Są we mnie zadry

Stawiam pytania otwarcie, bo Kościół musi działać jawnie. Może jak się wypowiem publicznie, otrzymam w końcu odpowiedź.

19.02.2007

Czyta się kilka minut

W pokoju księdza Piotra Dzedzeja wieje tymczasowością.

Taka atmosfera panuje w akademikach. Wchodzisz, niby wszystko jest w porządku, a jednak wiesz, że lokator nie stara się zmienić pokoju w dom, tylko czeka na sygnał do spakowania plecaka. A to przecież poważna plebania szczecińskiej parafii Wniebow­zięcia Najświętszej Marii Panny. Duży budynek przy jednym z najpiękniejszych kościołów na Pomorzu Zachodnim.

Szpargały, przypadkowy mebel - sprowadził dopiero po pół roku. Poniemiecka szafa na ubrania; chętnie odda, bo po co mu ona. Pamiątki z podróży. Do tego pożyczone laptop i radio. Bałagan. Nieprzytulnie, za mało sprzętów. Już nie cela, ale jeszcze nie dom. Kilka książek. Jedna o znamiennym tytule "Ksiądz nie zostaje sam".

Nawet nie próbuje się przyzwyczajać. To jego piąta plebania w ciągu dwunastu lat od święceń. Jest przygotowany, że lada chwila trzeba będzie ruszyć gdzie indziej. Za zbyt długi język albo z innych powodów, których nigdy nie pozna.

Wycofaj się, póki czas

Ks. Piotr Dzedzej zamierza wydać książkę, zapis swoich rozmów z byłymi księżmi.

Spotkał się z prawie trzydziestoma "eksami". Alkoholik, homoseksualista chory na AIDS, nieudani rolnicy i przedsiębiorcy, były ksiądz, który opowiada, że jego proboszcz po odprawionej sumie jedzie do swojej nielegalnej rodziny. Inny zna kapłana, który kazał swojej kochance usunąć ciążę. Katalog dramatów, pretensji do hierarchii, roszczeń, słabości. U wielu poczucie przegranej życiowej i zdrady.

Pomysł jest niebezpieczny i Dzedzej dobrze zdaje sobie z tego sprawę.

Księża w archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej odchodzą częściej niż kiedyś, tak jak w innych częściach kraju. Na każde słowo krytyki hierarchia reaguje nerwowo. Archidiecezja leży na uboczu zawieruchy lustracyjnej, ale oficjalna linia w Szczecinie jest taka, że trwa właśnie wielki atak na Kościół.

Niedawno na pogrzebie młodego księdza dostojnik diecezjalny opowiadał o tych, co chcą zamordować Kościół w swoich gazetach i telewizjach, niekoniecznie polskich. Demaskują, wyciągają na wierzch, plują, wyszydzają.

Istnieje więc obawa, że jeżeli Dzedzej nie zrezygnuje ze swojego zamiaru, zostanie napiętnowany jako zdrajca Kościoła. Albo usłyszy, że uprawia krecią robotę i mąci kapłanom w głowach.

Przyjaciele radzą, żeby się wycofał. Po co się w to wikła? Znowu narobi sobie kłopotu. Znowu będą plotki, kolejna kłótnia z arcybiskupem nieunikniona. Za karę ześlą go na Wolin, diecezjalny koniec świata.

Uparł się. Książka prawie gotowa. O imprimatur na razie nie myśli. Co stanie się, jeżeli arcybiskup zabroni publikacji? Czy pójdzie na wojnę z przełożonymi?

Jeszcze nie wie.

Próbuje się mądrzyć

38-letni Dzedzej to nie jest typ księdza-intelektualisty, jak Obirek albo Bartoś. Tak też mówią o nim nieoficjalnie w kurii. Z lekceważeniem. Próbuje się mądrzyć, zamiast siedzieć cicho tam, gdzie go poślą. Pisze listy do gazet, jątrzy, chce publicznie dyskutować o wewnętrznych kłopotach Kościoła. Zabiera się za książkę, a jest zwykłym księdzem z głębokiej wioski. Czy on umie w ogóle dobrze pisać? Czy to ma być partner do fundamentalnych debat?

Po prostu silny, dobrze zbudowany facet. Czupurny, już w liceum chcieli go wyrzucić za kolportaż solidarnościowych gazet. Zanim poszedł do seminarium, obrabiał pola w rodzinnej wsi Kurzycko, krok od granicy polsko-niemieckiej. Rodzice do dzisiaj wspominają, jak zabierał się za len bez rękawiczek. Drzazgi wchodziły mu głęboko w dłonie. Mówił, że tak powinno być. Że jak się pracuje, to czasem boli.

Wielkie dłonie, szeroka twarz. Kiedy wychodzi do miasta bez sutanny, w skórzanej kurtce, czarnych spodniach, wąskich pantoflach i czapce nasuniętej głęboko na czoło, wygląda jak policjant po służbie albo zawodowy żołnierz. Kazania mówi bez owego wysokiego zaśpiewu, z jakim kapłani często upominają wiernych. W jego postaci nie ma ani odrobiny miękkości, jaką często spotyka się w tym środowisku.

- Ja myślę, że on coś próbuje przez te spotkania z "eksami" załatwić - opowiada jeden ze szczecińskich księży. - Swoje prywatne sprawy.

- Tak, są we mnie zadry - przyznaje ks. Dzedzej. - Stawiam pytania otwarcie, bo Kościół musi działać jawnie. Może jak się wypowiem publicznie, otrzymam w końcu odpowiedź.

Osiem lat różnicy

Kilku byłych księży, do których dotarł Dzedzej, mówi to wyraźnie: liczyli na więcej, chcieli mieć wpływ na życie Kościoła, mieli duże ambicje. Wysłani na rubieże swoich diecezji, nie wytrzymywali pustki i monotonii, do której nikt nie przygotowywał ich w seminariach.

W przypadku Dzedzeja ambicje też są ważne, nie zamierza tego ukrywać. Chciał zostać dziennikarzem. Była okazja, bo jego pierwszą parafią były położone w pół drogi pomiędzy Szczecinem a Gorzowem Wielkopolskim Lipiany. W tej niewielkiej miejscowości działało pierwsze po 1989 r. katolickie radio regionalne. Młody ksiądz czuł się tam znakomicie.

Archidiecezja miała wobec niego inne plany. Ruszył w podróż po Zachodniopomorskiem. Wszędzie jako wikariusz, wszędzie przejazdem. Lipiany, Gryfino, Gryfice, Węgorzyno, wiejskie kościółki. Chłodne, poewangelickie wnętrza. Czerwona cegła neogotyku. Przepiękne świątynie zagubione daleko w polach, z kilkoma parafianami. Jeszcze chwila, a niektóre trzeba będzie zamknąć na kłódkę.

Tak się złożyło, że niedługo po opublikowanym w "Tygodniku Powszechnym" artykule "Boję się księży" ("TP" 34/2000), w którym wspominał o wstydliwych stronach życia kapłanów, o pokusie gromadzenia pieniędzy i konkurencji, musiał przenieść się z podszczecińskiego Gryfina do Węgorzyna. Daleko, daleko od szosy. Do miejscowości, która topnieje. Jest tam staw i brudne jezioro, szkoła, do tego jeden bar, kiosk i pociąg do Łobeza. Wokół opustoszałe wioski i ślady przedwojennej świetności. Kruszeją przedwojenne domy z czerwonej cegły, po pałacach pozostały jedynie fundamenty. Tylko kościoły wyglądają przyzwoicie.

Okolica piękna, ale zimą trudno. Jak trudno, dowodzą rozwodnione tą charakterystyczną pijacką wilgocią oczy licznych mężczyzn, którzy w południe roboczego dnia błąkają się bez celu po ulicach miasteczka.

Dzedzej przekonuje, że nie czuł się tu źle. Rozruszał młodzież, mówili na niego "Didżej". Grali w piłkę, rowerami jeździli nawet do Kołobrzegu. Wspominają go do dzisiaj, bo pomógł załatwić operację plastyczną jednemu chłopakowi. A jak wyjeżdżał, rozdał wszystkie swoje książki dzieciom.

Proboszcz Węgorzyna ks. Karol Wójciak, rocznik 1961, przyglądał się młodszemu koledze trzy lata. Ma poważniejsze zmartwienia niż dyskusja o odchodzących księżach. Rzecz nawet nie w postępującej cukrzycy. Jeszcze w 2005 r. w parafii było ponad 20 pogrzebów i prawie 50 chrztów. Rok później proporcje przedstawiały się odwrotnie. Albo związki niesakramentalne. To jest dla niego prawdziwe wyzwanie.

Wójciakowi wyskoki Dzedzeja bardzo się nie podobają. Jasne, że pamięta. Już w Węgorzynie Piotr napisał kolejny tekst, który wywołał burzę. Dopominał się, by Kościół nie zostawiał "eksów" samym sobie, tylko pomagał im, włączając np. w życie parafii. I po co to ruszać? Po co litować się nad byłymi księżmi i roztrząsać ich problemy? Czy nie są dorosłymi ludźmi? Czy nie odpowiadają za swoje czyny?

Wójciak i Dzedzej, tylko 8 lat różnicy.

Starszy przypomina sobie, że jak w Sylwestra w połowie lat 80. jechał do swojej pierwszej parafii, to miał trzy przesiadki. Jechał z pierzyną pod pachą. Nie miał absolutnie nic. W ogóle zauważa, że młodszym księżom jest trudniej i łatwiej jednocześnie.

Trudniej, bo seminarzyści i młodzi księża mają więcej potrzeb, a jednocześnie są słabsi psychicznie. Część na myśl o katechezie w szkole dostaje nerwicy. Stają naprzeciwko agresywnej, znudzonej dzieciarni i nie wiedzą, jak ją okiełznać.

Łatwiej, bo mają na starcie dużo więcej. Niektórzy dostają na prymicję od wiernych dobry samochód.

Dzedzej najbardziej lubi BMW. Do tej pory miał dwa. - Ale używane - zaznacza.

Wójciak rozumie też konieczność bezwzględnego posłuszeństwa wobec hierarchii. Z biskupem się nie dyskutuje, biskupa się słucha. Biskup ma zawsze rację. Nie musi się tłumaczyć księżom ze swoich decyzji. Koniec, kropka. Jak w wojsku. Biskup posłał dawno temu Wójciaka do tej miejscowości, w pustkę i krajobraz, który wbrew rozpaczliwym wysiłkom miejscowych chyli się ku upadkowi. W dużym mieście łatwiej się schować przed problemami. A tutaj proboszcz jest trochę jak na stanicy i czego by nie zrobił, będzie niedobrze. Huknie na ludzi z ambony, że piją ponad miarę i nielegalne interesy prowadzą na granicy, to go wyśmieją. Nie powie nic - też źle, bo ludzie utwierdzą się w przekonaniu, że postępują dobrze.

Tak ma być. Takie jest jego powołanie. Trzeba przyjąć je z pokorą.

Z okien plebanii ks. Wójciak widzi gołe, ciągnące się po horyzont pole, ale nie zamierza rozczulać się nad pustką i samotnością. Jest tu, gdzie go wysłano. Do końca życia zapamięta, jak w seminarium poszedł do biskupa, żeby złożyć rezygnację. Był już mocno chory, potrzebował operacji.

- Jeżeli zostaniesz z nami, nigdy o tobie nie zapomnimy. Choćbyś miał operację za operacją - powiedział biskup.

Na brak partnera do intelektualnych pojedynków też nie narzeka, nie po to pracuje w Węgorzynie. Ma swoje odrobiny radości, kibicuje Pogoni Szczecin i Wiśle Kraków, na kablówce jest Polsat Sport. Wystarczy.

Dzedzej nie chce milczeć. Jego pokłady pokory są na wyraźnym wyczerpaniu.

Właśnie umyła włosy

Z okna pokoju może obserwować świeckie życie.

Po drugiej stronie ulicy stoi nowy blok. Dużo młodych rodzin, w części okien nie ma zasłon. Wieczorami siedzą w kuchniach, dziewczyna męczy się nad zadaniem, pies łasi się do jej kolan. Gdzie indziej dziecko jeździ rowerkiem po pokoju. Na podłodze bałagan zabawek. W innym oknie widać, jak kobieta zmywa talerze. Właśnie umyła włosy, jest w szlafroku, na głowie loki. Czasem kłótnie rodzinne.

W żadnej innej plebanii nie miał takiej okazji. Jest trochę jak astronom, któremu dostał się nagle do rąk olbrzymi teleskop. Wszystko prawie na wyciągnięcie ręki, bo ulica jest wąska. Po przyjeździe do Szczecina stawał wieczorami i patrzył. Teraz przestał. Trochę to niebezpieczne. Podobno już sama myśl o diable sprawia, że staje on bliżej nas. Podobnie z myślami o zwykłym życiu. Co by było gdyby, tak jak inni, zaryzykował, przeszedł na drugą stronę ulicy, gdyby tak spróbował się wtopić w tłum, dla którego Kościół nie jest chlebem powszednim, ale instytucją coraz odleglejszą?

Stara się nie zaprzątać sobie głowy niepotrzebnymi myślami.

Ambiwalencja zachowań

Pewien szczegół nie daje Dzedzejowi spokoju. Niby to sprawa publiczna, niby rodzinna. Według niego pokazuje sposób, w jaki w Kościele postępuje się z niewygodnymi zdarzeniami. Nie potrafi jej przeboleć do dziś.

W 1999 r. władze szczecińskiego seminarium usunęły jego dwóch młodszych braci. Jeden był tuż przed święceniami diakonalnymi, drugi dwa lata niżej. Rodzina twierdzi, że nigdy nie poznała uzasadnienia tej decyzji. A w ich społeczności ma to znaczenie.

Kurzycko to ciasna wieś przesiedleńców z Lwowszczyzny i Wileńszczyzny, z doklejonym pegeerem. Ksiądz jest tam autorytetem. Jak się kogoś wyrzuca z seminarium, to oznacza, że musi być straszny grzesznik.

Ruiny socjalistyczne znoszą próbę czasu znacznie gorzej niż poniemieckie zabudowania. Pusto, w niektórych oknach zamiast firanek na stałe przyklejony papier. Ziemie wokół słabe, głównie piaski, urobić trzeba się na nich po szyję.

Żadnych tajemnic. Po 60 latach od zakończenia wojny w wiosce nadal kłócą się jak Kargule i Pawlaki.

Jak w 1988 r. ks. Piotr wybrał seminarium, była euforia. Pierwszy w historii parafii. Najlepszy ministrant, pracowity taki. Długa droga zdolnego chłopaka ze wsi. Książki, kościół, książki, kościół. I ciężka praca na gospodarce. Ksiądz zabierał go do Mszy prosto z pola.

Sześć lat później do seminarium poszło dwóch młodszych Dzedzejów. Parafianie pękali z dumy. Jeszcze się tak nie zdarzyło w okolicy, żeby trzech braci oddało swoje życie Bogu. O Kurzycku zrobiło się głośno w całym dekanacie.

- A kiedy ich wygonili - zaciąga po lwowsku Eugeniusz, ojciec Dzedzejów - to się wioska nam podzieliła. Pamiętam, przyszli pierwszy raz do kościoła nie w sutannach, niektóre kobiety płakały. Inni zaczęli plotkować, obmowę za plecami robić. I co mieliśmy powiedzieć? Jak my tyle wiedzieli, co inni? Bez słowa, bez niczego. No, żal, żal. Nawet już o te koszta nie chodzi, że sześć lat jednego posyłałem do seminarium. Po trzy sutanny na jednego, a jakie to pieniądze. Żal, że tak bez słowa.

O Dzedzejach znowu mówił cały dekanat.

Piotr, wówczas już kapłan, próbował dopytać się w diecezji o przyczyny. Żeby było wiadomo, choćby to najgorsza prawda. Ktoś szepnął, że podobno w grę wchodziły samochody sprowadzane z Niemiec, inni, że fałszowane dokumenty. Dzedzej twierdzi, że oficjalnie nikt nie chciał z nim rozmawiać.

- Tak się nie robi. Sześć lat w seminarium i nagle bach! Nie wolno postępować z człowiekiem, jakby był nikim. A tu jest jakiś brak szacunku - mówi. Sprawa braci to dla niego koronny dowód, że nadal zbyt dużo w Kościele dzieje się w ukryciu, zakulisowo, bez rozmowy. Hierarchowie żyją w przekonaniu, że nie muszą tłumaczyć swoich decyzji jakimś tam klerykom czy księżom.

Jeden z braci został policjantem. Drugi nie otrząsnął się do dziś. Błąka się pomiędzy Norwegią a rodzinnym domem.

Proboszcz z Węgorzyna słyszał o sprawie, pochodzi z tego samego dekanatu co Dzedzejowie. Zdziwiony nie jest. Przypomina sobie dawnego kolegę, który bardzo chciał zostać zakonnikiem u werbistów. Przełożonemu coś się nie spodobało.

Przyjaciel księdza Wójciaka otrzymał jedynie karteczkę.

Na karteczce jedno zdanie: "Nie nadaje się z powodu ambiwalencji zachowań".

Co by to mogło oznaczać, ks. Wójciak nie wie. Po prostu - kolega musiał odejść i kropka.

Żeby nie było kłopotów

Sprawą odchodzących księży zainteresował się trzy lata temu. Niespodziewanie odszedł jego przyjaciel z rocznika.

Dzedzej: - Nie do pojęcia sytuacja. On był najbardziej rozmodlonym księdzem z nas wszystkich. Bliżej miał do mistyka niż zwykłego księdza diecezjalnego. Jeździł na specjalne rekolekcje dla księży. To mi nie dawało spokoju. Odchodzi kapłan idealny, zostają ludzie, którzy nauczeni są tego, by nie zadawać pytań, by nie myśleć, tylko wypełniać polecenia. Zacząłem drążyć temat. Dzwoniłem do tych ludzi, przychodziłem bez zapowiedzi do domu, jeździłem po Polsce. Porażające było to, że większość z nich uznała zrzucenie sutanny za błąd.

Wójciak nad "eksami" nie zamierza się litować. Rozumie trudną sytuację, współczuje. Ale odeszli to odeszli, Bóg z nimi. Są ważniejsze sprawy.

Dzedzej: - Ale ja też nie zamierzam się nad nimi litować. Jest problem, którego nie powinniśmy zamiatać pod dywan. Tym bardziej że narasta i nie ma pomysłu, co z nim zrobić. Chcę, żebyśmy zaczęli się o nich troszczyć, tak jak zalecał Jan Paweł II. Póki co, "eksy" są tematem wstydliwym.

Matka Dzedzeja: - Jezu, żeby tylko kłopotów z tego jakich znowu nie było. Żeby on się już tak nie narażał. Co ludzie znowu powiedzą? A jak go wyrzucą za karę?

Ojciec: - Zawsze może wrócić. Ziemię będzie uprawiał. Trzech poszło, trzech wróciło. Heh, to już nam spokoju nie dadzą.

Będzie się bronił przed miłością

Ks. Piotr Dzedzej za okno wieczorami nie patrzy. Ale nawet kiedy zaciągnie szczelnie żaluzje i odetnie się od Szczecina na głucho, pytania nie znikają. Może być, że przez te wywiady, przez dziesiątki historii o wielkiej miłości księdza i siostry zakonnej, o tym, co czuje mężczyzna, kiedy nie może dotykać kobiecego ciała, zbudził w sobie wątpliwości.

Ks. Dzedzej: - Kiedyś myślałem tak: jestem młodym księdzem, minie kilka lat, myśli o dzieciach, żonie miną same. Płyną lata, a nic nie usycha. Przeciwnie, dolega coraz mocniej.

Ks. Karol Wójciak: - A czy Dzedzej przypadkiem sam, tego... nie zamierza? Hm? Może w tym jest kłopot? Może te jego rozmowy bardziej zakrywają jego problem, niż ujawniają?

Na tak postawione pytanie ks. Dzedzej odpowiada, że nigdzie odchodzić nie zamierza. Nie ma kobiety, nie zamierza się zakochać, jak jego rozmówcy. Jeżeli jakaś się pojawi, będzie się przed tą miłością bronił. Chce być twardy, choć nie wie, co się zdarzy. Tak, bardzo chciałby, żeby celibat był dobrowolny, ale jego ten problem nie dotyczy - zdecydował się i chce wytrwać.

Ale też zdaje sobie sprawę, że gdyby odszedł, jego archidiecezja z pewnością miałaby kłopot z głowy.

Jeden wygadany mniej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2007