Angela sama w domu

W demokracji zwycięzcą nie jest ten, kto zdobędzie najwięcej głosów, ale ten, kto powoła rząd większościowy. Zwykle idzie to w parze, lecz nie zawsze. Doświadcza tego właśnie Angela Merkel: pokonała wszystkich – i nie ma z kim rządzić.

30.09.2013

Czyta się kilka minut

Porządki po wyborach – Itzehoe w północnych Niemczech, 23 września 2013 r. / Fot. Carsten Rehder / AFP / EAST NEWS
Porządki po wyborach – Itzehoe w północnych Niemczech, 23 września 2013 r. / Fot. Carsten Rehder / AFP / EAST NEWS

Naród – suweren w systemie demokracji parlamentarnej – nie zawsze ułatwia życie swym przedstawicielom, politykom. Nawet jeśli na nich głosuje. Dobitnie pokazują to niedawne wybory w Niemczech. Naród zdecydował – i to przy wysokiej frekwencji (73 proc.). Ale, wbrew pozorom, nie było to wotum dostatecznie klarowne. Wprawdzie trafny jest pogląd, że bezapelacyjnym zwycięzcą okazała się Angela Merkel. Ale układ sił w Bundestagu, który wkrótce zbierze się w nowym składzie, jest taki, że utworzenie nowego rządu, pod wodzą starej-nowej pani kanclerz, może okazać się nadzwyczaj trudne.

ŁOWY NA „PRZYSTAWKĘ”

Zacznijmy od tego, że naród-suweren ukarał wszystkich, którzy bardziej zajmowali się sami sobą niż oczekiwaniami tegoż suwerena: liberałów z FDP, którzy zjadali już własny ogon; Zielonych, których liderzy, wbrew woli partyjnych „dołów”, obrali kurs bardziej na lewo; socjaldemokratów z SPD, których „koń pociągowy”, Peer Steinbrück, okazał się człowiekiem niewłaściwe obsadzonym w roli kandydata na kanclerza.

A chadecja, kanclerska chadecja? Wprawdzie Angela Merkel okazała się zwyciężczynią, wprawdzie jej formacja dostała najwięcej głosów, ale – przynajmniej na razie – jest to zwycięstwo dopiero połowiczne. W końcu w demokracji zwycięzcą nie jest ten, kto zbierze najwięcej głosów, ale ten, kto powoła rząd większościowy. Zwykle idzie to w parze, ale – nie zawsze. Tymczasem dotychczasowi koalicjanci, liberałowie, tym razem w ogóle do Bundestagu nie weszli, a do absolutnej większości głosów, dzięki której mogłaby samodzielnie utworzyć rząd, kanclerskiej chadecji zabrakło kilka głosów. Tylko kilka – i aż kilka.

By dalej rządzić, a Angela Merkel pozostała kanclerzem, „czarni” (na wyborczych wykresach ten kolor przypisuje się tradycyjnie chadekom) potrzebują więc nowego partnera. Problem w tym, że wielkiego wyboru nie mają. Możliwe są dwie koalicje: „czarno-czerwona” (tj. chadecko-socjaldemokratyczna) bądź „czarno-zielona” (chadecy i Partia Zielonych). Tymczasem i socjaldemokraci, i tym bardziej Zieloni okazują się – przynajmniej w tej chwili – niespecjalnie chętni do wchodzenia w sojusz z Merkel, w roli li tylko „przystawki”.

PARTYJNE KOLOROWANKI

Przed wyborami opcja „czarno-zielona” uchodziła za niemal niewyobrażalną. Teraz mówi się o niej otwarcie. Ale czy za sprawą samego mówienia stała się bardziej realna? Wprawdzie w sferze wartości obie formacje, chadecy i Zieloni, są konserwatywne, a będąc w koalicji z CDU/CSU, Zieloni mogliby skupić się na tzw. rewolucji energetycznej – wielkim (i spornym) projekcie przestawiania Niemiec z tradycyjnych źródeł energii na źródła odnawialne. Ale inne wyobrażenia Zielonych – o podatkach, długach czy migracji – są dla chadeków nie do przyjęcia. Sojusz z Zielonymi byłby trudny również dlatego, że są oni słabo obecni w izbie wyższej parlamentu: Bundesracie, gdzie zasiadają przedstawiciele landów (krajów związkowych). A ponieważ Bundesrat musi akceptować sporo ustaw przejmowanych przez Bundestag, dla „czarno-zielonego” rządu oznaczałoby to paraliż – i konieczność negocjowania wszystkiego z SPD, silną w izbie wyższej.

Poza tym, przywództwo Zielonych jest w rozsypce po tym, jak partia dostała w wyborach tęgie lanie i została zredukowana do roli najmniejszej frakcji w Bundestagu, do dymisji podali się wszyscy jej liderzy. Tym, którzy mogą ich zastąpić, brakuje doświadczenia. I choć Zieloni deklarują gotowość do rozmów, wydaje się, że byłby to eksperyment zbyt ryzykowny – dla obu stron.

Pozostaje więc opcja „czarno-czerwona”: Wielka Koalicja. Na pozór byłaby to powtórka z aliansu, który chadecy zawarli z socjaldemokratami w 2005 r., gdy Merkel po raz pierwszy została kanclerzem. W tamtej Wielkiej Koalicji, która przez cztery lata sprawnie rządziła krajem – był to czas pierwszej fazy kryzysu – obaj partnerzy byli niemal równie silni: CDU/CSU zdobyły wtedy 35,4 proc. głosów i 226 miejsc w Bundestagu, zaś SPD 34,2 proc. i 222 miejsca. Mogli więc rozmawiać jak równy z równym. Dziś dominacja chadecji jest przytłaczająca: „czarni” zyskali prawie o 16 proc. głosów – oraz o 117 miejsc – więcej niż „czerwoni”.

LĘK PRZED MARGINALIZACJĄ

Aby przekonać dziś do siebie socjaldemokratów, Angela Merkel musiałaby bardzo wyjść im naprzeciw, np. przy rozdziale tek ministerialnych. Tak bardzo, że aż w stopniu nieproporcjonalnym do rozkładu sił. Niełatwe to zadanie dla przewodniczącej partii, której działacze liczą przecież na stosowne zdyskontowanie wyborczego triumfu. Bo jeśli idzie o sprawy merytoryczne, CDU/CSU i SPD mogłyby spokojnie współpracować – podobnie jak w latach 2005-09.

Wolno sądzić, że dziś obie strony też doszłyby do kompromisu – w polityce edukacyjnej, w sprawie reformy systemu emerytalnego i opiekuńczego (opieka nad osobami starszymi to coraz ważniejszy punkt w rządowej agendzie) czy w sprawie „rewolucji energetycznej” (tu problemem jest dziś zwłaszcza rozłożenie jej kosztów: tak aby nie ponosili ich tylko zwykli obywatele, płacący coraz więcej za prąd – ale również obciążenie gospodarki nie było tu zbyt wielkie). Szczególnie w przypadku wszelkich większych reform SPD byłaby dla Merkel zdecydowanie lepszym partnerem niż Zieloni – „czarni” i „czerwoni” mieliby razem ogromną większość i w Bundestagu, i w Bundesracie.

Cóż więc przemawia przeciw Wielkiej Koalicji? Przede wszystkim: strach. Strach socjaldemokratów, że po kolejnych czterech latach w sojuszu z Merkel zostaną zmarginalizowani – ukarani przez swych wyborców tak, jak miało to już miejsce w 2009 r., gdy SPD uzyskała najgorszy wynik w swej powojennej historii. Ale także strach chadeków – że po dwóch latach, w połowie kadencji, SPD mogłaby poszukać pretekstu i wypowiedzieć koalicję, aby stworzyć nowy sojusz: „czerwono-zielono-różowy”. Nie tylko z Zielonymi, ale też z postkomunistami z Partii Lewicy.

„RÓŻOWA” REZERWA

Czysto matematycznie taka opcja byłaby możliwa nawet teraz: SPD, Zieloni i Partia Lewicy mają przecież w Bundestagu o tych kilka głosów więcej – i już teraz mogliby wspólnie wybrać na kanclerza Steinbrücka. Teoretycznie już dziś Merkel – jeśli nie znajdzie koalicjanta – mogłaby znaleźć się w roli lidera największej wprawdzie frakcji w Bundestagu, ale frakcji opozycyjnej.

Wprawdzie na razie to tylko teoria, ale... Przed wyborami politycy SPD powtarzali, że koalicja z Partią Lewicy (powstała z połączenia postkomunistycznej Partii Demokratycznego Socjalizmu z byłej NRD z różnymi lewicowymi grupkami z dawnych Niemiec Zachodnich) nie wchodzi w grę. Wszelako zwykle towarzyszyło temu zastrzeżenie: „z Partią Lewicy w jej obecnym kształcie” albo „z Partią Lewicy już w 2013 roku”. Ów „obecny kształt” to na przykład żądanie „różowych” (taki kolor dostają zwykle na wykresach; „czerwony” jest zastrzeżony dla SPD), aby Niemcy wystąpiły z NATO albo żeby – jeszcze lepiej – NATO w ogóle rozwiązać.

Jednak ostatnio Partia Lewicy, a zwłaszcza szef jej frakcji Gregor Gysi, pokazuje się od bardziej elastycznej strony. Być może, aby zostać dopuszczonym do władzy, Gysi byłby gotów wyrzucić do kosza najbardziej absurdalne postulaty. Bo jeśli chodzi o sprawy wewnętrzne, między trzema lewicowymi formacjami – SPD, Zieloni, Partia Lewicy – jest sporo punktów wspólnych: wszystkie trzy zgadzają się, że należy podnieść podatki i rozbudować programy socjalne.

NIECH DECYDUJĄ „DOŁY”!

Jednak rząd „czerwono-zielono-różowy” raczej nie powstanie, w każdym razie jeszcze nie teraz. Najbardziej prawdopodobny scenariusz wygląda tak, że SPD zdecyduje się na sojusz z Merkel. Ale nie od razu, lecz po długich negocjacjach – i jeszcze dłuższych dyskusjach wewnętrznych. Świadomi ryzyka, liderzy SPD wolą się bowiem zabezpieczyć: na pospiesznie zwołanym konwencie partyjnym, tzw. małym zjeździe SPD, który obradował w miniony piątek, postanowiono rozpocząć negocjacje z chadecją, ale pod pewnym warunkiem. Gdy rezultat negocjacji będzie już znany, przeprowadzone zostanie głosowanie: 470 tysięcy członków SPD będzie mogło oddać głos, czy popierają umowę koalicyjną. Taka procedura, w duchu demokracji „oddolnej”, ma poprzedzić zjazd SPD w listopadzie. Wynik głosowania ma być wiążący dla liderów SPD.

Co nie znaczy, że takie wyjście – w niemieckiej polityce zupełnie nowe – nie niesie ze sobą pewnego ryzyka: jeśli partyjne „doły” miałyby powiedzieć „nie” i SPD odmówiłaby Angeli Merkel, i jeśli miałoby dojść do nowych wyborów, wówczas naród-suweren mógłby wystawić socjaldemokratom gorzki rachunek.

Niemcy, największy kraj Unii Europejskiej, potrzebują szybko stabilnego rządu. Tymczasem poprzednim razem, w 2005 r., minęło od wyborów 65 dni, zanim „czarno-czerwony” rząd został zaprzysiężony. Ile potrzeba dziś? Pewne jest jedno: choć wyborczy wynik wydawał się tak oczywisty, napięcie w politycznym Berlinie nie opada, lecz rośnie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2013