Sam nad talerzem

Osiemdziesiąt procent. O tyle podskoczyła w ciągu pięciu lat liczba rezerwacji na stolik dla jednej osoby w nowojorskich restauracjach.

18.03.2019

Czyta się kilka minut

 / MATERIAŁY PRASOWE
/ MATERIAŁY PRASOWE

Jedna czwarta gospodarstw domowych w Stanach to ludzie żyjący sami ze sobą, gastronomia zaczyna się więc przymierzać do zaspokajania ich potrzeb. Puste krzesło nie tylko martwi właściciela, bo nie zarabia, ale stanowi dla pojedynczego gościa rodzaj wyrzutu: przypomina mu, że europejska kultura gastronomiczna bazuje na tym, że do stołu w miejscu publicznym zasiada się w towarzystwie. Niekoniecznie rodziny, niekoniecznie przyjaciół, koniecznie z innymi. Brak kompanii wykluczał do niedawna człowieka z gastroobiegu (nie licząc barów dla nocnych ptaków z obrazów Hoppera) skuteczniej niż brak pieniędzy.

Coś się zmienia, na pewno, ale pamiętajmy, że jest też osobliwa samotność na pół gwizdka. W warszawskiej knajpie, w której przepracowałem sporo czasu, zdarzali się nam goście solo. Owszem, przychodzili w pojedynkę, ale nie samotni bynajmniej. Od progu przyklejeni do telefonu, pochłonięci interakcjami z całym światem, nieraz ledwo zwracający uwagę na to, co im dymi pod nosem z miski. Taka rozrzedzona wszechobecność świata na każdym kroku zmienia na pewno przeżywanie samotności, która przestaje pachnieć osamotnieniem.

Niech antropolodzy to cierpliwie badają, to wszak dopiero początek zjawiska. Przybytki zbiorowego żywienia tymczasem uznają ten dokonujący się fakt przez zmianę aranżacji przestrzeni. Najbardziej oczywiste jest zwiększenie liczby miejsc przy barze i wszelkich podobnych kontuarach, z widokiem na kuchnię czy ulicę – tak, żeby nie siedzieć naprzeciw pustego miejsca. Dalej wydzielenie sali, w których dominuje taki sposób usadzania gości, żeby samotnik nie czuł się jak głupi kołek pośród wesołych biesiadników. Albo inna moda, widoczna zwłaszcza we Francji – siedzi się przy wielkich długich stołach, przy których zmieści się po tuzin osób z każdej strony w różnych konfiguracjach liczbowych i przestrzennych, wtedy pojedynczy gość aż tak bardzo nie wyróżnia się z tłumu.

Ale to i tak wszystko półśrodki. Jeśli zmęczony europejską niekonsekwencją szukam miejsc, gdzie zjawiska zostają dociśnięte do ściany, to sprawdzam, czy tego, co mnie zadziwia, nie przećwiczyli już na Dalekim Wschodzie. W Japonii jednoosobowych gospodarstw domowych i ludzi nienawiązujących stałych relacji jest jeszcze więcej niż na Zachodzie. To tam powstał np. termin „mężczyzna roślinożerny” – na określenie takiego, który nie podejmuje wysiłku w celu zbudowania związku partnerskiego, o rodzinie nie wspominając (kryjące się za tym terminem założenie, że pełna relacja międzyludzka to zadanie dla drapieżników, warte jest osobnej dyskusji).

Ohitorisama – japoński termin z grubsza określający aktywności, które człowiek podejmuje na własną rękę – to dziś słowo klucz dla rozmaitych mód i trendów na rynku. Np. dla restauracji oferujących „posiłki o niskim stopniu interakcji”, czyli mówiąc brutalnie: takich, gdzie nie uświadczysz żywej duszy. Zwłaszcza miejsca serwujące rosołek z dodatkami typu ramen nadają się do tego znakomicie. Gość zajmuje miejsce przy blacie, ogrodzone po bokach ściankami, z przodu ma zasuniętą bambusową roletę. Po chwili para rąk podnosi roletę, wstawia bezszelestnie miskę z zamówionym zestawem, roleta się zasuwa, gość zjada w spokoju, nie niepokojony przez widok bliźnich. „Jak w konfesjonale albo w peep-show”, oceniał recenzent „New York Timesa”, kiedy placówka sieci Ichiran zawitała z czymś takim do Ameryki.

Ktoś mógłby zauważyć, że w tak klaustrofobicznych i nasyconych nieustannym naciskiem bliźnich krajach jak Japonia kapsuła kolacyjnej wsobności może działać jak wentyl bezpieczeństwa, żeby nie zwariować. Tak, zgoda, pogodne obcowanie z sobą jest pożądaną formą równowagi życiowej i podstawą zdrowego związku z drugą jednostką. Właściciele takich przybytków dodają, że „kabiny koncentrujące aromat” pozwalają lepiej kontemplować zmysłowe radości, jakie wywołać powinien prawidłowo skomponowany ramen. No może... na ramen nie chodzę, w Krakowie wciąż mi wystarcza rosół z makaronem w gwarnej jadłodajni u Stasi przy Mikołajskiej, gdzie trudno nie trącać się łokciami: ma on taką moc, że choć jadam go zawsze samemu, to jest mi dobrze wśród ludzi. ©℗

W tym miejscu powinien się pojawić azjatycki przepis, ale jest mi to kuchnia zupełnie obca, ze skarbów Orientu miewam w domu jedynie ryż jaśminowy, zjadany bez niczego, oraz liczi z puszki. Chcę się za to podzielić czymś, co nadało blasku czasowi wielkopostnemu. Fundacja Wolna Republika Ochotnicka wespół z wydawnictwem Wysoki Zamek wydała genialną książkę „Kuchnia górali gorczańskich”. Kuchnia biedna, mnóstwo w niej potraw złożonych tylko z mąki i wody (raz jako zupa, raz kluski, raz placki) oraz odrobiny słoniny i sera, ale pasująca do szarej końcówki zimy i naszych szerokości. Napisana fachowo – z wieloma wariantami, bo wszak w każdej wsi robi się to samo trochę inaczej. To cudo jest poza obiegiem księgarskim, nie da się kupić, może jeśli będziemy zbiorowo naciskać na wydawcę, to zechce wypuścić parę egzemplarzy na rynek... tymczasem zaś przepiszę dla was zupny przepis, który mnie rozłożył na ­łopatki – ziemniaki z wodą, bryndzą i miętą. Gotujemy ziemniaki, wykładamy je na głęboki talerz. Na każdy kładziemy po 1 łyżce bryndzy, tak żeby się ­roztopiła. Zalewamy wrzątkiem, w którym gotowaliśmy parę minut ­liście mięty (w marcu tylko suszonej), w takiej ilości, by ze skrobi i sera zrobiła się nam gęsta zupa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2019