Rozmowy artystów

Zbiory Muzeum Narodowego we Wrocławiu dają możliwość przyjrzenia się przemianom, jakie zachodziły w sztuce od XV do początków XIX wieku.

16.12.2012

Czyta się kilka minut

Lorenzo Lippi, „Archanioł Rafał i Tobiasz”, 2. poł. XVII w. / Fot. Muzeum Narodowe we Wrocławiu
Lorenzo Lippi, „Archanioł Rafał i Tobiasz”, 2. poł. XVII w. / Fot. Muzeum Narodowe we Wrocławiu

Kuratorzy odnowionej ekspozycji zrezygnowali z wypracowanego w wieku XIX wzoru, który opierał się na podporządkowaniu prezentacji dzieł chronologii i geografii. Dziś wiemy przecież, że artyści podróżowali, przyglądali się zarówno swoim współczesnym, jak i mistrzom wcześniejszym, dyskutowali, wymieniali się pracami... Południe oddziaływało na Północ – ale i odwrotnie: Północ interesowała Południe. Wszystkie te kontrasty i podobieństwa, przenikanie się wzorców i postaw powracające przez stulecia stały się osią scenariusza wrocławskiej wystawy. Nic dziwnego, przecież Wrocław jest jednym z tych miast, w których fenomen Europy Środkowej kształtował się najmocniej. Byli tu Piastowie, Czesi, Habsburgowie, Prusacy, w tutejszych kościołach znaleźć można nagrobki z włoskimi nazwiskami, zaś na murach – najstarsze zachowane w tym regionie żydowskie macewy.

Świątynia czy pałac?

Wystawę można oglądać na różne sposoby. Na przykład poprzez pryzmat przemian w myśleniu o tym, czym jest obraz – zarówno w swoim sakralnym, jak i świeckim wymiarze. W tym kontekście symboliczne miejsce zajmuje dzieło Lucasa Cranacha, przedstawiające Ewę (z roku 1531). Kiedyś stanowiło część większej całości – wizerunku pierwszych rodziców w raju. Ktoś na początku XVII w. powycinał ich postaci i przemalował na portrety... Kiedy jeden z nich znalazł się w muzeum wrocławskim, gdzie poddano go pracom konserwatorskim, okazało się, że to dzieło jednego z największych malarzy obszaru niemieckojęzycznego, słynnego współpracownika Marcina Lutra.

Okres Reformacji to dla sztuki europejskiej moment przełomowy. Wcześniej oczywistym było, że sztuka jest jedną z dróg prowadzących do Boga. Tak myślał choćby Luca di Spinelli, żyjący na przełomie XIV i XV w. kontynuator wizji Giotta. We Wrocławiu zobaczyć możemy namalowane przez niego postaci czterech świętych. Piotr Męczennik, w habicie dominikańskim, ma w głowę wbity miecz, którym zamordowali go mediolańscy heretycy. Małgorzata trzyma na smyczy smoka, który dręczył ją za życia. Magdalena – puszkę z wonnymi olejkami, którymi namaściła kiedyś Chrystusa. Wreszcie Katarzyna Aleksandryjska, przedstawiona jak zwykle z atrybutami swojego pochodzenia i męczeństwa: koroną, palmą i kołem młyńskim, którym ją torturowano...

Malarze i ikonoklaści

Reformatorzy zakwestionowali nie tylko świętość świętych, ale także – przynajmniej niektórzy z nich – sztukę religijną jako taką. Zdarzało się, że w miastach, które opowiedziały się po stronie protestantów, ikonoklaści wyrzucali z kościołów rzeźby i obrazy. Wiele z nich zniszczono, inne znalazły schronienie w prywatnych domach. Tak rodziło się nowożytne kolekcjonerstwo, tak na znaczeniu zyskiwała sztuka świecka...

W tym kontekście warto przyjrzeć się przepięknemu, malowanemu z prawdziwym współczuciem „Chrystusowi w koronie cierniowej” Georga Pencza (1544). Ten wykształcony w norymberskiej gildii św. Łukasza współpracownik Albrechta Dürera zapatrzony był we Florencję. Głęboki humanista, potrafił przedstawić Boga jako człowieka stającego godnie naprzeciw swemu losowi. Pencz, choć bliski Reformacji, naraził się obrazoburcom. Oskarżony o bezbożność, musiał opuścić Norymbergę w 1525 r. Dopiero 15 lat później, gdy sytuacja nieco się uspokoiła, odniósł sukces w rodzinnym mieście. Tak wielki, że Albrecht, książę Prus, nadał mu tytuł swojego malarza nadwornego. Pencz zmarł jadąc do niego – być może we Wrocławiu.

Interpretacje intymne

Można też oglądać wrocławską wystawę idąc tropem biblijnych, mitologicznych, teatralnych opowieści – odnajdując czasem ich bardzo intymne interpretacje dokonywane przez artystów różnych epok. Wtedy uwagę widza zwróci np. przedstawienie Abrahama wypędzającego Hagar i Ismaela, najprawdopodobniej pędzla działającego w Wenecji i Weronie w II poł. XVIII w. Giambettina Cignaroliego. Cztery postacie, uchwycone jakby na teatralnej scenie, wypełniają płótno. Nałożnica zrozumiała już swój los: odchodzi z godnością, jej twarz ginie w ciemności, mocno trzyma za rękę wyrywającego się ku ojcu kilkuletniego syna. Widać, że Abraham postępuje wbrew sobie, idąc za głosem legalnej żony i... Jahwe: w jego spojrzeniu czai się ukryta rozpacz. I tylko Sara, która w wieku 60 lat niespodziewanie zaszła w ciążę, nie tai złośliwej radości. Jako matka legalnego dziedzica odniosła wszak ostateczny triumf.

Albo obraz Florentczyka Lorenza Lippiego (1606–1665), który za sprawą Artemisii Gentileschi odkrył dziedzictwo Caravaggia. Artysta pokazał Tobiasza prowadzonego przez archanioła Rafała. Pamiętamy tę biblijną historię? Oto Tobiasz, syn Tobiasza z rodu Naftalego, rusza do Medii, by w imieniu ślepego ojca odebrać dług. Po drodze łowi w rzece Tygrys rybę, której żółć jest lekarstwem. Opowieść kończy się szczęśliwie: po powrocie do domu w Niniwie chłopiec leczy ojca.

Najważniejsze jest jednak to, że w drodze towarzyszy mu archanioł Rafał. Zazwyczaj pozostaje on nierozpoznany, tym razem jednak malarz nie zapomniał namalować mu skrzydła. Może jednak mały Tobiasz, ufnie poddając się przewodnictwu towarzysza podróży, po prostu ich nie widzi? A może w kompozycji tej odzywa się echo jakiegoś przedstawienia teatralnego, które malarz zobaczył gdzieś we Florencji? Może twarze bohaterów biblijnych to utajone portrety aktorów?

Inne emocje będą nam towarzyszyć, gdy popatrzymy na pracę Andrei Celestiego (artysty działającego na przełomie XVII i XVIII w.). Oto Herakles, którego na targu niewolników kupiła królowa Omfale, zmuszając, by zajął się typowo kobiecymi robotami. Szybko dostrzegamy na głowie muskularnego herosa dziewczęcy (i nieco dwuznaczny) wianek, zaś w ręce nie tylko maczugę, ale także wrzeciono. Jednak królowa, jego pani i właścicielka, de facto już oddała się nowemu niewolnikowi: widzimy, jak wtula się w jego szeroką, męską pierś. Tym razem mamy wrażenie, że uczestniczymy w jakiejś barokowej operze komicznej. Pełnej rozmachu i dynamiki – choć w scenie „dialogu miłosnego” uczestniczy tylko dwoje „śpiewaków”.

Mistycy i racjonaliści

Jednym ze skarbów wrocławskiej kolekcji jest obraz wielkiego Hiszpana, Francisca de Zurbarána, pt. „Chrystus przy kolumnie biczowania” – przypominający o wielkim dziedzictwie duchowym, które pozostawili po sobie mistycy hiszpańscy – ci znani, jak św. Teresa z Ávila czy św. Jan od Krzyża, ale także nieco zapomniani, jak choćby poeta i filozof Fernando de Herrera. Smukła postać umęczonego Boga-Człowieka zdaje się rozświetlona wewnętrznym blaskiem. Całość emanuje niezwykłą, medytacyjną ciszą – jest wezwaniem do roztopienia się w tym świetle.

Nie bez powodu w bezpośrednim sąsiedztwie tego obrazu znalazł się „Chrystus frasobliwy” Michaela Leopolda Willmanna – przedstawienie bardzo dramatyczne, bolesne, a jednocześnie w jakiś przedziwny sposób kontemplacyjne. To ważna praca, po pierwsze dlatego, że jej autor jest najlepszym z malarzy barokowych, którzy działali na Śląsku. Dobrze znany specjalistom, nie zaistniał jednak w pamięci zbiorowej. A szkoda, bo mógłby być dobrym przykładem... dialogu międzyreligijnego: długo był zwolennikiem Kalwina, późno przeszedł na katolicyzm. Nadal malował jednak zarówno dla cystersów, jak i protestanckiej rady miejskiej we Wrocławiu.

Obecność jego obrazu w tym właśnie muzeum ma jeszcze jedno znaczenie: przypomina, że drugim – obok Hiszpanii – ważnym ośrodkiem XVII-wiecznego mistycyzmu, i to w środowiskach Reformacji i Kontrreformacji, był właśnie Śląsk, by przypomnieć tylko Jakuba Böhme (jakże ważnego dla Adama Mickiewicza!), Angelusa Silesiusa czy Daniela Czepko. Kiedy patrzymy na cierpiącego Chrystusa pędzla Willmanna, natychmiast przychodzi na myśl jedna z koncepcji Jakuba Böhme, który twierdził z całą mocą, że tak jak światło nie może istnieć bez ciemności, tak Bóg nie może istnieć bez zła. Czy to próba zrozumienia Pasji Chrystusa?

Obok mistyków znajdziemy jednak na wrocławskiej ekspozycji racjonalistów. Naprzeciwko obrazu Willmanna zawisły dzieła Giuseppa Antonia Petriniego (1677–1758). Z jednego śmieje się do nas, nieco demonicznie, Demokryt. Na drugim, dramatycznym gestem kładąc rękę na piersi, płacze Heraklit. Obydwaj mają przed sobą cyrkiel i globus. Czyżby chodziło o dwie strony tej samej rzeczywistości?

Mieszczaństwo i nowoczesność

Osobny spacer warto poświęcić drugiej części ekspozycji, która obejmuje sztukę XIX i XX w., głównie niemiecką, choć znajdziemy tu także udany obraz popularnej dziś paryżanki, Élisabeth-Louise Vigée-Lebrun: portret Fanny, księżnej Biron von Curland. Modelka patrzy na nas z ożywieniem, wyraźnie zainteresowana tym, co dzieje się przed jej oczami, a jednocześnie z dystansem wobec samej siebie i tego, jak zostanie przedstawiona przez malarkę. Portrety to zresztą jeden z ciekawszych tropów, którym możemy podążyć. Jednym z ważnych etapów na tej drodze będzie inspirowany twórczością van Dycka autoportret Anzelma Feuerbacha, swego czasu profesora malarstwa historycznego w Akademii wiedeńskiej – cóż z tego, że narcystyczny, skoro elegancki i wyrafinowany?

Zresztą pytanie, jak odnosili się XIX--wieczni malarze niemieccy do historii i religii, może okazać się ważne także w kontekście sztuki polskiej. Warto np. zastanowić się nad tym, jak malarstwo historyczne i religijne próbował reformować Eduard von Gebhardt (1838–1925). We Wrocławiu znajduje się jego, malowane na desce lipowej, „Uzdrowienie paralityka” z 1895 r. Popatrzmy: Chrystus właśnie przerwał kazanie i odwraca się od zgromadzonego tłumu, dostrzegłszy sparaliżowanego mężczyznę, którego bliscy spuścili przez otwór w dachu. Cud jeszcze się nie dokonał, a niektórzy ze świadków wydają się bardzo wobec niego sceptyczni. Całość zrealizowana została bardzo realistycznie, choć artysta zmienił czas i miejsce akcji, przenosząc ją w czasy Marcina Lutra, co nie powinno dziwić zważywszy, że Gebhardt był synem luterańskiego pastora.

Czyż jednak nie można by – zachowując w pamięci wszelkie różnice (a i proporcje) – poszukać analogii z malarstwem naszego Matejki? Wszak on także po to, by jaśniej wyłożyć historiozoficzną tezę, przenosił bohaterów swoich prac o całe stulecia, budował niechronologiczne scenerie, syntetyzował przeszłość...

Śledzić też możemy tych artystów, którzy swoją sztuką postanowili dowartościować ideały niemieckiego mieszczaństwa z jego trudno przekładalnym na polski ideałem Bildung, które znaczy przecież coś znacznie więcej niż wykształcenie.

Różnorodność dróg

Do innego, bardziej dramatycznego wymiaru życia w XIX-wiecznym mieście odnosi się biedermeierowski obraz wiedeńczyka, Ferdynanda Georga Waldmüllera pt. „Adopcja”. Pięcio-, sześcioletni chłopiec w skromnym ubraniu, z kaszkietem w dłoni, spogląda niepewnie na zamożną kobietę, która chce go przytulić. Obok widzimy siedzącą lub klęczącą na podłodze kobietę, obejmującą drugie dziecko – to zapewne naturalna matka chłopca, którą bieda zmusiła do oddania go obcym, ale bogatym. W tle notariusz, usłużnie podający do podpisania ojcu rodziny odpowiedni dokument. Jaka historia kryje się za tym przedstawieniem?

Wątki można by mnożyć... Moglibyśmy poświęcić uwagę samym tylko krajobrazom, których w tej kolekcji znajdziemy całkiem sporo. Moglibyśmy skupić się na odkrywaniu zapomnianych, a znaczących dla historii sztuki nazwisk – we Wrocławiu znajdziemy np. obraz Giovanniego Santiego, ojca Rafaela, czy alegorie zmysłów Johanna Glegllera, fenomenalnego malarza zapomnianego po wojnie trzydziestoletniej. Moglibyśmy odkrywać techniki malarskie, które doprowadziłyby nas np. do „Pokłonu Trzech Króli” Davida Teniersa – malowanego olejem na marmurze.

Każda droga doprowadzi nas jednak do klasyków nowoczesności: Wassily’ego Kandinskiego (Wrocław jest jedynym miastem w Polsce, gdzie można zobaczyć obraz tego artysty) oraz Kurta Schwittersa... Na nich kończy się opowieść tej wystawy.

***

Powiedzieć trzeba jeszcze jedno: Muzeum Narodowe we Wrocławiu działa w bardzo trudnej przestrzeni, w budynku, który nie został zbudowany dla celów wystawienniczych (siedziba muzeum niemieckiego została zniszczona podczas II wojny światowej). Mieści się w pochodzącym z lat 80. XIX w. neorenesansowym gmachu dawnej Rejencji, czyli Zarządu Prowincji Śląskiej. Na szczęście pokazywanym tu dziełom sztuki udało się przełamać duszną atmosferę dawnego urzędu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 52-53/2012

Artykuł pochodzi z dodatku „Muzeum Narodowe we Wrocławiu