Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
ON LUB ONA NAD LAPTOPEM, trwa zebranie. Drugim okiem omiata inny ekran – z zadaniem z matematyki. Albo: pokój dziecięcy, ono w popłochu kończy sprawdzian; oko kamery nie widzi siedzącego obok (ewentualnie – bo i tak bywało – leżącego na dywanie) suflera…
Gdyby nie istniała zgrana dziś już sentencja Bismarcka, że zwykły człowiek nie powinien dociekać, jak się robi parówki i politykę – należałoby ją stworzyć do opisu edukacji A.D. 2020. Oto zwykły rodzic – dotąd odwożący i przywożący dziecko, na koniec dnia rzucający rytualne: „Co tam w szkole?” – zajrzał za kurtynę. Zobaczył skalę wymagań, biurokratyczne nonsensy, maestrię nauczyciela X, bezradność Y.
To on rozdawał karty. Ze wszystkimi tego zaletami, np. poczuciem sprawczości. I wadami, na czele z pogłębieniem się edukacyjnego wykluczenia (różnicy szans między siedmiolatkiem z ojcem i matką mającymi pieniądze, wiedzę i czas, by faktycznie zastąpić szkołę, a pierwszakiem tego wszystkiego pozbawionym lepiej sobie nawet nie wyobrażać).
Rok 2020, rok rodzica-nauczyciela – niech jak najszybciej wyląduje w podręcznikach do historii. ©℗