Niemcy mniej niemieckie

Prawie 70 lat temu irlandzki poeta George Bernard Shaw tak ironizował o zaletach wolnych wyborów: Demokracja to taka procedura, która gwarantuje, że nie będziemy mieć lepszych rządów niż takie, na jakie sobie zasłużyliśmy. Na co zasługują więc Niemcy, skoro wybrali tak, że teraz nie wiadomo, kto jest zwycięzcą i kto ma rządzić?.

02.10.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

W istocie: Niemcy zagłosowali w przedterminowych wyborach do Bundestagu tak, że chyba nie zasłużyli na nic więcej ponad to, co teraz dostaną. Opozycyjna dotąd chadecja Angeli Merkel - jeszcze niedawno typowana przez profesjonalne ośrodki badania opinii jako murowany zwycięzca - dostała wprawdzie 450 tys. głosów więcej niż rządzący przez minione siedem lat socjaldemokraci Gerharda Schrödera (CDU/CSU 35,2 proc., SPD 34,3 proc.), ale trudno mówić o sukcesie. Bo choć Schröder i jego czerwono-zielony rząd stracili większość, to chadekom pani Merkel i ich partnerowi, czyli liberałom z FDP, do większości brakuje kilkunastu miejsc. Co więcej, obie wielkie formacje - i chadecy, i socjaldemokraci - zanotowali gorszy wynik niż w 2002 r. Jedynie trzy mniejsze partie mogą być zadowolone: najbardziej liberałowie (skoczyli w górę do 9,8 proc.), partia neo-postkomunistyczna (zwąca się teraz górnolotnie “Partią Lewicy" - 8,7 proc.) i Zieloni (8,1 proc.).

Powstała sytuacja patowa. Do zajęcia fotela kanclerza aspirują teraz zarówno Merkel, jak i (ponownie) Schröder. Ona chce rządzić, choć jej tradycyjny “obóz" (chadecja plus liberałowie) nie zdobył większości. On nie chce odejść, choć jego “obóz" (SPD i Zieloni) utracił nie tylko zdolność do zmieniania Niemiec, ale również większość w Bundestagu.

Przegrani i przegrani

Podobnej sytuacji w historii Republiki Federalnej jeszcze nie było. Czy znaczy to, że dziś, 15 lat po zjednoczeniu Niemiec, jesteśmy świadkami zmiany paradygmatów w niemieckiej polityce? Wielu Niemców budziło się w powyborczy poniedziałek z poczuciem, że coś się zmieniło, że to już inny kraj. Do czego sami doprowadzili.

Nigdy jeszcze utworzenie większościowej koalicji i rządu nie było tak skomplikowane. Nigdy jeszcze wielkie partie, CDU i SPD, nie były tak osłabione. Czy to zmierzch wielkich formacji masowych jako sił, które organizowały niemiecką politykę, dzieląc ją na dwa “obozy"? Pomijając pierwszą kadencję Bundestagu (1949-53), w której scena polityczna Niemiec Zachodnich dopiero się formowała, przez kolejne kilkadziesiąt lat dominowały na niej dwa kolosy: CDU i SPD. Obok nich w latach 50., 60. i 70. miejsca starczyło tylko dla liberałów, spełniających w centrum rolę “języczka u wagi".

Obie wielkie partie robiły wszystko, aby “na prawo" od CDU/CSU i “na lewo" od SPD nie pojawiła się w Bundestagu alternatywa. Chadecji udaje się do dziś, socjaldemokraci mieli mniej szczęścia: najpierw na początku lat 80. pojawiła się partia Zielonych, a potem, po zjednoczeniu Niemiec - postkomunistyczna PDS (silna wprawdzie w b. NRD, ale słaba w skali całych Niemiec). Obie nie były jednak klasyczną lewicą. Ta objawiła się dopiero teraz: pod postacią populistycznej Partii Lewicy (Die Linkspartei), stworzonej wspólnie przez postkomunistów z PDS oraz “dezerterów" z SPD.

Nigdy jeszcze w powojennej historii niemieckiej kultury politycznej nie zdarzyło się, aby przegrany polityk, jakim jest dziś Gerhard Schröder, w tak napastliwy, arogancki i - jakby na to nie patrzeć - oderwany od rzeczywistości sposób utrzymywał, że tylko on godzien jest sprawować ten urząd.

Jasne jest jeszcze jedno: że Niemcy nie chcieli kobiety na czele swego kraju. Angela Merkel, która, choć nieznacznie, ale jednak wygrała te wybory, jest zarazem ich wielką przegraną. Przecież jeszcze kilkanaście tygodni temu sondaże wskazywały, że jej formacja może liczyć, jeśli nie na absolutną większość, to na komfortowy sojusz z liberałami.

"Profesorek"

Cóż takiego wydarzyło się w ciągu tych paru tygodni? Najpierw pojawił się niejaki Paul Kirchhof. Ten naukowiec z Heidelbergu, specjalista od podatków i były sędzia Trybunału Konstytucyjnego, miał być “cudowną bronią" Angeli Merkel. Okazał się niewypałem.

Ale po kolei. Nazwisko Kirchhofa pojawiło się, gdy pani Merkel przedstawiła swój tzw. “zespół kompetencyjny" (kiedyś nazywano to “gabinetem cieni"). Kirchhof zaprezentowany został jako przyszły minister finansów, który zreformuje skostniały system podatkowy. Jego pomysły, gdyby weszły w życie, oznaczałyby rewolucję: proponował uproszczenie podatków (jedna stawka 25 proc. dla wszystkich, robotników i przedsiębiorców), połączone z likwidacją kilkuset przywilejów, czyli możliwości odpisów.

Teorie “profesorka z Heidelbergu" (jak nazywał go potem pogardliwie Schröder, ostentacyjnie nie wymawiając jego nazwiska) rychło okazały się nie Wunderwaffe, ale politycznym obciążeniem. Wyborcy albo nie akceptowali pomysłów Kirchhofa, albo ich nie rozumieli. Fakt, że gdy drożeje benzyna, ktoś chce likwidować tzw. Pendlerpauschale - masowo wykorzystywany przywilej, dzięki któremu dojeżdżający na większe odległości autem do pracy, mogą odliczać koszty benzyny od podatku - doprowadził wielu Niemców do białej gorączki.

Okazało się, że Kirchhof to najlepszy “prezent", jaki Merkel mogła sprawić przeciwnikowi. Schröder dostrzegł, jak wielką luką w szeregach chadecji jest i osoba “profesora z Heidelbergu", i szczerość pani Merkel odnośnie swych planów reform. Wreszcie miał temat, który mógł eksploatować tak, jak Busha w 2002 r. Zaczął kampanię - prostacką i agresywną, pełną oszczerstw. Z wiecowych przemówień Schrödera wyłaniała się postać Kirchhofa - zwapniałego starucha, niebezpiecznego szaleńca.

W ten sposób Gerhard Schröder dostarczył wdzięcznego tematu doktorantom politologii: choć nazwisko Kirchhofa nie występowało na kartkach, które 18 września wyborcy wrzucali do urn, i choć nie pisał on nawet programu wyborczego CDU (za późno dołączył do zespołu Angeli Merkel), to właśnie on wpłynął znacząco na wynik głosowania.

Lapsusy, telewizja...

Innym powodem spadku notowań chadecji był friendly fire. Zaczęło się od Jörga Schönbohma, eksgenerała Bundeswehry, obecnie ministra spraw wewnętrznych landu Brandenburgia. Gdy Niemcami wstrząsnęła wieść o aresztowaniu pewnej kobiety koło Frankfurtu nad Odrą (b. NRD), która przez lata zabiła łącznie dziewięcioro swoich dzieci zaraz po tym, jak przyszły na świat, i gdy zaczęto zadawać pytania, jak to było możliwe, że nikt z jej miasteczka nie chciał zauważyć, iż raz po raz jest w ciąży, a dzieci nie ma - Schönbohm rzucił spontanicznie zdanie, które wzburzyło wielu Niemców ze wschodnich landów. Powiedział, że to przymusowa proletaryzacja prowadzona w czasach NRD stępiła ludzką wrażliwość. Opinia kontrowersyjna, choć warta dyskutowania. Dyskusją nikt jednak nie był zainteresowany - a zwłaszcza przeciwnicy z lewicy, którzy tak długo atakowali Schönbohma, twierdząc, że obraził byłych NRD-owców, póki ten - pod naciskiem swej partii - nie przeprosił.

Sprawa jeszcze nie ucichła, a na scenę wyskoczył Edmund Stoiber. Szef bawarskiej chadecji (CSU) i przez wiele lat główny rywal pani Merkel o pozycję lidera chadecji postanowił skomentować fakt, że we wschodnich landach nowa-stara Partia Lewicy cieszy się wielką popularnością, większą niż CDU czy SPD. Stoiber nazwał wschodnich Niemców “frustratami", którym nie można pozwolić, by ich głosy rozstrzygały, kto będzie rządzić w Niemczech. Jakby wschodni Niemcy byli wyborcami drugiej kategorii.

Czynnikiem decydującym - a w każdym razie mającym kolosalne znaczenie - okazała się telewizja. Zwłaszcza telewizyjny 90-minutowy “pojedynek", jaki Schröder i Merkel stoczyli na dwa tygodnie przed wyborami na oczach 20 mln widzów. Angela Merkel wypadła w nim lepiej, niż oczekiwano, ale zwycięzcą okazał się Schröder, stary wyjadacz i naprawdę niezły aktor. Od tego momentu poparcie dla SPD rosło - z 28 proc. do prawie 35 proc. w dniu wyborów. Zasiać niepewność w szeregach przeciwnika i wzbudzić euforię u zwolenników, choćby przy pomocy demagogii i czystego populizmu - tak wyglądała strategia Schrödera.

Ów nagły zwrot w nastrojach na korzyść SPD miał w sobie coś irracjonalnego: wielkie przebaczenie i wielkie zapomnienie. Jeszcze niedawno jednym głosem mówiono, że Schröder i jego drużyna są skończeni. Sam kanclerz uzasadniał własny wniosek o przedterminowe wybory tym, że jego partia, skłócona i nieufna, odmówiła mu poparcia. Sam nie miał dość sił, aby dokonać wymiany niektórych ministrów. Niskie notowania SPD miały wszelkie uzasadnienie.

...i populista Schröder

Mówi się, że wybory trudno wygrać, ale łatwo przegrać. Czyżby więc demokracja stała się dziś systemem, w którym o zachowaniu wyborców decydować ma to, kto lepiej wypadł w telewizji?

Nie tylko zwolennicy chadeków, ale także socjaldemokraci patrzyli ze zdumieniem, jak Schröder po prostu odsunął na bok sprawy merytoryczne, jak przechodzi do porządku dziennego nad oczywistymi, zdawałoby się, sprzecznościami, jak sprowadza skomplikowane problemy gospodarcze i społeczne do łopatologicznych haseł: “oni" albo “ja"; “czarni" albo “czerwoni", “źli" i “dobrzy".

Podczas gdy Angela Merkel faktycznie starała się wgłębić w kwestie polityczne i ekonomiczne, Schröder grał na emocjach i resentymentach. Im bardziej skomplikowane było to, o czym przyszło akurat mówić - jak np. emerytury czy modele podatkowe - tym bardziej upraszczał. Angela Merkel chciała inaczej: unikając ataków personalnych i polemiki na poziomie haseł, chciała zaprezentować politykę jako solidne rzemiosło. Schröder przekonywał wyborców swoją osobą, Merkel stawiała na argumenty. Podczas wieców i wystąpień telewizyjnych Schröder mówił w pierwszym rzędzie o “mojej odwadze" i o tym, “co wziąłem na swe barki". Merkel - co chciałaby robić w kolejnych czterech latach. Ale to nie wypadało w telewizji dobrze: gdy mówiła konkretnie, brzmiało to jak referat politologiczny. W epoce “demokracji telewizyjnej" show jest ważniejsze od programów.

"Jamajka"? Sojusz wielkich?

Angela Merkel osiągnęła na pewno jeden cel: wyborcy odesłali dotychczasową koalicję SPD-Zieloni na karty historii. Ale choć wielu Niemców chciało, aby czerwono-zielony eksperyment się skończył, nie wiedziało, co dalej. Chciało politycznego przetasowania, ale równocześnie, by w ślad za tym nie poszły żadne poważne zmiany. Sprzeczność perfekcyjna. Niemcy wybrali zastój.

Co się teraz stanie, tego nikt nie próbuje (jeszcze) prognozować. A jeśli, to bardzo ostrożnie. Arytmetycznie możliwe są trzy konstelacje kolorystyczne. Pierwsza: koalicja czerwono-żółto-zielona (SPD, FDP i partia Zielonych). Zorientowana na gospodarkę i reformy FDP zapowiedziała już jednak, że na układ nie pójdzie (i słusznie, bo straciłaby wiarygodność). Druga: koalicja czarno-żołto-zielona (CDU/CSU, FDP i Zieloni), nazywana “jamajską“, bo takie barwy ma flaga Jamajki. Przed wyborami nieprawdopodobna, teraz staje się nagle wyobrażalna; wszystkie trzy partie sygnalizują już, że są zainteresowane taką opcją. Jest jeszcze scenariusz trzeci: Wielka Koalicja CDU i SPD, jak w latach 1966-69. Jednak aby do tego doszło, obie partie musiałyby chyba wymienić szefostwo - bo po słowach, jakie niedawno padały, nie sposób wyobrazić sobie rząd, w którym obok siebie zasiadają Merkel i Schröder. Wariant ostateczny, w razie totalnego klinczu, to kolejne wybory.

Zagranicznym obserwatorom Niemcy muszą wydawać się dziś mniej niemieckie: już nie tak obliczalne jak kiedyś, nie tak stabilne, nie tak kulturalne (w sensie kultury politycznej). Coś się skończyło, coś zaczyna. Na razie rozpoczyna się poker, w którym stawką jest władza. Patrząc na niego, może ktoś przypomni sobie, co pisał George Bernard Shaw.

Przełożył Wojciech Pięciak

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2005