Sam smak

Urzędowe uznanie soli za jedyny dozwolony sposób dosmaczania potraw barowych, czyli dotowanych, należy uznać za jedną z największych porażek w tutejszym kadr doborze, a może i w ogólnym widzeniu modernizowania ojczyzny naszej.

23.03.2015

Czyta się kilka minut

Rządowe wytyczne dotyczące przyprawiania potraw w barach mlecznych wyłącznie solą, wytyczne już pod naciskiem opinii publicznej cofnięte, ale jednak kiedyś wymyślone i opisane w formie przepisów, muszą budzić najpoważniejsze obawy o kształt umysłów kadr naszego kraju. Możliwe, że trzeba tę informację dla pełnej jasności uzupełnić (robili to zresztą na tych łamach Paweł Bravo i Błażej Strzelczyk) – otóż przemyśliwania rzucone na papier firmowy ministerstwa finansów i ujęte w regulamin dotyczyły eliminacji z jadłospisów barowych aromatycznych nasion, korzeni i suszonego ziela w rodzaju majeranku, pieprzu czy tak bezecnych luksusów jak bazylia czy imbir. Nic nie cofnie w świetle tych dokumentów poczucia, że mamy do czynienia z dwoma problemami, pomijając podejrzenie, że w ministerstwie finansów działa zawzięte lobby kopalniane z Kłodawy, Bochni i Wieliczki. Urzędowe uznanie soli za jedyny dozwolony sposób dosmaczania potraw barowych, czyli dotowanych, należy uznać za jedną z największych porażek w tutejszym kadr doborze, a może i w ogólnym widzeniu modernizowania ojczyzny naszej.

Pierwszy problem dotyczy tak naprawdę obyczajowej doktryny zakazującej epatowania luksusem, co by było w porządku, pod warunkiem, że urzędnik rodzimy na temat luksusu miałby cokolwiek mądrego do powiedzenia. Skądinąd wiemy, że nie ma, nie miał i mieć nie będzie. Historia wypowiedzi oficjalnych na temat dowolnych luksusów wskazuje, że w tej sprawie nie wyjdziemy poza przerażające trzy schabowe na jedno posiedzenie jako wizję maksymalnej grzeszności, ewentualnie skrzynkę piwa albo noszenie zegarka naręcznego. Luksus tu, na ziemi tak doświadczonej siermięgą, ma zaprawdę inne oblicze niźli gdzie indziej. Oto groźba odebrania dotacji dla baru mlecznego, w którym podaje się cokolwiek z majerankiem lub pieprzem, każe nam mniemać, że nasze najwyższe kadry powzięły na temat luksusu wieści z podręcznika szkoły podstawowej, w którym zawarto skądinąd pożyteczną dla średniozaawansowanego malucha informację, że kiedyś za wór pieprzu można było kupić dziesięć wiosek bądź sto nałożnic bez wady. Nadmienić wypada, że informacja ta ma charakter dalece historyczny i była nieaktualna stosunkowo niedługo po tym, jak Kolumb wrócił na dobre do Europy. Jest coś szalenie krępującego w informacji, że ministerstwo finansów zajmuje się kminkiem, majerankiem i pieprzem w potrawach podawanych w najtańszych punktach zbiorowego żywienia. Jako się rzekło: kadra tego urzędu jawi się w świetle powyższych faktów jako zespół ludzi, którzy wiedzę o świecie luksusu mają inną niż – posłużmy się tu dla malunku najbarwniejszego, herezją matematyczną – sto procent ludności kraju tego.

Drugi problem leży oczywiście w smaku. Wydawało się oczywiste, że w ministerstwie finansów poczucie smaku nie widniało nigdy na liście oczekiwań, jeżeli idzie o kompetencje pracownicze. To wyobrażenie okazało się prawdą. Nie ulega kwestii, że nie ma przeszkód formalnych, by ministrem finansów był człowiek bez ani jednego kubeczka smakowego w buzi. Nie ma takoż absolutnie żadnych ograniczeń w zatrudnianiu rzesz decydentów, którzy ziarno pieprzu uważają za zbytek, dla których szczypta majeranku we flakach jest czymś na kształt skrobania trufli do jajecznicy, i którzy na froncie zmysłów i doznań rozróżniają zaledwie potrawę posoloną od nieposolonej. Smak w ministerstwach nie jest potrzebny do niczego. Jest jednak oczywiste, że gdy człowiek bez smaku podejmuje się stworzenia państwowego regulaminu na temat dosypywania majeranku, musi oczekiwać krytyki od publiczności nawet najuboższej, czy od ludzi z sentymentu choćby stołujących się w barach. Rząd Ewy Kopacz powinien zatem przemyśleć swą politykę, nie tylko w sprawie dekarbonizacji kraju, ale niżej: na poziomie majerankowania bądź kminkowania, no i co absolutnie kluczowe – na temat pieprzenia. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2015