Rosja – rezygnacja

W głębinie jeziora żerowały piranie wpuszczone przez Amerykanów. Tak twierdziła nasza gospodyni. Zapewne wiedziała, co mówi, bo jeździła do Stanów w celach handlowych.

26.08.2008

Czyta się kilka minut

W dorzeczu Dolnej Tunguzki przy końcu sierpnia jest już zimno. Narrator ma tylko jedne spodnie i wciąż musi je suszyć. W tajdze zaczynają padać deszcze i w powietrzu czuć zimę. Las, deszcz, suszenie ubrań i picie herbaty przy ogniu w pasterskim czumie, czyli w czymś w rodzaju jurty, to właściwie cała tak zwana akcja. Enigmatyczne stada reniferów to pojawiają się, to na powrót przepadają w lesie. Czy w ogóle do kogoś należą, czy to jest w ogóle jakieś pasterstwo, jakaś czynność trochę mniej dzika niż samo reniferze życie? Wszystko razem przypomina zimny, mokry sen. Coś się niby dzieje, ale nad życiem unosi się aura nierzeczywistości.

Wedle wszystkich reguł gatunku powinna być to typowa egzotyczna opowieść o spotkaniu z Innym, o próbie przeniknięcia, próbie zrozumienia, o heroicznym wyczynie poznawczym. Na szczęście nie jest. Antropologiczna narracja zamienia się niepostrzeżenie w poruszającą prozę. Narrator towarzyszy nam nieustannie, opowiada przecież własne przygody, a jednocześnie jego obecność staje się całkowicie przejrzysta i pozwala mówić rzeczom, obrazom, zdarzeniom i ludziom. Widzimy świat, w którym nie ma cienia odautorskiej arogancji, nie ma śladu narratorskiej pychy.

Mówiąc najkrócej: "Gugara" Andrzeja Dybczaka ("Zielona Sowa" 2008) to opowieść o rodzinie ewenkijskich pasterzy renów żyjącej gdzieś na wschód od środkowego biegu Jeniseju, czyli praktycznie w nicości. Dymitr i Tatiana ze śródleśnych pastwisk wybierają się na jesienny odpoczynek w cywilizowane strony do wsi Tutonczany, leżącej kilkadziesiąt kilometrów dalej. Gdy przybijają do brzegu, Tatiana na widok osady wzdycha: "Ale piękna". Tymczasem jest to po prostu zbiorowisko szop, lepianek, pleśń i zgnilizna ścian, histeryczna amplituda alkoholu, przemocy, depresji i desperacji. Jakieś lodowate i wilgotne jądro ciemności. "Zostaliśmy na brzegu sami, pośród otaczających nas przeróżnych śmieci. Tuż przy mojej nodze wił się zardzewiały stalowy sznur, obok niego spoczywała jakaś inna bryła zgniłego metalu. Na brzegu nie było żywego ducha, tylko szare kamienie pokrywające skarpę piętrzyły się nad naszymi głowami".

Oczywiście na początku pomyślałem sobie z niewyszukaną satysfakcją: no i proszę - co rosyjski kolonializm pożeniony z sowietyzmem zrobił z tradycyjną archaiczną kulturą. Po prostu ją unicestwił, wykorzenił, utopił w pogardzie, dając w zamian konserwy rybne, wojskowe kamuflaże, piosenki Toto Cotunio i gumoleum.

Jak każdy biały romantyk, byłem oczywiście po stronie ginących dzikich plemion. Jednak w miarę upływu lektury czułem coraz większe zawstydzenie. "Gugara" wprawiała mnie w konfuzję. Snuła swoją opowieść, trzymając się faktów. Wydawała się być całkowicie pozbawiona afektacji, ba, pozbawiona emocji. Była wręcz pozbawiona własnego zdania. Egzotyczny rozkład, smętne okrucieństwo cywilizacji, bezsilność i tragedia tradycji - to wszystko, owszem, istnieje, ale jedynie samo przez się. Dramat jest dyskretny i przypomina przyrodniczy film z wyłączonym dźwiękiem. Musimy zadowolić się tym, co widzimy, i nikt za nas nie dokona wyboru. Ten sposób opowiadania sprawia, że historia nabiera jakiegoś ponadludzkiego wymiaru. Składa się wprawdzie z tysiąca konkretów, z okruchów rzeczywistości, ale jednocześnie wszystko wydaje się przesycone jakimś kosmicznym fatalizmem. Rezygnacja, nieuchronność i zanik - takie słowa przychodzą mi do głowy.

Bohaterowie nie podejmują walki. Przyjmują swój los, który nie jest dla nich ani przekleństwem, ani wygraną. Co najwyżej wspomną melancholijnie, że "za kołchozu przywozili fajki helikopterami. Człowiek palił do połowy i wyrzucał". Albo jak "ładna i młodziutka" Nina, chcąc się przypodobać ekspedycji rosyjskich geologów i pokazać, "jaka to ona jest nowoczesna", opluwała napotkane w tajdze szamańskie idole.

***

Minął miesiąc i powracam do tekstu o "Gugarze".

Tak się jakoś złożyło, że przed dwoma dniami wróciłem również z tamtych stron. Może niezupełnie tych samych, ale cóż to jest tysiąc czy półtora tysiąca kilometrów w syberyjskiej geografii. Przywiozłem sobie stamtąd mapę, na której widać Dolną Tunguzkę od źródeł aż do granic Irkuckiej Obłasti. Nic tam nie ma, tylko zieleń lasu i niebieskie, splątane nitki wód. Po prostu nie ma nic. Kilkanaście białych kropek oznaczających nadrzeczne osady przepada w bezmiarze mapy. Czarnymi, ledwo widocznymi prostokącikami zaznaczono otdielnyje strojenia, czyli pojedyncze budynki. Na powierzchni dziesiątek tysięcy kilometrów kwadratowych jest tych budynków może ze dwie setki. Przez trzy tygodnie poruszałem się gdzieś na skraju tej przestrzeni i przez trzy tygodnie nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że "Gugara" nie jest opowieścią o losie garstki Ewenków, ale o losie wszystkich ludzi żyjących w tamtych stronach - bez różnicy - białych, żółtych, osiadłych od wieków czy przybyłych jako kolonizatorzy.

Nie mogłem pozbyć się uczucia, że bezbrzeżny smutek "Gugary" rozciąga się nad Irkuckiem, Bajkałem, Ułan-Ude, nad imperialną Czytą i sięga aż po nadamurskie stepy. Klaustrofobia ewenkijskiej opowieści w paradoksalny sposób wypełniała mityczny syberyjski bezkres. Bezmiar po prostu osaczał i ani Ułan-Ude, ani transsyberyjska kolej, ani kilkusetletnia rosyjska obecność nie zdołały wyprodukować jakiegokolwiek sensu, który byłby w stanie poradzić sobie z bezmiarem terytorium. Wszystko było za małe, za smutne, za słabe, za bardzo zniszczone i kończyło się zaraz za rogatkami.

Po drodze bez przerwy nas pytali: Byliście nad Bajkałem? Widzieliście już Bajkał? Kiedy pojedziecie nad Bajkał? Powinniście pojechać nad Bajkał! Wszyscy jeżdżą nad Bajkał! No więc w końcu pojechaliśmy, żeby zobaczyć ową legendę wód. Jezioro rzeczywiście było duże i piękne. Góry po drugiej stronie stały w błękitnej mgle. Syn naszej gospodyni powiedział, że każdego dnia jest inaczej.

Rzeczywiście, poranek wstał pochmurny i drugi, odległy o trzydzieści kilometrów brzeg przepadł. Teraz jezioro wyglądało jak spokojne szare morze. Gdzieś tam w głębinie żerowały piranie wpuszczone przez Amerykanów. Tak twierdziła nasza gospodyni. Zapewne wiedziała, co mówi, bo jeździła do Stanów w celach handlowych. Przywiozła nawet zza Oceanu forda, którym jej syn jeździł zimą po zamarzniętym jeziorze. Latem można było dostać się tutaj jedynie łodzią. Te piranie miały zeżreć bajkalskie ryby i zadać Rosji jeszcze jeden cios. Masza mówiła to ze znękaną, zrezygnowaną miną, patrząc nam w oczy. Tego samego popołudnia dowiedzieliśmy się, że Chińczycy zrzucają nad lasami i miastami zarażone zapaleniem opon mózgowych kleszcze. Po prostu rozpruwają foliowe worki i sypią pasożyty z okien samolotów. Masza była z wykształcenia felczerką i zapewne wiedziała, co mówi. Była też bardzo serdeczną i troskliwą gospodynią.

O świcie na brzeg wyszła stara kobieta, pokłoniła się wodom i trzykrotnie przeżegnała. Potem zdjęła z siebie kurtkę, dwie pary dresów i w jednoczęściowym kostiumie wypłynęła na jezioro. Bajkał był wielki i święty, i na jego wielkość i świętość dybały i Chiny, i Stany. Wieś Bolszyje Koty nie mogła go obronić. Składała się z kilkudziesięciu drewnianych domów, miniaturowej cerkiewki i pomostu, do którego raz dziennie przybijał wodolot z Irkucka. Był jeszcze kiosk, w którym sprzedawano piwo w cenie mniej więcej pięciu złotych za puszkę. Na małej werandzie dudniła muzyka i bzyczał rój czarnych much. W żwirze nabrzeża leżał zaryty zardzewiały korpus dieslowskiego silnika. Ktoś czasem przychodził, przysiadał i patrzył w dal. Albo przynosił wiadro grzybów i je mył. Albo miskę ryb, które patroszył i płukał, a mewy rzucały się natychmiast na ciśnięte do wody wnętrzności. Nic się nie działo. O zdarzenia trzeba było zadbać samemu, ale nikomu się nie spieszyło. Po dwóch dniach wiedziałem, że chcę już tylko wyjechać. Nie było mi ani dobrze, ani źle. Po prostu opuściła mnie ciekawość.

***

Powinienem pisać dalszy ciąg recenzji z "Gugary", przytaczać cytaty i tak dalej. Nie bardzo mam jak. Zostawiłem książkę w Irkucku. Podarowałem ją znajomemu, który przez najbliższe cztery lata tam pozostanie. Pomyślałem, że będzie to dla niego dobra, uspokajająca lektura. Coś w rodzaju medytacji nad tym wielkim krajem. Jej akcja rozgrywa się wprawdzie w klaustrofobicznym lesie i w zapomnianej osadzie, lecz reszta bezkresnej przestrzeni też ma w sobie coś dusznego, klaustrofobicznego. Nie na darmo jeden z największych myślicieli rosyjskich (kto wie, czy nie największy…) - Swidrygajłow ze "Zbrodni i kary" Dostojewskiego - podejrzewał, że wieczność może przypominać wnętrze wiejskiej łaźni.

Na Szeremietiewie miałem osiem godzin. Kawa kosztowała dwadzieścia złotych. Baby w czepkach nakładały warząchwiami jedzenie do plastikowych misek. Zabijałem czas obserwując milicjantów. Kręcili się przy wejściu do hali i od czasu do czasu kogoś legitymowali. Ofiarami byli jacyś biedacy o ciemniejszej karnacji: tobołki, wytarte garniturowe spodnie, wystraszony wzrok. Większość podróżnych miała zafoliowane bagaże. Walizy, plecaki, torby, pakunki były szczelnie owinięte wieloma warstwami cienkiej folii. Żeby nikt nie grzebał gdzieś tam po drodze do luku bagażowego i podczas przeładunków. Wystawały tylko rączki. Do centrum miasta było osiemdziesiąt kilometrów. W tłumie kręcili się taksówkarze i mamrotali: Krasnaja Płoszczadź, Krasnaja Płoszczadź...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2008