Rewolucja siłą przeprowadzana

Z prof. Romanem Kuźniarem, politologiem, rozmawia Jarosław Makowski

04.05.2003

Czyta się kilka minut

JAROSŁAW MAKOWSKI: Zwycięzców się nie sądzi. A dziś to Stany Zjednoczone triumfują. Mimo sprzeciwu Rady Bezpieczeństwa i milionów ludzi na całym świecie zaatakowały Irak i w trzy tygodnie obaliły reżim Saddama Husajna. Może więc mają rację ci, którzy twierdzą, że wobec dzisiejszych zagrożeń, musisz być gotowy na wojnę, jeśli chcesz pokoju?
ROMAN KUŹNIAR: Przebieg tej wojny i stan wiedzy na temat Iraku pokazują, że interwencja była niepotrzebna. Irak nie stwarzał przecież zagrożenia dla bezpieczeństwa międzynarodowego, ani też nie dysponował potencjałem zbrojnym, jaki przypisywała mu Ameryka.

Jest też druga strona medalu: Amerykanie atakując Irak w proch obrócili zasady prawa międzynarodowego, pogwałcili zapisy Karty Narodów Zjednoczonych i zignorowali sprzeciw Rady Bezpieczeństwa ONZ. Będzie to miało znaczące konsekwencje dla stosunków międzynarodowych. Obecnej administracji USA zabrakło wyobraźni. Zdobycie Bagdadu nie jest nadto końcem, ale tak naprawdę początkiem kłopotów Ameryki w Iraku i tej części świata.

Być może wyobraźni brakuje tym, którzy krytykują politykę USA. Determinacja prezydenta Busha w walce z terroryzmem pokazuje, że każdy reżim, który będzie wspierał światowy terroryzm, czy dążył do zdobycia broni masowego rażenia, musi liczyć się z atakiem Ameryki.
Słowo reżim robi dziś karierę: Ameryka przypisując innym krajom złe intencje, najczęściej opisuje je za pomocą tego terminu. Jeżeli stworzymy zasadę, że możemy atakować inny kraj tylko na podstawie własnych wyobrażeń i oskarżeń o posiadanie broni masowego rażenia czy wspieranie terroryzmu, wywołamy międzynarodowy chaos. Powstanie światowa anarchia, która przerodzi się w wojnę wszystkich ze wszystkimi.

W stosunkach międzynarodowych nie możemy przyzwolić na samosądy. A atak na Irak stwarza taki precedens. W przyszłości każde państwo, które zechce zaatakować sąsiada, bądź inny kraj, może powołać się na iracki przypadek. Argumentacja będzie taka„działamy prewencyjnie, chronimy własnych obywateli”. Ta logika, jeśli stanie się obowiązującą w relacjach między państwami, może doprowadzić do wojny Indii z Pakistanem czy Japonii z Koreą Północną.

Ale po 11 września Ameryka ma podstawy, by czuć się zagrożona. To nie Berlin, Paryż czy Bruksela padły ofiarą ataku terrorystycznego, lecz Nowy Jork.
Zgoda. Jednak to, że Irak został podbity, a teraz znajduje się pod amerykańską okupacją, paradoksalnie nie zwiększa bezpieczeństwa USA. Irak pod kontrolą ONZ był o wiele bardziej przewidywalny - z jego terytorium nie mogło wyjść żadne zagrożenie, dla nikogo!

Po obaleniu Saddama powstał chaos i anarchia. Choćby szyici, którzy stanowią 60 proc. społeczeństwa irackiego, wcześniej czy później przystąpią do ataków na stacjonujące w ich kraju oddziały amerykańskie czy cywilną amerykańską administrację. Dzisiejszy Irak może już niedługo stać się kolebką światowego terroryzmu - władzę w tym kraju mogą przejąć niechętni Ameryce radykalni islamiści. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że w Iraku powstanie reżim podobny do tego, jaki mamy w Iranie. I to za sprawą Ameryki.

Irak pod względną kontrolą ONZ legitymizował władzę tyrana, jakim był Husajn. ONZ nie ma dziś większego wpływu na inne, niebezpieczne dyktatury, jak choćby irańską czy syryjską. A na czele Komisji Praw Człowieka Na-rodów Zjednoczonych stoi Libia, której zarzuca się poważne naruszenie swobód obywatelskich.
Demagogią jest twierdzić, że ONZ chroni tyranów. Dla światowej stabilności i bezpieczeństwa ważne jest uznanie przez całą społeczność międzynarodową wspólnych zasad i jasno określonych mechanizmów, które mają być przestrzegane i respektowane przez wszystkich członków społeczności międzynarodowej.

Proszę pamiętać, że Komisja Praw Człowieka nie ma żadnych instrumentów, by chronić czy obalać tyranów. Ona tylko ocenia respektowanie praw człowieka w poszczególnych krajach - to funkcja czysto dyplomatyczna. Kraj, który przewodniczy tej komisji, organizuje przebieg debaty, niemając żadnego wpływu ani na jej bieg, ani ostateczne wnioski. W przeszłości kraje reżimów komunistycznych też przewodniczyły Komisji Praw Człowieka. Czy z tego powodu miano rozwiązać ONZ?

Natomiast Ameryka nie ma moralnego prawa, by osądzać, które państwa przestrzegają prawa człowieka, a które je łamią. Szereg organizacji, na czele z Human Rights Watch i Amnesty International, zarzuca tu Stanom Zjednoczonym poważne naruszenia: w samej Ameryce, ale także już dzisiaj w Iraku. Ameryka widzi źdźbło w oku innych, ale nie dostrzega belki w swoim.

Mamy zatem przymykać oko, kiedy tyrani różnej maści wsadzają własnych obywateli do więzień bądź ich mordują? Ameryka interweniowała w Kosowie w 1999 r. właśnie dlatego, by zapobiec masowym zbrodniom. I wówczas nikt nie podnosił głosu.
Możemy dążyć do świata idealnego, ale historia pokazała, czym takie dążenia się kończą.

W imię realizmu należy czasami tolerować bolesne zjawiska, jak np. niektóre reżimy krajów arabskich czy afrykańskich, gdzie nagminnie gwałcone są prawa człowieka. To jest oczywiście złe, ale jeszcze większym złem jest zgoda, by jakieś supermocarstwo - nawet tak potężne i bogate, jak USA - miało absolutne prawo do naprawiania świata; budowania międzynarodowego ładu przy użyciu „shock and awe bombardment campaign”.

Dziś nie pamiętamy, że w 1995 r. o militarną interwencję w Bośni zabiegał Jaques Chirac, główny obiekt drwin amerykańskich mediów, który przekonywał Billa Clintona, by USA zaangażowały się w ten konflikt. Francja chciała, by decyzję o wojnie na Bałkanach legitymizowała Rada Bezpieczeństwa, a także Sojusz Atlantycki. Francuzi przekonali Amerykanów, którzy do tego momentu konfliktu umywali ręce, że trzeba interweniować, gdyż nie można tolerować czystek etnicznych, których dopuszczały się walczące strony. Do interwencji w końcu doszło i zakończyła się ona sukcesem.

Teraz sytuacja jest inna: Ameryka zaatakowała Irak, gdyż posądzała reżim Saddama o posiadanie broni masowego rażenia. Jej śladów, jak dotąd, nie znaleziono. Zginęło za to kilka tysięcy ludzi, giną i będą ginąć następni. Czy warto było płacić tak wysoką cenę za usunięcie Husajna? Dyktatora - co trzeba pamiętać - którego przecież nie narzucono Irakijczykom siłą, tak jak krajom Europy Środkowo-Wschodniej po II wojnie światowej narzucono komunizm. Oczywiście, należało sprzyjać obaleniu Sad-damowskiej dyktatury - tak jak należy nadal i wszędzie działać, by zmieniały się rządy, które dopuszczają się mordów na własnych obywatelach i łamią prawa człowieka. Środkiem sprzyjającym nie musi być zaraz wojna. Organizacje międzynarodowe mają tu wiele narzędzi - misje, inspekcje,embarga, rezolucje..., są też rozmaite instrumenty dwustronne.

Tego nie rozumie obecna administracja amerykańska, traktująca ONZ instrumentalnie. Dziś widać, że Waszyngtonowi nie szło o broń masowego rażenia, ale o pozbycie się znienawidzonego i niepokornego dyktatora. W tym celu Ameryka domagała się, by jej prywatną wojnę legitymizowała ONZ.

Przywódca i hegemon

Trwa dyskusja, kto ma odbudowywać Irak: czy tylko Ameryka z koalicjantami, czy z pomocą ONZ? Jednak już pojawiają się opinie, że ONZ może tylko zahamować ten proces: Amerykanie zostaną wciągnięci w kolejne negocjacje i zbędne dyskusje, które mogą trwać miesiącami. A trzeba działać szybko.
W sprawie Iraku ONZ powinna stać z boku. Po pierwsze dlatego, że Ameryka traktuje ONZ jak powolnego sługę, którym w odpowiedniej chwili warto się posłużyć. Przecież Amerykanie otwarcie pogardzają ONZ, próbując nieustannie obniżyć jej autorytet w oczach światowej opinii. Po drugie, zajęcie Iraku dokonało się wbrew zasadom Karty Narodów Zjednoczonych i decyzjom Rady Bezpieczeństwa. I wreszcie trzeci powód: ONZ posiada skromne środki, m.in. dlatego, że USA nie płaci regularnie składek. Dlatego nie należy angażować jej skromnych możliwości w odbudowę Iraku, tylko skierować je tam, gdzie na próżno szukać poważniejszego wsparcia Ameryki: do krajów afrykańskich czy Ameryki Łacińskiej.

Zresztą Amerykanie nie bardzo chcą się dzielić z innymi. Już dziś koncern Bechtel Group z Kalifornii otrzymał poza wszelkimi procedurami kontrakt na odbudowę Iraku, który może sięgnąć 680 milionów dolarów. Firma ta mocno lobbowała - dzięki wpływom w mediach - na rzecz wojny. Także inne firmy amerykańskie otrzymują kontrakty poza procedurami - które będą spłacane z pieniędzy za iracką ropę. Stąd zabiegi USA o szybkie zniesienie sankcji, by iracką ropą płacić amerykańskim firmom odbudowującym Irak.

Choć jestem przeciwny udziałowi ONZ w odbudowie Iraku, to pewnie stanie się inaczej. Amerykanie niebawem się przekonają, że trwała stabilizacja tego kraju nie nastąpi bez jej udziału i zwrócą się do niej po cichu o pomoc. Odczują na własnej skórze, jak trudno będzie ustanowić nowy reżim, który byłby w stanie sprawować kontrolę. Mówię „reżim”, bo budowanie demokracji w Iraku to złudzenie, którego częściowo obawiają się nawet sami Amerykanie.

Można odnieść wrażenie, że ci, którzy - jak Pan - krytykują dziś politykę USA, mają jej za złe, że Ameryka jest, i zapewne w dającej się przewidzieć przyszłości, będzie jedynym supermocarstwem na świecie; jedynym hegemonem.
Czym innym jest przywództwo, czym innym hegemonia. Przywódca respektuje zasady, jakie budują międzynarodowy porządek, chroni je. Natomiast hegemon wymusza na innych akceptowanie zasad, których sam nie przestrzega. Świat chętnie zaakceptowałby przywództwo Ameryki - wrażliwej na problemy międzynarodowe i zwróconej empatycznie ku potrzebom innych. Społeczność międzynarodowa nie może jednak akceptować, także dla dobra samej Ameryki, jej absolutnej hegemoni. Świat zawsze będzie mówił „nie” państwu, które przy pomocy militarnej potęgi i kosztem innych chce rozstrzygać na swoją korzyć partykularne interesy.

Przykładając do obecnej sytuacji Heglowską dialektykę można powiedzieć, że obecnie mamy przejście ilości w jakość. Polega ono na tym, że Ameryka ma świadomość swojej historycznie bezprecedensowej potęgi militarnej i dlatego - zgodnie z doktryną obronną Busha przyjętą we wrześniu 2002 r. - USA zastrzegają sobie prawo atakowania każdego, kto może w ich ocenie stanowić jakiekolwiek zagrożenie dla Stanów - i to atakowania nawet wbrew zasadom prawa międzynarodowego. Stąd Waszyngton nie akceptuje Międzynarodowego Trybunału Karnego, który osądza osoby (polityków, wojskowych) za sprzeczne z prawem używanie siły militarnej.

Czy większym zagrożeniem dla stabilności i porządku międzynarodowego nie jest postawa Francji i Niemiec? Można odnieść wrażenie, że i Chirakowi, i Schroderowi zależy nie tyle na likwidowaniu tyranów i ich reżimów, co na okazywaniu sprzeciwu wobec Ameryki.
Istnieje stara jak świat zasada: ilekroć na horyzoncie pojawia się mocarstwo hegemonistyczne, tylekroć pomniejsze mocarstwa będą tworzyć koalicję antyhegemonistyczną. Takich państw, jak Francja, Rosja, Chiny czy kraje arabskie nie łączy przecież nic poza sprzeciwem wobec USA - sprzeciwem wobec rozwiązywania problemów międzynarodowych za pomocą jednostronnych akcji zbrojnych. To powinno dawać do myślenia administracji Busha.

Niektórzy inspektorzy ONZ moralną odpowiedzialnością za iracką wojnę obciążyli właśnie Francję i Niemcy, które od początku twierdziły, że cokolwiek by się stało, będą przeciwne konfliktowi.
Bo ani tej, ani przyszłych wojen o charakterze „wyprzedzającym” nie należy popierać.

To może dla przyszłego bezpieczeństwa międzynarodowego właściwsza jest postawa Tony Blaira, który pacyfikuje wojownicze zapędy George 'a Busha?
Do czego udało się Blairowi przekonać Busha? Sam premier Wielkiej Brytanii wyznał przed swoją partią, że problem z Bushem polega na tym, iż on w ogóle nie chce słuchać argumentów strony przeciwnej. Czy Bush respektował postanowienia ONZ? Nie! Jest odwrotnie: Bush wmanewrował Blaira w tę koalicję, jak również premiera Australii. Koalicja antyiracka jest, co ciekawe, koalicją anglosaską.

Być może gdyby Europa jednomyślnie powiedziała Ameryce stanowcze „nie”, do wojny by nie doszło. Ale mleko się rozlało. Ameryka zręcznie podzieliła Europę. Wznieciła też zarzewie rozmaitych wewnątrzirackich konfliktów, które powoli będą się odsłaniać i oddziaływać destabilizująco na region.

Ofiary irackiej wojny

Sęk w tym, że dziś pojawiają się wyzwania, którym ONZ ewidentnie nie jest w stanie sprostać. Może nadszedł czas, by ONZ odesłać na śmietnik historii?
ONZ nie jest organizacją wszechmocną. Nie znaczy to, że niepotrzebną. Oczywiście za targowisko próżności ONZ uważają Amerykanie, ale jakoś nie słyszę, by USA chciały zrezygnować z udziału w tym gremium.

Natomiast poza ONZ istnieje szereg innych możliwości rozwiązywania konfliktów: są organizacje regionalne, są działania długofalowe. Komunizm upadł nie dlatego, że USA zaatakowały ZSRR, ale dlatego, że cały Zachód przyjął strategię długofalowego, cierpliwego dekonstruowania tego reżimu - od wspierania opozycji demokratycznej po wyścig zbrojeń, którego Sowieci nie wytrzymali. Tak obala się niebezpieczne dyktatury, jednocześnie umiejętnie wspierając przemiany demokratyczne. Naiwnym jest sądzić, że demokrację można wprowadzić przykładając ludziom pistolet do głowy. To absurd!

Obalanie komunizmu trwało 50 lat....
Nie możemy mierzyć całego świata naszymi miarami. Saddam nie był dyktatorem, który został narzucony z zewnątrz. Reżim irański podobnie. Wodza Korei popiera większość społeczeństwa.

Nie trzeba mnie przekonywać do wartości demokracji. Dziś około 1/3 krajów świata to stabilne demokracje. Ale do demokracji dochodzi się powoli; niektórzy potrzebują stu, a inni dwustu lat. Procesy demokratyczne trzeba wspierać na całym świecie - to jasne. Czasami także groźbą użycia siły - co zaczynało przynosić pozytywne skutki w przypadku Iraku. Jeśli gdziekolwiek na świecie udałoby się zaprowadzić demokratyczny porządek za pomocą bombowców i rakiet, byłaby to prawdziwa rewolucja w życiu międzynarodowym. Wobec rewolucji przeprowadzanych siłą powinniśmy jednak, zwłaszcza my - ludzie Europy Środkowej - zachowywać trzeźwy sceptycyzm.

Także niektórzy amerykańscy eksperci i komentatorzy kontestują politykę zagraniczną Busha m.in. dlatego, że - w ich przekonaniu - Biały Dom zakwestionował i, co ważniejsze, kwestionuje ład międzynarodowy tak samo radykalnie, jak w przeszłości robił to Związek Sowiecki. Nie można przewracać do góry nogami mechanizmów, które do tej pory regulowały międzynarodowe stosunki. Bush sądzi, że jed-nym pociągnięciem zmieni rzeczywistość - stłamsi terroryzm, zaprowadzi pokój i demokrację na Bliskim Wschodzie, a przy tym ożywi amerykańską gospodarkę. To naiwne!

Czy kraje Unii Europejskiej, tak podzielone przez wojnę iracką, będą w najbliższej przyszłości mogły zbudować wspólną politykę zagraniczną?
W tej chwili to wykluczone. Sojusz Atlantycki, ONZ, Unia Europejska, solidarność transatlantycka to tylko niektóre ofiary tej wojny. Po rozszerzeniu Unii tym bardziej niemożliwe będzie zbudowanie w ramach 25 państw, które mają przecież tak różne interesy, spójnej i jednolitej polityki obronnej i zagranicznej.

Jeśli taka polityka powstanie, to poza ramami UE. Może odbyć się to na podobnej zasadzie, jak w latach 50. kraje Europy kontynentalnej utworzyły EWG, nie oglądając się na Wielką Brytanię. To była ucieczka do przodu, by móc realizować własną wizję zjednoczonej Europy. Takie rozwiązanie jest być wskazane także dziś. Może będzie to osiem, może dziesięć państw, które utworzą poza Unią coś, co będzie zalążkiem przyszłej polityki zagranicznej i obronnej?

Być może sygnałem takiej polityki było kwietniowe spotkanie czterech państw - Niemiec, Francji, Belgii i Luksemburga. Ktoś może się dziwić: Belgia i Luksemburg? Kiedy jednak w brytyjskiej Izbie Gmin na pytanie, jakie państwa wchodzą w skład koalicji antyirackiej, Blair odpowiedział, że Ameryka i... Polska, reakcją był śmiech.- Pod znakiem zapytania staje także przyszłość NATO ?

Po 11 września Sojusz Atlantycki, w imię Artykułu 5., przywołanego po raz pierwszy w jego historii, murem stanął w obronie swojego przywódcy. Dziś widać, że Amerykanie nie docenili tej naturalnej i spontanicznej solidarności - zignorowali ją i zbagatelizowali. Wojnę w Afganistanie rozpoczęli bez NATO nie dlatego, że Sojusz był tu nieprzydatny, ale dlatego, by nie krępować sobie rąk wielostronnością.
Przyszłość NATO znajduje się obecnie w rękach Ameryki - Sojusz nie istnieje bez USA. Jeśli Ameryka pójdzie na współpracę ze społecznością międzynarodową, jeśli porzuci hegemonistyczne zapędy i wróci do współdziałania z naturalnymi sojusznikami, możemy być spokojni o przyszłość NATO.

A czy Europa jest dziś w stanie współdziałać z Ameryką?
Potrzebujemy przywództwa Ameryki, ale nie jej hegemonii. Jednak ta administracja, zdominowana przez neokonserwaty-stów (choć na moje oko przypominają oni raczej prawicowych rewolucjonistów) nie jest gotowa do takiej współpracy. Obecnie mamy tam do czynienia z tym, czego obawialiśmy się w Europie, to znaczy z renacjonalizacją polityki bezpieczeństwa. Zatem bardziej prawdopodobne jest, że zmiany w U SA wymuszą wybory za dwa, a na pewno za sześć lat. Europie nie pozostanie nic innego, jak ten czas przeczekać.

ROMAN KUŹNIAR jest kierownikiem Zakładu Studiów Strategicznych w Instytucie Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2003