód czy znaleźć pracę dla syna. Pod koniec rządów Ben Alego chyba prawie każdy miał coś na sumieniu. To zaczęło być nieznośne, prędzej czy później ludzie musieli zaprotestować.

Korupcja jako sposób sprawowania władzy na różnych jej szczeblach; wszechobecna korupcja jako jeden z powodów buntu – taka opinia powtarza się podczas wielu rozmów z Tunezyjczykami.

A jak jest dziś? Josri: – Teraz korupcja jest chyba jeszcze większa... Nie ma silnej władzy. A wpływowe osoby, które dorobiły się majątków za rządów Ben Alego, czują się bezkarne.

Samospaleń ciąg dalszy

Na początku lutego w Tunezji zapanowały prawdziwe chłody, w górach wzdłuż granicy z Algierią spadł nawet śnieg. Ale nie tylko ze względu na brzydką pogodę – i korupcję – nie wszystko w Tunezji wygląda tak różowo.

Na ulicach stołecznego Tunisu widziałem obrazki znane z Kairu. Piętrzące się śmieci, porozbijane automaty biletowe na przystankach miejskiej kolejki i wyczuwalną wszędzie atmosferę rozprzężenia. Tunezyjczycy są zgodni, że służby publiczne funkcjonują znacznie gorzej niż przed rewolucją.

Ale to nie wszystko: w ciągu ostatniego roku inwestycje zagraniczne spadły o kilkadziesiąt procent. Niedawna wizyta Christine Lagarde, szefowej Międzynarodowego Funduszu Walutowego, przypomniała Tunezyjczykom, w jak trudnej sytuacji znajduje się ich państwo. Tunezja potrzebuje zagranicznych inwestycji. Tymczasem w 2011 r. po raz pierwszy więcej firm zagranicznych wyniosło się z kraju, niż zainwestowało na tunezyjskim rynku. Trudno będzie na powrót stworzyć atmosferę stabilności.

Zapóźniona pod względem gospodarczym jest zwłaszcza zachodnia część kraju – to tam w grudniu 2010 r. narodziła się rewolucja. Zaczęła ją tamtejsza młodzież, często bez pracy i perspektyw, a zapalnikiem stało się samospalenie handlarza warzyw Mohameda Bouazizi w mieści Sidi Bu Zajd.

Rewolucja zwyciężyła, ale nie powstrzymało to dalszych samospaleń.

Traf chciał, że akurat w styczniu tego roku – na rocznicę „Jaśminowej Rewolucji” – liczba zdesperowanych mężczyzn, gotowych – mimo religijnej anatemy wobec samobójców – na śmierć w płomieniach, znowu wzrosła. Jak policzył „Greenpeace Magazin”, tylko w pierwszych dziesięciu dniach stycznia miało miejsce sześć prób samospalenia. W mieście Gafsa 43-letni ojciec rodziny podpalił się przed siedzibą lokalnych władz, w proteście przeciw bezrobociu; nie zdołano go uratować. Pozostałych pięciu desperatów przeżyło.

Inni desperaci, sfrustrowani brakiem pracy, podejmują odmiennne ryzyko: rybackimi łodziami uciekają przez Morze Śródziemne, na pobliską Sycylię i Pantellerię.

Rewolucja wystraszyła turystów

Trudne czasy przyszły też dla branży turystycznej na rozwiniętym wschodnim wybrzeżu. Hotele w nadmorskim Hammamet świecą pustkami. Nielicznych niemieckich emerytów, spacerujących wzdłuż plaży, nagabują bezrobotni. Jak Kais, 25-latek, wcześniej pracownik hotelu. Zaczepia turystów, namawia na przechadzkę po starej Medinie – może kilka dinarów wpadnie do kieszeni?

Nawet profesjonalny przewodnik imieniem Szojeb, znający kilka języków, narzeka na nowe czasy. – Nie ma chętnych na wycieczki, ostatnią grupą, z którą robiłem objazdówkę, byli Chińczycy – opowiada. – Po rewolucji przyjeżdża bardzo mało turystów z Europy. A ci, którzy się odważyli, siedzą w hotelach, nie interesują ich wycieczki. Rok 2011 był najgorszy w mojej karierze. Nie jestem zwolennikiem tego, co się stało w ostatnim roku. Pewnie, wolność jest ważna. Ale nie za wszelką cenę. Rewolucje przynoszą tylko chaos, nasza popsuła też ekonomię.

Tunezja od dawna zorientowana była na Europę, głównie na kraje śródziemnomorskie – dziś doświadczające kryzysu strefy euro. Najbliższy sąsiad, Włochy, pogrąża się w długach. Tunezyjski rząd szuka więc nowych przyjaciół, zacieśnia więzy ekonomiczne z Turcją. Premier Dżebali wiele obiecuje też sobie po współpracy z bardzo bogatym Katarem, którego telewizja Al Dżazira od początku wspierała tunezyjską rewolucję, a dziś popiera rząd pod wodzą umiarkowanych islamistów z partii Ennahda.

Wielu moich rozmówców, niezależnie od sympatii politycznych, obawia się o przyszłość ekonomiczną kraju. Faisal, producent filmowy, od lat mieszkający za granicą, twierdzi, że rząd islamistów jest skazany na porażkę. – Przy takiej sytuacji gospodarczej na świecie i rozbudzonych przez rewolucję oczekiwaniach społecznych oni nie mają szans – prorokuje. – Islamiści nie mają doświadczenia, nie mówię nawet o rządzeniu krajem, ale choćby na poziomie gminy. Pytanie, jak będą chcieli z tego wybrnąć? Podejrzewam ich o najgorsze. Gdy nie poradzą sobie z tworzeniem miejsc pracy, zaczną zwalać winę na świecki establishment. Będą musieli coś dać wyborcom w zamian, wtedy pokażą swoje prawdziwe oblicze.

– Ale mimo wszystko uważam, że powinniśmy dać im szansę – dodaje Faisal. – Przecież zostali wybrani w demokratycznych wyborach.

Tunezja islamska, Tunezja laicka

Josri uważa, że sukcesy islamistów w nakłanianiu ludzi do praktykowania surowych zasad islamu – w kraju, gdzie do niedawna rzadkością była osoba przestrzegająca religijnych przykazań – to skutek pozostawienia samym sobie całych grup społecznych i gospodarczej degradacji dużych obszarów kraju w minionym 20-leciu. – To bieda pchnęła ludzi w stronę religijności – przyznaje Josri, sam religijny Tunezyjczyk. – Gdy zabrakło perspektyw w doczesnym życiu, ludzie zwrócili się do Boga. Islam stał się ich jedyną ostoją.

Co ciekawe, w ocenie przyczyn wzrastającej religijności w społeczeństwie panuje zgoda: zarówno moi rozmówcy religijni, jak i świeccy wskazują tu na brak perspektyw. Różnice pojawiają się, gdy przychodzi ocenić przyczyny wyborczego sukcesu islamistów z Ennahdy.

Podobnie jak w Egipcie, islamiści z Ennahdy byli oskarżani o dystrybucję żywności i podarunków w ubogich dzielnicach. Lewicowy dokumentalista Habib Mestiri ma swoje podejrzenia wobec finansowania ich kampanii wyborczej: – Wielu zwolenników islamistów otwarcie mówi, że nie ma nic złego w tym, że partia polityczna robi prezenty wyborcom podczas kampanii. Dla mnie to szok, jestem z pokolenia, dla którego polityka to idee, a nie tylko gra.

– Islamiści są mistrzami politycznej manipulacji i tego z ich strony się obawiam – mówi Mestiri. – A jest jeszcze pytanie, skąd wzięli pieniądze na kampanię. Po Tunisie krążą plotki o wracających z emigracji liderach islamistów z walizkami gotówki... A już zupełnie na serio, wiele wskazuje na Katar jako źródło finansowania Ennahdy i na tunezyjską diasporę na Zachodzie, która w 90 proc. poparła w wyborach islamistów. Porewolucyjny chaos sprzyjał islamistom, nie było komu sprawdzać legalności środków przeznaczonych na kampanię, było przecież tyle ważniejszych spraw...

„Skradziona” rewolucja?

– Dziś religijni Tunezyjczycy wierzą, że Ennahda w zgodzie z religijnymi naukami zapewni wszystkim godne życie – mówi Habib Mestiri. – To naiwność. Jeśli program partii jest tworzony na podstawie religijnej doktryny, nie może być poważną propozycją dla nowoczesnego państwa, jakim jest Tunezja. Trzeba jednak uszanować wolę 41 procent wyborców i dać im szansę na naukę demokracji – zaznacza filmowiec.

Zupełnie inaczej widzi zwycięstwo islamistów Josri. – 41 procent głosów na Ennahdę nie było niespodzianką. Powiem więcej: zaskoczeniem było, że dostali jedynie 41 procent. A dobry wynik islamistów to rezultat ignorancji świeckich elit i ich agresji wobec religii.

– Gdy tuż przed wyborami jedna ze stacji telewizyjnych puściła film animowany „Persepolis”, odebraliśmy to jak policzek – tłumaczy Josri. – W tym filmie Allah przedstawiony był jako stary człowiek, co stoi w sprzeczności z zasadami islamu, zabraniającymi przedstawiania Boga w jakiejkolwiek postaci.

Polemista powiedziałby jednak, że głównym powodem sprzeciwu wobec tego filmu była raczej zawarta w nim krytyka religijnego ekstremizmu (w porewolucyjnym Iranie) i podobieństwa między „skradzioną” przez islamistów rewolucją irańską a podobnym procesem, który – zdaniem przeciwników Ennahdy – zachodzi dziś w Tunezji

– Awantura o „Persepolis” w telewizji była przedwyborczym prezentem dla Ennahdy. Świeccy Tunezyjczycy nie wyciągnęli wniosków ze swych błędów. Dalej chcą nas pouczać na temat islamu. Nie jestem zwolennikiem obecności religijnych ugrupowań w polityce, ale jeśli nasza wiara jest atakowana, wówczas nie mam wyjścia i staję razem z innymi w obronie naszej tożsamości – przekonuje Josri.

***

W jakim kierunku podąży tunezyjska transformacja, o tym przekonamy się zapewne pod koniec roku, gdy nastąpi pierwszy sprawdzian – i parlament, wybrany na czas uchwalenia nowej konstytucji, podda się demokratycznemu osądowi.

Czy do tego czasu rządowi uda się zasygnalizować, że umie rozwiązywać problemy gospodarcze? Albo choćby przekonać Tunezyjczyków, że sprawy w gospodarce idą w dobrym kierunku? Czy przez ten rok zmienią się sympatie wyborców? To wszystko pozostaje niewiadomą. Zarówno zwolennik islamistów Josri, jak i lewicowiec Habib są optymistami.

Zapytałem Habiba, czy dla świeckich Tunezyjczyków porażka rządu pod wodzą islamistów byłaby sukcesem? – Zdecydowanie nie. Szczerze pragnę, żeby ten rząd odniósł sukces i poprawił sytuację w kraju – odparł, po czym dodał: – Może wtedy, w zderzeniu z realiami rządzenia nowoczesnym krajem, Ennahda przejdzie podobną transformację, jaką przeszli tureccy islamiści pod wodzą Erdogana? 

MARCIN PAZUREK jest niezależnym dziennikarzem, przez 10 lat mieszkał, studiował i pracował w krajach Orientu. W ostatnich miesiącach w „TP” ukazał się szereg jego tekstów o „Arabskiej Wiośnie Ludów”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2012