Rewolucja październikowa

Dzisiejsze poparcie dałoby PO nie tylko samodzielną większość w parlamencie, ale zdolność do łatwego odrzucania weta prezydenta. To się może nie powtórzyć - w Polsce łaska ludu na pstrym koniu jeździ, jak pańska.

30.09.2008

Czyta się kilka minut

Platforma Obywatelska zapowiada "rewolucję październikową" - błyskawiczne uchwalenie przez Sejm 140 ustaw. Skąd ten nagły spręż i usił? Są możliwe trzy wyjaśnienia. Po pierwsze - ma to być odpowiedź na głosy zniecierpliwienia, od dłuższego już czasu narastające w mediach i prywatnych rozmowach. Krytykowany jest brak śmiałych inicjatyw rządu i całego stojącego za nim obozu. Jedni widzą tu kunktatorstwo i obawę o sondażowe słupki, drudzy zarzucają brak umiejętności rządzenia w ogóle, inni zaś - tylko lenistwo. W rocznicę swego powstania rząd ma zaprzeczyć wszystkim tym zarzutom. Przy okazji kwestionując argumenty podnoszone dotąd na jego obronę - że to dobrze jeśli nie ma zbyt wielu ustaw, bo tym samym unika się "legislacyjnej biegunki". Przy takiej interpretacji może się okazać, że troska o wizerunek - podstawowa motywacja współczesnych polityków - nie musi wcale być cechą szkodliwą, lecz potrafi też popychać ku działaniom na rzecz wspólnego dobra. Oby.

Szturm generalny

Kolejnym argumentem za taką polityczną kumulacją jest fakt, że ma ona utrudnić prezydentowi wetowanie rządowych ustaw. Gdy te napływają pojedynczo, prezydent może nad każdą odprawić rytuał "rozważania racji" i wetować sporo, nie zapracowując na reputację szkodnika (tak przynajmniej robił Kwaśniewski z projektami AWS). Gdy na prezydenckie biurko trafi cały pakiet, zawetowanie większej liczby ustaw miałoby znacznie bardziej spektakularny efekt - byłoby ostatecznym i jednoznacznym opowiedzeniem się po stronie opozycji. Dostarczyłoby też doskonałego usprawiedliwienia wobec wszystkich przyszłych zarzutów o bierność sejmowej większości. I byłoby na pewno jednym z kluczowych argumentów w kampanii prezydenckiej.

Oczywiście, nie jest wcale powiedziane, że prezydent musi wszystko wetować, zaś rządzącym zależy tylko na szukaniu usprawiedliwień. Być może pod taką presją prezydent przepuści - wbrew swym zapowiedziom - więcej ustaw, zaś rządzący - wbrew zarzutom krytyków - wprowadzą istotną część swych zapowiedzi w życie. Choć niejeden projekt i tak pewnie polegnie pod prezydenckim wetem, to większość się przedrze. Kumulacja ustaw byłaby więc narzędziem w walce z instytucjonalnym klinczem, w jakim znalazło się nasze państwo w obliczu rywalizacji na linii premier-prezydent.

Oba powyższe wyjaśnienia wcale się zresztą nie wykluczają. Nie wykluczają też wyjaśnienia trzeciego - że taka "październikowa rewolucja", w przypadku zmasowanej odpowiedzi prezydenckim wetem, byłaby świadomie wywołanym kryzysem politycznym, uzasadniającym rozwiązanie Sejmu i przeprowadzenie przyspieszonych wyborów. Wyborów, mogących skonsumować wyjątkowo korzystne dla PO wyniki sondaży społecznego poparcia.

Chciałaby, a boi się

Te sondaże kuszą Platformę towarzyszącymi im wyliczeniami prawdopodobnego podziału mandatów. Dzisiejsze poparcie dałoby jej nie tylko samodzielną większość w parlamencie, ale zdolność do łatwego odrzucania weta prezydenta. To się może nie powtórzyć - w Polsce łaska ludu jeździ na tak samo pstrym koniu jak pańska. Bywało w przeszłości, że popularność jakiejś formacji (AWS, SLD) sięgała prawie 50 proc., aby potem spaść na łeb, na szyję.

Jednak celowe doprowadzenie do poważnego kryzysu politycznego - a przecież tylko taki kryzys może skutkować skróceniem kadencji Sejmu - jest zawsze ryzykiem. W takiej sytuacji wyborcy zawsze stawiają pytanie: kto ponosi winę za kryzys?

Poza tym, wybory do parlamentu musiałyby odbyć się w 2009 r., w sąsiedztwie wyborów do Parlamentu Europejskiego (czerwiec 2009 r.). Ponieważ jednych i drugich łączyć nie można, rok 2009 stałby pod znakiem permanentnej kampanii wyborczej - stan, który na elektorat wpłynąć mógłby zniechęcająco. Mogłoby to doprowadzić do demobilizacji elektoratu PO i sytuacji dla tej partii gorszej niż obecna - konieczności rządzenia z lewicą.

Gra na przyspieszone wybory może doprowadzić też do buntu w PSL. Na razie PSL jest koalicjantem wygodnym: jest wierny i bierny. Nie podejmując żadnych inicjatyw (poza utwierdzaniem swej pozycji w pozyskanych "lennach" i oficjalnym promowaniem nepotyzmu), nic do sił rządu nie dodaje, ale też szczególnie Platformy nie osłabia. Lewica na pewno byłaby koalicjantem znacznie mniej wygodnym. Zagrożeni marginalizacją - w końcu przedterminowe wybory wymierzone byłyby także przeciw nim - ludowcy nie będą już biernie czekać na rozwój wydarzeń.

Nie można wykluczyć więc i takiego scenariusza, że próba doprowadzenia do rozwiązania Sejmu skończy się dla Platformy nie przedterminowymi wyborami, ale destabilizacją koalicji (co notowań PO nie poprawi), a nawet - wizja abstrakcyjna, ale nie nierealna - powstaniem tymczasowego sojuszu PiS-SLD-PSL. Egzotycznego, ale racjonalnego w jednym punkcie: pragnieniu zepchnięcia PO do opozycji i złamania jej supremacji. Powstałby "rząd fachowców": mający większość i kierowany przez, powiedzmy, premiera Ryszarda Bugaja. Futurologia? Minął ledwie rok od chwili, gdy liderzy SLD i LPR zgodnie optowali za konstruktywnym wotum nieufności względem rządu Jarosława Kaczyńskiego...

Tak czy inaczej, z punktu widzenia Tuska perspektywa przedterminowych wyborów w 2009 r. obarczona jest naprawdę wieloma niewiadomymi. Tym niemniej problem przyspieszonych wyborów i tak wkrótce przed Polską stanie.

Wyzwanie roku 2011

Kadencja obecnego parlamentu powinna skończyć się jesienią 2011 r., czyli dokładnie w połowie tego półrocza, w którym Polska ma sprawować prezydencję w Unii Europejskiej (od 1 lipca do 31 grudnia 2011 r.).

Jeśli wybory miałyby rzeczywiście odbyć się we wrześniu lub październiku 2011 r., oznaczałoby to zaprzepaszczenie tej wielkiej szansy dla pozycji Polski w Europie, jaką jest właśnie polskie przywództwo w Unii (a druga taka szansa nie trafi się szybko: jeśli unijne mechanizmy nie ulegną w  tym czasie zmianie, za 13 lat...). Trudno bowiem wyobrazić sobie efektywne jej sprawowanie w sytuacji, gdy w niemal całym drugim półroczu roku 2011 r. zarówno instytucje (prezydent, rząd, ministerstwa), jak i politycy (koalicji i opozycji) dzielą swój czas i energię między unijną prezydencję i kampanię wyborczą, a potem formowanie nowej koalicji i nowego rządu.

Tylko niewielkim złagodzeniem problemu jest przesunięcie wyborów na wiosnę 2011 r. Z unijną prezydencją jest tak - co pokazuje doświadczenie krajów, które podchodziły do tego zadania ambitnie i chciały w tym czasie zrealizować swoje projekty - że aby sprawować ją efektywnie, trzeba się starannie przygotować, przez poprzedzające ją pół roku lub dłużej. Rząd wyłoniony wiosną 2011 r. będzie mieć więc i tak za mało czasu.

Wniosek: wybory parlamentarne powinny się odbyć w roku 2010, najpóźniej jesienią. Z drugiej strony, na ten sam rok zaplanowane są już dwa głosowania: prezydenckie i samorządowe. Czy zatem nie można by zastosować rozwiązania amerykańskiego?

Za jednym zamachem

Już niedługo, 4 listopada, obywatel USA, który uda się do lokalu wyborczego, otrzyma jedną kartę do głosowania. Na tej jednej karcie zakreśli nie tylko swojego faworyta do Białego Domu, ale także do Senatu, Kongresu, kongresu stanowego, władz hrabstwa (powiatu), na gubernatora, burmistrza, a nawet do osiedlowej rady szkolnej. Kilkanaście wyborów jednego dnia nie tylko kosztuje mniej, ale też likwiduje szereg problemów - np. wykorzystywania poparcia rządu w wyborach samorządowych i odwrotnie.

Czy zatem Platforma nie mogłaby porozumieć się z PiS i doprowadzić do takiego potrójnego głosowania w jedną jesienną niedzielę roku 2010? Tak, aby Polacy mogli za jednym zamachem zagłosować nie tylko na prezydenta kraju, ale wybrać także Sejm i Senat, jak również władzę w samorządach.

Zysk dla kraju i obywateli to jedno. Z potrójnego głosowania także każda z partii może odnieść jakąś korzyść. PO może znaleźć odpowiedź na pytanie, jak uzasadnić start premiera w wyborach prezydenckich i uniknąć problemu, kto powinien być lokomotywą wyborczą w wyborach parlamentarnych, gdyby Donald Tusk został wcześniej prezydentem. PiS może uniknąć zagrożenia, jakim dla jedności partii mogą być ewentualne porażki w następujących po sobie w krótkim czasie wyborach. PSL może zyskać w Sejmie, bo jego elektorat chętniej idzie na wybory samorządowe niż parlamentarne. SLD może liczyć na odbudowanie swej pozycji dzięki politycznemu kapitałowi związanych z nim prezydentów miast - od Rzeszowa przez Kraków i Sosnowiec do Zielonej Góry.

Rozwiązanie "trzy w jednym" rozwiązuje wiele problemów i stwarza równe szanse dla wszystkich. Czy polska polityka skorzysta z tej możliwości? Czy też do reszty skupi się na takich, skądinąd racjonalnych, ale jednak tylko kombinacjach, jak zapowiadana "rewolucja październikowa"?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2008