Rośnie popyt na igrzyska

Dziewięćdziesiąt procent. Taką część mąki przydzielonej przez władze wenezuelscy piekarze mają obowiązek przerobić na zwykły chleb.

20.03.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Joanne Schmaltz / GETTY IMAGES
/ Fot. Joanne Schmaltz / GETTY IMAGES

Tylko pozostałe dziesięć mogą przeznaczyć na słodkie bułki, których cena nie jest odgórnie regulowana (a zatem pozwalają zarobić na firmę). Kolejki po chleb są coraz dłuższe – ostatnio więc posłano wojsko, by posprawdzało, czy jeden z drugim piekarz-sabotażysta nie spekuluje czasem rogalikami i piernikiem. Czterech przyłapano i na postrach wyprowadzono w kajdankach. Rok wcześniej socjalistyczny rząd, próbujący okiełznać wciąż jeszcze formalnie rynkową gospodarkę, doprowadził do tego, że z półek zniknęło piwo. Browary zawiesiły warzenie w sytuacji, gdy jęczmień padł ofiarą racjonalnej gospodarki planowej.

Logika jest nieubłagana – gdyby państwo wenezuelskie nie miało ropy, która pozwala nadal grać w ciuciubabkę z ekonomią, to już wcześniej wszystko skończyłoby się upaństwowieniem wszystkiego. Chleba od tego nie przybędzie – co mogę zaświadczyć, pomny, ile książek zdążyłem za PRL-u przeczytać w kolejce do jednej z kilku prywatnych piekarni, które jako tako wypełniały niszę wytworzoną przez systemowe braki. Przez chwilę myślałem, żeby zgłosić do Caracas genialny pomysł: trzeba przekonać lud do diety bezglutenowej. W efektownej graficznej propagandzie Latynosi byli zawsze świetni. Już zatem sobie wyobrażam te murale, na których tłusty gringo z cygarem w zębach przebija kłosem pszenicy serce campesino. Tylko że po pierwsze – doszłoby do zapaści w kwestii kukurydzy i innych ziaren, z których zazwyczaj robi się namiastki pszennych wypieków. Po drugie – jeszcze się nie narodził taki manipulator, który skutecznie oduczyłby ludzi pragnąć chleba. Widać to choćby po tym, że powoli opada u nas fala nieznośnej bezglutenowej manii – tyle przynajmniej mogę sądzić, patrząc na świat zza kontuaru knajpki, która przecież makaronem stoi.

Zmieniają się epoki, a wraz z nimi profile spożycia, nawet w rejonach świata, które uznalibyśmy za endemicznie biedne i niedorozwinięte gospodarczo, ludzie mają teraz znacznie większy wybór, jeśli chodzi o środki zaspokojenia głodu – a chleb pozostaje zapalnym punktem, w którym jedzenie krzyżuje się z elementarnym poczuciem bezpieczeństwa. Dzisiejsi tyrani tym się różnią od rzymskich cesarzy, że muszą dodatkowo zadbać o tanią benzynę, ale strategiczne pilnowanie, by każdy dostał worek mąki, należy do niezmiennych kanonów władzy.

W kwestii igrzysk natomiast panuje znaczna zmienność. Kiedyś było łatwo – ot, jakieś wyścigi zaprzęgów, potem zapasy, w przerwie sprośne wygłupy i na koniec wielka jatka z udziałem niewolników. Wszystko w jednym miejscu, żeby wyczuć nastroje widowni, starczyło mieć uszy otwarte i garść szpicli na trybunach. Nie to co dzisiaj, kiedy trzeba upilnować cały internet – jak przyznał w chwili szczerości doradca medialny naszego prezydenta.

W każdym razie lepiej, żeby się politycy trzymali daleko od kuchni – większość nie rozumie, że to azyl dla najbardziej ludzkich, życiowych odruchów nieopisywalnych w kategoriach sporu, przemocy i dominacji. Kilka dni temu z rzekomo publicznej telewizji wyrzucono Roberta Makłowicza, bo ten raczył zaprotestować przeciw politycznej manipulacji, jakiej poddano pewien jego występ. Nieraz było mi nie po drodze z panem Robertem i nie podzielałem niektórych jego wyborów (jak choćby zbyt ochoczego oddawania facjaty na użytek pospolitych reklam), ale jego programy to zawsze była świetna rozrywka podróżnicza i dobry wstęp do znajomości wielu tradycji. Szczególnie wdzięczni winniśmy mu być za pionierskie w mediach dowartościowanie środkowej i wschodniej Europy – jedynego kontekstu, w którym kuchnia polska, o ile coś takiego istnieje, nabiera sensu. A nawet jeśli jej nie ma, to na pewno tradycja galicyjska, osadzona w Mitteleuropie z silnym wychyłem ku Bałkanom, stanowi jeden z najcenniejszych naszych nurtów. I za celebrowanie tej kuchennej dawnej „kakanii” Makłowiczowi należy się chwała.

Pokolenie rozdające dziś karty na Wiejskiej i na Woronicza pamięta przecież, że podczas nawet największych zlotów i pochodów kluczowym obiektem był bufet, czasem urządzony na pace ciężarówki. Im dłużej pierwszy sekretarz ględził o tym, że krzywa rośnie, tym bardziej potem pragnęło się o tym zapomnieć przy kiełbaskach i piwie. Wygląda jednak na to, że tym razem mielibyśmy słuchać o chwale i wstawaniu z kolan o suchym pysku. Nie wiem, jak państwo, ja chyłkiem pomknę coś przekąsić. ©℗

Żeby wyjść naprzeciw zbożowym problemom wenezuelskich towarzyszy, można np. odkurzyć stary przepis na sernik bez mąki z gotowanym ziemniakiem. Ale nie umiem się oprzeć, żeby nie podzielić się tym, co mi dodaje siły i humoru przez te męczące dni nienadchodzącej wiosny: jankeskie aż do bólu ciasto z masła orzechowego. Najpierw spód, przypominający ciastka oreo: mieszamy w misce 150 g cukru z 60 g mąki i 75 g kakao, wlewamy ok. 90 g stopionego masła i rozrabiamy widelcem, aż wszystko będzie sypkie. Wykładamy i wgniatamy ten „piasek” w dno tortownicy o średnicy 24 cm, zawijając lekko boki, tak by warstwa nie była grubsza niż 0,5 cm. Pieczemy w 180 stopniach 10 minut, studzimy. Masa: mieszamy 400 g masła orzechowego z 100 g cukru i 230 g gotowego twarogu sernikowego (im tłustszy, tym lepiej), aż stworzą puszystą masę. Wkręcamy w nią szeroką szpatułą 300 ml ubitej na sztywno śmietanki – robimy cierpliwie i powoli, aż stworzy się w miarę jednorodna masa, wykładamy ją na ostudzony spód, wyrównujemy, wstawiamy do lodówki na parę godzin. Teoretycznie przed podaniem należałoby to ozdobić stopioną czekoladą, ale i bez tego jest to tak dobre, że nigdy nie mam cierpliwości.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2017