Randka z rzeczywistością

Angela Merkel dopięła swego. W ciemnym, stonowanym kostiumie, skupiona i opanowana, a potem, gdy było już po wszystkim, z lekkim uśmiechem sugerującym odprężenie po tygodniach napięć. W takim stanie ducha pani kanclerz federalna - odtąd jej oficjalny tytuł - składała przysięgę, którą zakończyła słowami: Tak mi dopomóż Bóg!.

04.12.2005

Czyta się kilka minut

Angela Merkel /
Angela Merkel /

Od wtorku, 22 listopada, po raz pierwszy na czele państwa niemieckiego stoi kobieta: 52-letnia była obywatelka komunistycznych Niemiec Wschodnich.

“Obyś żył w ciekawych czasach" - mówi stare chińskie przekleństwo. Czasy, w jakich pani kanclerz federalnej przyszło rządzić Niemcami, są naprawdę ciekawe, a zapowiada się, że będą jeszcze ciekawsze. Czy Angela Merkel sobie poradzi?

Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że nie będzie z tym problemu: nowy rząd ma silne oparcie w parlamencie, gdyż koalicję tworzą (dopiero po raz drugi w historii Republiki Federalnej) dwa giganty: największa formacja prawicowa, czyli chadecja (CDU i jej bawarska “siostra" CSU) oraz największa formacja lewicowa (socjaldemokracja - SPD). W 614-osobowym Bundestagu sojusz ten może liczyć na 448 głosów; tylu jest posłów CDU/CSU i SPD. W praktyce poparcie to jest wprawdzie trochę mniejsze - bo w głosowaniu nad wotum zaufania “za" było 397 posłów, co oznacza, że 53 chadeków lub/i socjaldemokratów odmówiło poparcia Angeli Merkel lub/i nie wzięło udziału w głosowaniu - ale i tak jest to większość komfortowa.

Poprzednia Wielka Koalicja CDU/CSU-SPD rządziła Niemcami Zachodnimi w latach 1966-69 i miała spore sukcesy, mimo że - patrząc z obecnej perspektywy - widać wyraźnie, iż był to swego rodzaju okres przejściowy pomiędzy “epoką Adenauera" a “epoką Brandta/Schmidta". Czyli pomiędzy trwającym niemal 20 lat etapem budowania zachodnioniemieckiej demokracji i “zakotwiczania" jej w zachodnich strukturach (co było życiowym celem wiekowego Konrada Adenauera) a trwającym 13 kolejnych lat okresem, w którym pod rządami dwóch kolejnych kanclerzy z SPD - Willy’ego Brandta oraz Helmuta Schmidta - Republika Federalna otworzyła się na kraje Europy Wschodniej, położone za “żelazną kurtyną", w tym na Polskę. Że między jednym a drugim etapem nie musiało być sprzeczności, udowodnił kolejny kanclerz: chadek Helmut Kohl, który dokonał syntezy obu paradygmatów niemieckiej polityki, określonych przez Adenauera i Brandta.

Kontynuacja? Zmiana?

Na powstanie tej drugiej Wielkiej Koalicji Niemcy musieli czekać długo, bo ponad dwa miesiące: od końca września, gdy odbyły się przedterminowe wybory do Bundestagu, do końca listopada. Efekt, patrząc z punktu widzenia koalicjantów, wydaje się sprawiedliwy: obie formacje, które uzyskały podobny wynik wyborczy, podzieliły się władzą i kluczowymi ministerstwami po połowie. W rządzie Angeli Merkel (ona została kanclerzem, bo 18 września wynik chadecji był nieco lepszy od SPD) jej partia obsadza również ministerstwo spraw wewnętrznych oraz gospodarki, socjaldemokratom zaś przypadają ministerstwa finansów i spraw zagranicznych, a także fotel wicekanclerza, który zajął Franz Müntefering, do niedawna przewodniczący SPD.

W polityce zagranicznej - najbardziej interesującej Polaków - od rządu pani Merkel można oczekiwać nowych i pozytywnych impulsów. Wprawdzie szef MSZ, Frank-Walter Steinmeier, w ubiegłych latach najbliższy współpracownik kanclerza Gerharda Schrödera, powtarzał w minionych tygodniach przy różnych okazjach, że polityka zagraniczna nowego rządu będzie stać pod znakiem kontynuacji tego, co było za Schrödera. Niemniej wydaje się, że retoryka ta ma głównie podkreślić dorobek byłego kanclerza; trudno wymagać od nowego szefa MSZ, by rozpoczynał urzędowanie od krytykowania niedawnego szefa.

Zmiany w polityce zagranicznej niewątpliwie będą - pytanie tylko, jak daleko idące. Na razie Steinmeier zapowiada (na łamach socjaldemokratycznego pisma “Vorwärts"), że jednym z pierwszych jego celów będzie poprawa stosunków z Polską. Steinmeier podkreśla, że razem z nowym szefem polskiego MSZ, Stefanem Mellerem, zgadzają się co do tego, iż do “irytacji" dochodziło “po obu stronach", np. za sprawą projektu Centrum przeciw Wypędzeniom albo związanych z tym antyniemieckich tonów w polskiej kampanii wyborczej. “Problemy nie zostały usunięte - mówił Steinmeier, zapowiadając, że rychło spotka się z Mellerem - ale razem postawiliśmy sobie za cel, iż do tego doprowadzimy".

Dla Steinmeiera, który w minionych latach pełnił funkcję szefa Urzędu Kanclerskiego i uważany był za “cichego machera, działającego skutecznie, ale za kulisami" (do tego stopnia, że w ogóle nie udzielał mediom wywiadów), objęcie funkcji szefa MSZ oznacza totalną zmianę ról: od tej pory jest wizytówką Niemiec, a wszystko, co powie, będzie rejestrowane i analizowane. Z czym Frank-Walter Steinmeier bez wątpienia sobie poradzi. To zawodowy polityk o chłodnym i analitycznym umyśle, zahartowany w sytuacjach kryzysowych.

W powszechnej opinii komentatorów polityka zagraniczna pod jego rządami będzie bardziej pragmatyczna, bardziej “rzeczowa". Charakterystyczne, że szefem tzw. sztabu planowania w MSZ Steinmeier mianował nie zawodowego polityka czy dyplomatę, ale Markusa Ederera, do tej pory dyrektora działu analiz w wywiadzie zagranicznym (BND). Z kolei szefem biura Steinmeiera został - to powinno ucieszyć polskich dziennikarzy - Stephan Steinlein, człowiek dobrze znający Polskę i realia Europy Wschodniej. Wywodzący się z dawnej NRD-owskiej opozycji, Steinlein był w latach 90. pracownikiem ambasady Niemiec w Warszawie, a ostatnio blisko współpracował ze Stein-meierem w Urzędzie Kanclerskim.

Pewnych zmian można oczekiwać także na dwóch strategicznych kierunkach: rosyjskim i amerykańskim. Skończy się “intymna" polityka wschodnia, której cechą charakterystyczną było silne personifikowanie (by nie rzec: zafiksowanie) na osobie Władimira Putina i na wątpliwej “przyjaźni" między nim a Schröderem. Z drugiej strony, Merkel i Steinmeier zapowiadają, że chcą poprawić relacje transatlantyckie ze Stanami Zjednoczonymi; jak słychać, w Waszyngtonie wszystkie drzwi stoją otworem. Przynajmniej dla Angeli Merkel.

Długie dziewięć tygodni

Dziewięć tygodni musiało minąć, zanim Angela Merkel wypowiedziała słowa kanclerskiej przysięgi; tygodni psychologiczno--politycznych zmagań chadeków z socjaldemokratami o kształt umowy koalicyjnej i obsadę najważniejszych stanowisk. Długo - i nic dziwnego, zważywszy, że jeszcze niedawno, podczas kampanii wyborczej, obie strony zwalczały się bez pardonu, czasem przy pomocy metod głęboko nie fair.

Tyle czasu musiało minąć, aby obie strony przezwyciężyły szok. Bo szokiem była sytuacja, w której niemieccy wyborcy nie wskazali jednoznacznego zwycięzcy - i okazało się, że ani chadecja (choć nominalnie zwycięska), ani socjaldemokracja nie są w stanie utworzyć własnego rządu przy pomocy którejś z mniejszych partii.

Jakby tego było mało, w ciągu owych dziewięciu tygodni niemiecka klasa polityczna zachowywała się czasem jak stado nastroszonych kogutów. Chwilami wydawało się, że zamiast Wielkiej Koalicji będzie wielka konfuzja. Festiwal egotycznych eskapad wstrząsał obydwoma wielkimi formacjami: najpierw z funkcji ustąpił przewodniczący SPD Franz Müntefering (urażony po porażce, jakiej doznał w jednym z głosowań w prezydium swej partii), wtrącając socjaldemokratów w prawdziwy kryzys przywództwa - na szczęście szybko zażegnany poprzez wybór nowego przewodniczącego. Został nim premier Brandenburgii i (podobnie jak Angela Merkel) były działacz NRD-owskiej opozycji, Matthias Platzeck. W ten sposób na czele obu wielkich partii dokonała się zmiana nie tylko pokoleniowa, ale także mentalna - bo i Merkel (rocznik 1954), i Platzeck (rocznik 1953) są politykami nowego typu: mniej ideologicznymi, za to bardziej pragmatycznymi.

A potem obraził się Edmund Stoiber, przewodniczący CSU i desygnowany już minister gospodarki. Oznajmił, że woli jednak pozostać na ciepłym fotelu premiera Bawarii. Decyzja Stoibera, największego wewnątrzpartyjnego rywala Angeli Merkel, wywołała wprawdzie u wielu (w tym u przyszłej pani kanclerz) westchnienie ulgi, lecz negocjacji z SPD nie ułatwiła.

Jak wielkie napięcia i niepewności cechowały minione dziewięć tygodni w politycznym Berlinie, świadczyć może zdanie, które pewnego dnia wymknęło się pani Merkel: kiedy po jednym z negocjacyjnych maratonów blada i wyraźnie wyczerpana Angela Merkel wyszła do dziennikarzy i gdy usłyszała powtarzane ze wszystkich stron jedno jedyne pytanie - czy utworzenie Wielkiej Koalicji jest pewne - westchnęła zrezygnowana do mikrofonu: “Pewna to jestem tylko tego, że stoję tutaj przed wami...".

A więc: wszystko dobre, co się dobrze kończy?

Czy koalicja zastoju

Z badań opinii wynikało, że większość Niemców pragnęła Wielkiej Koalicji. Z tych samych badań wynika równocześnie, że większość nie ma złudzeń, iż takiemu rządowi uda się wyprowadzić kraj z kryzysu gospodarczego i społecznego.

Wielka Koalicja to nie małżeństwo z miłości, ale z rozsądku, które obie formacje - na co dzień definiujące różne cele i odwołujące się do różnych idei oraz różnego elektoratu - zmusza do kompromisów. A to ma dość wymierne skutki. Mówiąc najkrócej: teraz w cenie jest jedność, ale za cenę klarowności. Oczywiście, protagoniści wiedzą o tym doskonale. Angela Merkel, znana z trzeźwego osądu, określiła to tak: “Stoimy co najmniej w obliczu kwadratury koła". Wolfgang Schäuble, szef MSW, mówił kwieciście o “randce z rzeczywistością".

Nowy rząd zapowiada odważnie, że chce, by Niemcy znalazły się na powrót w trójce wiodących krajów Europy. Czy to się uda? Obserwatorzy, a przede wszystkim eksperci od gospodarki mają wątpliwości. Umowa koalicyjna - czyli program rządu - nie jest sygnałem zmiany; to raczej dowód paraliżu, na jaki cierpi niemiecki model gospodarczo-społeczny. Podstawowe jej założenie można określić tak: w sytuacji, gdy kasy publiczne nie tylko świecą pustkami, ale ich deficyt sięga 35 miliardów euro, trzeba oszczędzać, gdzie się da. Oszczędzać - i konsolidować budżet tak, aby od 2007 r. Niemcy znowu mogły wypełniać kryteria obowiązujące w strefie euro.

Cel to chwalebny. Kłopot w tym, że proponowane metody nie wyrwą gospodarki z letargu i nie doprowadzą do wzrostu gospodarczego, który w tej chwili waha się poniżej jednego procenta rocznie. Zamiast wspierać konkurencję i stymulować wzrost, Czarno-Czerwoni [kolory partyjne CDU/CSU i SPD - red.] chcą zwiększyć obciążenia obywateli. Od 2007 r. podatek VAT ma wzrosnąć z obecnych 16 do 19 procent. Znikają niektóre ulgi podatkowe (m.in. przy kupnie domu albo dla tych, którzy dojeżdżają do pracy z większych odległości). Wprowadzony będzie tzw. “podatek dla bogaczy". Ochrona pracownika przed zwolnieniem, blokująca powstawanie nowych miejsc pracy, bo pracodawcy boją się zatrudniać ludzi, których potem nie będą mogli zwolnić, ma zostać nieco zliberalizowana, ale tylko nieco. Wiek emerytalny ma być stopniowo podniesiony z 65 do 67 lat.

Propozycje te skrytykowały zwłaszcza kręgi gospodarcze. “Fakt, że Wielka Koalicja zaczyna od drastycznego podniesienia podatków i innych obciążeń fiskalnych, będzie mieć negatywne skutki dla wzrostu gospodarczego i dla rynku pracy" - ogłosił Związek Pracodawców. Zbliżony do chadecji dziennik “Die Welt" komentuje, że istota programu rządowego sprowadza się do hasła: “Więcej państwa i większe obciążenia dla obywatela i gospodarki", co może skutkować zwiększeniem “szarej strefy" (czyli pracy “na czarno") i pogłębić zjawisko zamykania przez firmy fabryk w Niemczech oraz przenoszenia ich za granicę. Także “Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung" krytykuje program rządu: “Tylko jedno jest już pewne: że nie doprowadzi on do większego wzrostu i nowych miejsc pracy. (...) Będzie płacz i zgrzytanie zębów, bo rośnie VAT, a składki emerytalne będą pochłaniać prawie jedną piątą zarobków. Ale, niestety, za wyrzeczenia te nie czeka nas żadna nagroda".

Sanacja, inwestycje, reformy - tak brzmi przesłanie Angeli Merkel. Fałszywa to kolejność priorytetów. Bo o ile działania mające uzdrowić budżet są w miarę konkretne (więcej podatków i nieco mniej subwencji), to inwestycje wydają się wzięte z sufitu, a reform nie widać. W centralnych sferach, jak wymagający zreformowania system ochrony zdrowia, program rządu oznacza krok w tył w stosunku do tego, co zamierzał rząd Schrödera.

Strach przed wolnością

Wielka Koalicja chce przede wszystkim jednego: wyciągnąć więcej pieniędzy od obywateli, by zmniejszyć deficyt i zapewnić finansowanie rent. Chce więc walczyć ze skutkami, a nie zmierzyć się z przyczynami, które doprowadziły do braku dyscypliny fiskalnej i do rozdęcia ponad miarę państwa opiekuńczego.

Wydaje się, jakby układając swój program politycy obu wielkich formacji mieli na uwadze przede wszystkim “lęki pierwotne" swych rodaków (zakorzenione jeszcze w czasach Republiki Weimarskiej), a zwłaszcza lęk przed zbyt radykalnymi zmianami, przed społeczną niestabilnością. Widać to w języku, gdy mowa jest o tym, że trzeba np. uchronić kraj przed “społecznym rozwarstwieniem i polaryzacją" (to żargon SPD). W ten sposób podtrzymuje się naród w iluzji, że rozbudowane państwo opiekuńcze może trwać w niezmienionej postaci, mimo że nijak nie da się go już finansować. Jakby w obawie przed tym, że naród okaże się niedojrzały, gdy zostanie skonfrontowany z rzeczywistością. Czyli gdy w realia społeczno-gospodarcze wprowadzone zostanie więcej wolności.

Mówiąc inaczej: niemiecki sceptycyzm wobec reform zakorzeniony jest głównie w strachu Niemców przed samym sobą.

Przełożył Wojciech Pięciak

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2005