Dyplomacja po amerykańsku

Kraje takie jak Polska dały jasno do zrozumienia, że nie można wykuwać europejskiej jedności w oparciu o antyamerykanizm. Muszą być inne składniki europejskiej jedności.
 /
/

TYGODNIK POWSZECHNY: - Czy można porównać starą, tradycyjnie pojmowaną dyplomację z obecną? W jaki sposób dyplomacja zmieniła się po zakończeniu zimnej wojny, w erze globalizacji oraz dominacji organizacji ponadpaństwowych i jedynego supermocarstwa - Stanów Zjednoczonych?

CHRISTOPHER HILL: - E-mail zmienił wszystko w naszej pracy. Jesteśmy w stałym kontakcie z Waszyngtonem via Internet. Ale wykonujemy też dużo pracy przez telefon - zazwyczaj, kiedy czeka się na przybycie tradycyjnego telegramu, jest już za późno. Zatem największa rewolucja zaszła w sferze komunikacji.

Co zaś do poglądu, że Stany Zjednoczone są jedynym supermocarstwem... Większość Amerykanów czuje się nieswojo, gdy słyszy taką opinię. Sami tak o sobie nie mówimy. Tak czy tak dyplomacja Stanów Zjednoczonych wciąż oparta jest na założeniu, że trzeba być otwartym na stanowisko innych państw i próbować przekonywać je do swoich poglądów - tak, by podejmując jakieś działanie, mieć za sobą poparcie. Ta część naszego zawodu pozostaje niezmienna.

NICHOLAS BURNS: - Przede wszystkim chcę zaznaczyć, że zgadzam się ze wszystkim, co tak wspaniale ujął ambasador Hill...

- To przykład dyplomacji tradycyjnej...

NB: - ...dodałbym tylko dwa aspekty do tej analizy zmian w dyplomacji ostatnich lat. Pierwszym jest pojawienie się globalizacji jako podstawowej cechy relacji międzynarodowych. Nawet w początkach mojej kariery dyplomatycznej w 1980 r. Amerykanie - i chyba także Europejczycy - skłaniali się ku wizji świata jako pola bitwy czy rywalizacji państw lub bloków politycznych. Ale uświadomienie sobie, że pojawiły się globalne problemy - które wpływają na wszystkie kraje, bez względu na ideologię, i są wspólnym zagrożeniem - zmieniło dynamikę dyplomacji. Takie zjawiska jak katastrofy ekologiczne, handel narkotykami, międzynarodowa przestępczość bądź terroryzm i jego dostęp do broni masowego rażenia powinny zachęcać wszystkich do szukania regionalnych lub globalnych rozwiązań.

To ciemna strona globalizacji, ale jest też jej strona pozytywna. Przykładem rewolucja w globalnej komunikacji, która pozwala lepiej się kontaktować.

A co do relacji USA z resztą świata, wniosek jest prosty: dyplomacja nie może już dłużej być grą prowadzoną w zaciszu gabinetów. Stała się działalnością dyskutowaną na forum publicznym. Nasza dyplomacja nie może odnieść sukcesu, jeśli nie będziemy dostatecznie otwarci w kontaktach z mediami czy - szerzej - w wyjaśnianiu motywów swoich decyzji międzynarodowej opinii publicznej. To ogromna zmiana w naturze dyplomacji w porównaniu do tego, co było 50 czy 100 lat temu.

- Jak dyplomacja amerykańska zmieniła się przy okazji wojny w Iraku?

CHH: - W pewnym sensie nadal robimy to, co przedtem: staramy się, by więcej ludzi, krajów i ich społeczeństw zrozumiało, co my i nasi koalicjanci robimy w Iraku. Oraz dlaczego tak mocno wierzymy, że ta wojna była warta walki, a pokój wart wygranej. Jest może tylko jedna nowość: rola tej tzw. dyplomacji publicznej jeszcze bardziej wzrosła.

- Tyle że akurat w tej mierze Stany Zjednoczone poniosły chyba porażkę. W związku z wojną przez świat przeszła fala antyamerykanizmu. Szczególnie widoczne było to w Europie, gdzie przetoczyły się największe demonstracje od czasu wojny. W jaki sposób dyplomacja reaguje na takie zdarzenia?

CHH: - Niektórzy uważają, że problemem świata jest siła Ameryki, a nie Saddam Husajn. Częsty jest pogląd, że kiedy pojawia się taki problem, Ameryka - kraj innej kategorii niż wszystkie inne - musi mieć wzgląd na zdanie organizacji międzynarodowych oraz wypracowane przez nie reguły działania. I prezydent George W. Bush chciał to zdanie uszanować. Niestety, niektóre z tych organizacji nie potrafiły udźwignąć ciężaru sprawy Iraku. Tym ważniejszym zadaniem naszej dyplomacji stało się wyjaśnianie polityki Stanów Zjednoczonych wobec Saddama Husajna. Staraliśmy się po prostu przeciągnąć inne kraje oraz opinię publiczną na naszą stronę.

NB: - Patrząc na wojnę w Iraku z perspektywy NATO możemy wyciągnąć kilka lekcji. Po pierwsze, musimy być przygotowani militarnie na nowe niebezpieczeństwa: zwłaszcza ze strony państw bandyckich czy grup terrorystycznych, które zagrażają nam w zupełnie niekonwencjonalny sposób, np. przy użyciu broni masowego rażenia. Tak było w przypadku Iraku, bo, jak pokazuje dokumentacja ONZ, Saddam Husajn posiadał znaczne zapasy broni chemicznej i biologicznej. Uznaliśmy, że należy wyjść naprzeciw temu zagrożeniu, a jedynym sposobem jest interwencja militarna.

Było to możliwe dzięki temu, że wcześniej inwestowaliśmy w nowe możliwości wojskowe. I kampania amerykańsko-brytyjsko-polska przebiegła sprawnie, wykorzystała najnowsze technologie. Jedną z lekcji dla USA jako członka NATO było to, że większość z naszych europejskich sojuszników nie zainwestowała dostatecznie w latach 90. w swoje możliwości militarne. W ostatnich miesiącach sporo dyskutowaliśmy z Niemcami, Włochami, Hiszpanią, Francją o potrzebie zwiększenia wydatków na ich armie, bo powstała ogromna różnica między wojskowymi zdolnościami USA a większością naszych sojuszników.

Po drugie, NATO i Stany Zjednoczone ponoszą wielką odpowiedzialność za utrzymywanie pokoju. Będzie to głównym obowiązkiem krajów NATO w dającej się przewidzieć przyszłości. Ciągle mamy 32 tys. żołnierzy w Bośni i Kosowie, gdzie z powodzeniem strzeżemy pokoju. Z podobną misją NATO udało się do Afganistanu. Polska, USA i Wielka Brytania uznały za swe zadanie wspólne ustabilizowanie sytuacji w Iraku. Zatem nauka, jak być efektywnym w utrzymaniu pokoju - na równi z umiejętnością toczenia wojen - jest dla nas wielkim wyzwaniem. W tej chwili napotykamy w Iraku na znaczne problemy. Nie możemy im ulec: musimy zostać tam, cierpliwie i ciężko pracować.

Co do antyamerykanizmu, dodałbym tyle: czy tego chcemy czy nie, Stany Zjednoczone ponoszą dużą odpowiedzialność za świat. Widzimy nowe zagrożenia i czujemy, że musimy im zapobiec. Jest to też w naszym interesie. Cieszymy się, że większość krajów Europy wspierała USA, Wielką Brytanię i Polskę. W NATO uczyniło tak 16 z 19 członków. Dlatego gdy słyszę ludzi mówiących o przepaści czy o pęknięciu w relacjach transatlantyckich, odpowiadam, że nie można postrzegać Europy jako monolitu. W Europie jest mnóstwo różnych poglądów na temat słuszności wojny w Iraku i większość państw jest z nami. Choć trzeba przyznać, że równocześnie większość społeczeństw w krajach europejskich była przeciwko wojnie. Było tak być może z powodu nowego typu wojny i nie doświadczonego jeszcze bezpośrednio przez nikogo typu zagrożenia. Trzeba czasu, by ludzie do tego przywykli.

- Mówili Panowie o europejskich krytykach Ameryki, o zaburzeniach w relacjach z ONZ. Jakie błędy amerykańska dyplomacja popełniła w sprawie Iraku?

NB: - We wrześniu ub. roku większość państw europejskich i Stany Zjednoczone łączyła wola doprowadzenia do dyplomatycznego rozwiązania konfliktu w Iraku. Przez sześć miesięcy, do marca b.r., próbowaliśmy je znaleźć w ONZ. Okazało się to niemożliwe - po prostu dlatego, że iracki rząd tego nie chciał. Mieliśmy rację skłaniając się najpierw ku pokojowym sposobom zakończenia sprawy, ale gdy one zawiodły, nie mieliśmy innego wyjścia, jak uciec się do siły. Owszem, spowodowało to silny kryzys w relacjach z Francją, Niemcami i Belgią, ale też wzmocniło nasze kontakty z Hiszpanią, Włochami, Wielką Brytanią, Polską, Rumunią, Bułgarią, Słowacją, Słowenią, Danią, Norwegią i Portugalią. Te wszystkie kraje nas poparły. Gdy czytałem brukselską prasę, irytował mnie pogląd o opozycji Europa-Ameryka. Bo tej nie było.

Najważniejsze pytania, które zrodził kryzys iracki, brzmią: gdzie była Europa? Czy jest możliwy wspólny europejski punkt widzenia? Czy wszyscy Europejczycy powinni popierać pogląd, wedle którego to USA są największym problemem świata? Takie głosy dochodziły do nas z Paryża i, w mniejszym stopniu, z Berlina. Ale nie słyszeliśmy ich z innych stolic europejskich. Dlatego ważne jest, by dziennikarze opisywali tę stronę całej historii obiektywnie.

- Czy problem ogranicza się do trzech stolic europejskich? Badania prowadzone przez zachodnie instytucje (amerykański Pew Global Attitudes Project i brytyjskie BBC) w maju, czyli po zakończeniu kampanii irackiej, dowodzą, że w ciągu ostatniego roku sympatia do Ameryki znacznie zmalała w Europie i na całym świecie...

CHH: - Tak naprawdę, jeśli spojrzeć na badania opinii publicznej, to w Polsce tuż po zakończeniu wojny poparcie dla niej wzrosło. Podobnie było w Wielkiej Brytanii.

- Ale potem się to znowu zmieniło...

CHH: - Tak, lecz co istotne: prawdziwy efekt kryzysu wokół Iraku nie jest tak ważny dla relacji transatlantyckich, jak dla stosunków w samej Europie. Ten kryzys bowiem spowodował wyjście na światło dzienne tego, o czym wcześniej nie mówiono: że w Europie nadal panuje pluralizm opinii. W dramatyczny sposób pokazał to słynny List Ośmiu, w którym przywódcy niektórych państw kontynentu poparli stanowisko USA. Ten pluralizm zapewne się utrzyma.

Dużo z tego, co dzieje się teraz w Europie, zostało w jakiś sposób zainicjowane wskutek konfliktu w Iraku. Europejczycy będą musieli sobie z tym poradzić. Kraje takie jak Polska dały jasno do zrozumienia, że nie można wykuwać europejskiej jedności w oparciu o antyamerykanizm. Muszą być inne składniki europejskiej jedności.

NB: - Nie jest to może zjawisko powszechne, ale prasa przynajmniej niektórych krajów pokazała szokujący wymiar antyamerykanizmu: krytycyzm odruchowy, nie zaś racjonalny. Ameryka jest krajem demokratycznym i jesteśmy w naszym państwie przyzwyczajeni do krytyki - ze strony obywateli, mediów itd. Ale krytyka automatyczna i bezrefleksyjna, z którą czasem się spotykamy z Europy, nas rozczarowuje. Bo nie pomaga w dostarczeniu ludziom obiektywnej oceny sytuacji i argumentów.

Z kolei z perspektywy NATO jednym z najważniejszych efektów wojny jest zaakcentowanie swojej roli przez kraje Europy Środkowej. Jako amerykański ambasador przy Kwaterze Głównej widzę, że punkt ciężkości Sojuszu przesuwa się z Europy Zachodniej właśnie do tego obszaru. W żadnym wypadku nie oznacza to lekceważenia naszych stosunków z Francją, Niemcami czy Wielką Brytanią - one są dla nas podstawowe. Oznacza jednak, że NATO się zmienia: bo czujemy wpływ krajów takich jak Polska. Fakt, że Polska będzie dowodzić swoją brygadą w Iraku przy pomocy NATO, jest kluczowy. Fakt, że niektórzy z naszych de facto sojuszników (oficjalnie staną się nimi w maju przyszłego roku), zwłaszcza Rumunia i Bułgaria, ale też Słowacja i kraje bałtyckie, zdecydowały się wysłać swoje oddziały do Iraku, Afganistanu, Kosowa, Bośni, sprawia, że głos Europy Środkowej jest w NATO po raz pierwszy tak mocno słyszalny. Ameryka wita to jako wzmocnienie Sojuszu. Jesteście postrzegani jako przyszli silni członkowie zarówno NATO, jak Unii Europejskiej - nie uważamy, że musicie wybierać między tymi dwiema instytucjami, czego żądają od was niektórzy.

- Jakie są wady i zalety tego, że współczesna polityka zagraniczna USA jest dziś prowadzona nie przez technokratów i urzędników, lecz przez takie osobowości jak Condoleezza Rice, Donald Rumsfeld, Paul Wolfowitz? Zdaniem niektórych komentatorów ludzie ci działają z motywów ideologicznych i z poczuciem misji - a takie podejście bywa niebezpieczne. Z drugiej strony, można widzieć w nich mężów stanu...

CHH: - Mówicie do dwóch zawodowych dyplomatów... Nigdy wcześniej nie myślałem o sobie jako urzędniku. W każdej administracji mamy starszych pracowników, których obowiązkiem jest ustalanie polityki danego rządu. I jest grupa młodszych, którzy wprowadzają tę politykę w życie i sami są w nią zaangażowani.

Ludzie z zewnątrz chyba nie doceniają jednego: stopnia zgody odnośnie do kierunku polityki zagranicznej w Stanach.

- Ostatnio różnice są przecież coraz widoczniejsze - właśnie w odniesieniu do wojny w Iraku. Demokraci coraz ostrzej atakują Busha, o demonstracjach na ulicach już nie wspominając.

CHH: - Różnice zdań między partiami są naturalne. Ale jest też mnóstwo consensusu. Dlatego jako zawodowi dyplomaci nie mamy problemu z tym, że pracujemy dla jednej administracji, a potem dla następnej. Staramy się służyć naszym doświadczeniem każdej kolejnej ekipie, bo zadaniem dyplomaty jest praca dla kraju. To się nie zmienia - niezależnie, dla jakiego rządu pracujemy.

- Co sądzicie jednak Panowie o opinii - wygłaszanej także przez poważnych analityków - że polityka zagraniczna obecnej administracji jest mocno zideologizowana, bo przepełniona misją niesienia jedynie słusznych wartości “uniwersalnego dobra" - wolności, bezpieczeństwa, dobrobytu - do każdego zakątka globu? Zdaniem wyznawców takiej ideologii, USA to jedyny kraj, który może i chce to uczynić, a nawet ma taki moralny obowiązek. Tyle że poczucie takiej misji niesie też różne niebezpieczeństwa...

NB: - Stany Zjednoczone nie twierdzą, że są jedynym krajem, który może dać światu dobro. W Europie i relacjach transatlatyckich od końca zimnej wojny panuje zgoda, że musimy działać razem - widać to choćby w polityce brytyjskiego premiera Tony’ego Blaira, szefa rządu Hiszpanii Jose Aznara i kilku innych przywódców, którzy zgadzają się, że musimy aktywnie podejść do obecnych zagrożeń w świecie, po to, by ochronić pokój, demokratyczną wolność i stabilność w Europie. Nie można machnąć ręką i założyć, że status quo się utrzyma. By zagwarantować przeprowadzenie zmian, których potrzebuje świat, niezbędna jest aktywna polityka. Taki pogląd nie jest wyłącznością Ameryki; w tej kwestii jest zgoda. W NATO ta zgoda załamała się przy sprawie Iraku, bo rządy Francji, Niemiec i Belgii zdecydowały, że nie będą solidarne z większością sojuszników w sprawie gwarancji bezpieczeństwa dla Turcji. Ameryka nie jest więc w awangardzie, ale raczej w głównym nurcie krajów, które zrozumiały, że w chwilach, kiedy dyplomacja zawodzi, trzeba użyć zbiorowej siły, by zmierzyć się z konkretnymi problemami.

CHH: - Czasami Europie trudno jakby uznać wagę tragedii 11 września 2001 r. dla amerykańskiego sposobu myślenia. Ten dzień pozostaje datą, w której Amerykanie uświadomili sobie, że mogą być celem bolesnego uderzenia. Ale równie podatne na rany są inne narody i dotyczy to każdego miejsca na świecie. Każdy amerykański przywódca w takiej chwili poczułby nagłą potrzebę ochrony państwa. Tymczasem wielu Europejczyków uważa, że podjęte przez nas działania nie były reakcją na atak i próbą ochrony naszego kraju, ale próbą zmienienia świata na nasze podobieństwo - po to, by wykorzystać naszą siłę i narzucić innym naszą wolę. Ta rozbieżność w ocenie jest jednym ze źródeł napięć z niektórymi środowiskami w Europie.

- Pytamy o misyjność polityki zagranicznej, bo podobną opinię wyraził niedawno w Krakowie Newt Gingrich, republikański doradca Departamentu Obrony w obecnej administracji...

NB: - To ograniczone i wysoce nietrafne postrzeganie świata. Powinno to być oczywiste zwłaszcza dla Polaków. Od zwycięstwa waszej rewolucji w 1989 r. i w całej Europie Środkowej oraz zgonu Związku Radzieckiego, podstawowym celem Europy i Ameryki jest utrzymanie pokoju w Europie, promowanie demokracji w jej wschodniej części, na Kaukazie i w Azji Środkowej oraz łączenie naszych wysiłków w zmaganiach z nowymi wspólnymi zagrożeniami... I to wszystko robimy! Wierzymy, że Polacy, Duńczycy i Brytyjczycy są w to zaangażowani przynajmniej równie mocno, jak my. Ameryka nie ma wyłączności na ideę demokracji i wolności.

CHH: - Głoszenie monopolu na wartości przez Amerykanów wyrządza szkodę im samym. Ostatecznie to polski przewrót z 1989 r. kierował się wartościami.

Niektórzy Europejczycy chcą stworzyć europejską tożsamość kosztem relacji z Ameryką - starają się stworzyć rodzaj etyki złożonej z wartości, które ich zdaniem są inne niż te w USA. Wszyscy wiemy o protokole z Kioto czy o wykonywanych nadal karach śmierci w Ameryce: wszystkie te moralno-socjalne kwestie stają się pretekstem do stwierdzenia, że istnieje etyczna tożsamość europejska - inna od tożsamości amerykańskiej.

Wierzę jednak, że w przytłaczającej większości dzielimy te same podstawowe wartości. Dlatego musimy zrozumieć - lepiej niż w ostatnich miesiącach - że o wiele więcej nas łączy niż dzieli.

NB: - W przyszłych podręcznikach historii przełomu XX i XXI w. nasze podziały co do wojny w Iraku nie zajmą zapewne wiele miejsca. Najważniejszym wydarzeniem będzie powstanie demokracji w środkowej i wschodniej części Europy oraz fakt, że dwie instytucje, UE i NATO, zapewniły podstawy długotrwałego pokoju i stabilności w Europie, jakiego nie widziano tam nigdy dotąd. I - by wrócić do Gingricha - Europejczycy wierzą w to równie silnie jak Amerykanie. Dlatego tworzymy sojusz.

- Wracając zaś do Iraku: główną różnicą między krajami Europy Środkowej i jej demokratyzacją, a pomysłem demokratyzacji Iraku jest inny obszar kulturowy, tradycja, religia, wartości. Czy demokracja w Iraku i w regionie Bliskiego Wschodu to nie utopia?

NB: - Najważniejsze jest jedno: że Irakijczycy nie mogą być skazani na życie w dyktaturze. Polacy chyba docenią ten pogląd. Wszystkie narody na świecie mogą nauczyć się, jak zbudować i utrzymać system demokratyczny. W 1945 r., po zakończeniu wojny na Pacyfiku, wielu twierdziło, że niemożliwe będzie zbudowanie demokracji w Japonii, która była imperialną dyktaturą. Dziś Japonia jest przykładem demokracji pod każdym względem. Jeśli udało się tam, dlaczego demokratycznych społeczeństw nie mieliby zbudować Arabowie? Bylibyśmy niesprawiedliwi w osądzaniu ludzkich możliwości, gdybyśmy uznali, że Arabowie nie są do tego zdolni. Chcieli dostać szansę i teraz ją im dajemy.

- Jednak demokratyzacja Japonii była możliwa - paradoksalnie - dzięki wojnie, w tym tragedii Hiroszimy i Nagasaki. Japończycy byli zdolni do stworzenia demokracji, bo mieli poczucie klęski. Znaczenie miała też tradycyjna dyscyplina społeczeństw azjatyckich. Czy Irakijczycy będą równie posłuszni i cierpliwi wobec amerykańskich rządów tymczasowych, jak Japończycy?

CHH: - Pytanie brzmi więc: czy w Iraku jest wystarczająco dużo białych flag, by Irakijczycy sami uznali, że przyszła pora na zmiany? To uczciwe postawienie sprawy. W końcu bez względu na to, co my wszyscy - Polska, USA i inne kraje - uczynimy dla Iraku, to sami Irakijczycy będą musieli zdecydować, w jaki sposób zamierzają wykorzystać tę szansę, jaką jest upadek Husajna.

Ironią historii jest, że po zakończeniu zimnej wojny głównym zmartwieniem świata wydawał się być rosyjski defetyzm i reakcja Moskwy na triumfalizm Zachodu. Tymczasem groźniejsza okazała się reakcja krajów Bliskiego Wschodu, gdzie pojawiło się poczucie, że różne “trzecie drogi", idea arabskiego socjalizmu itd. się nie sprawdziły. Równocześnie tamtejsze reżimy stawały się coraz bardziej opresyjne i skorumpowane. Gdzieniegdzie efektem było zwrócenie się ku fundamentalizmowi islamskiemu. Dlatego pytanie, czy demokracja w Iraku jest możliwa, należy zadać nie nam, ale samym Arabom.

Co ważne: musimy pamiętać o skali represji, jakich doświadczało to społeczeństwo w ostatnich latach i wykazywać dużą cierpliwość. Ale nie ma żadnych powodów, dla których Irakijczycy nie mogliby dokonać właściwego wyboru i zbudować państwa, które - niezależnie od rozmaitych wpadek, bo od tych nie jest wolne i nasze społeczeństwo - będzie zmierzać w dobrym kierunku.

- Czy ostatnia podróż prezydenta Busha do krajów Afryki i obietnica - w formie ustawy Kongresu - przekazania 15 mld dolarów do 2008 r. na walkę z AIDS na świecie oraz podwojenia amerykańskiej pomocy dla krajów rozwijających się, pokazuje nową twarz Waszyngtonu? I dowodzi zmiany ideowej Białego Domu?

NB: - Decyzje te zapadły przed wojną w Iraku. Nie można zatem traktować ich jako elementu kampanii public relations. To długofalowa strategia prezydenta Busha i sekretarza stanu Colina Powella. Chodzi o zaradzenie niektórym tragicznym problemom systemowym Afryki. Zwłaszcza w Afryce Południowej epidemia AIDS osiągnęła rozmiary pandemoniczne i może spowodować nawet wielki kryzys demograficzny. Stany Zjednoczone zdecydowały się działać - i to na dużą skalę. Liczymy tu na wsparcie Europy. Jeśli nie poskąpimy środków na edukację i profilaktykę, możemy ograniczyć liczbę zachorowań na AIDS i uratować tysiące ludzi.

Owszem, niektórych zdziwiło, że to administracja Busha podjęła - rozpoczętą przecież za poprzedniego prezydenta, Billa Clintona - akcję walki z AIDS w Afryce. Na dodatek - jeśli chodzi o skalę pomocy - Bush poszedł jeszcze dalej.

CHH: - Po skończeniu uniwersytetu, przez dwa lata pracowałem w Korpusie Pokoju w Kamerunie - skądinąd poznałem tam żonę, która też była wolontariuszką. Tym bardziej jestem dumny z tej inicjatywy Busha. Poświęcił on tydzień na podróż po Afryce - a to dużo jak na standardy podróży prezydentów USA - i zawiózł tam konkretne programy pomocy uchwalone przez Kongres. Na dodatek prócz AIDS dostrzega on też inne problemy Afryki: choćby potrzebę wejścia afrykańskich wyrobów tekstylnych na rynek amerykański na lepszych warunkach. Tekstylia bowiem są pierwszymi produktami przemysłowymi, jakie mogą wytworzyć biedne regiony świata - m.in. Afryka - a tymczasem napotykają na bariery handlowe na Zachodzie.

Może państwa Zachodu - zamiast pytać, czy ta podróż i zapowiedzi były szczere - powinny zgłosić swoje oferty pomocy dla Afryki? Zwłaszcza, że niektóre kraje europejskie mają doświadczenie w działalności na tym terenie. Problemy Afryki są poważne, ale nie beznadziejne. Możemy uczynić ją lepszym miejscem, jeśli przeznaczymy na nią więcej czasu, energii i pieniędzy.

NB: - Pod koniec czerwca w Waszyngtonie odbył się szczyt europejsko-amerykański z udziałem prezydenta Busha, oraz - reprezentujących Unię Europejską - przewodniczącego Komisji Europejskiej Romano Prodi i premiera Grecji Kostasa Simitisa. Bush wezwał Unię do przemyślenia Wspólnej Polityki Rolnej. Ponieważ europejskie rolnictwo jest mocno dotowane, ceny żywności są niskie. Większość krajów afrykańskich nie ma więc szans sprzedawać do Europy swoich plonów - a często jest to jedyna rzecz, którą mogą zaoferować. To wielki problem, bo bez handlu z Europą ich gospodarki nigdy się nie wzmocnią. Otwarcie się Unii na afrykańskie towary może być bezcenną pomocą. To wyzwanie i test dla Europejczyków.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2003