Raj utracony

Nie wierzę, że uda się uratować dziewicze raje przed zalewem turystyki. Musiałoby dojść do zbiorowego opamiętania, i to nie tylko ze strony Zachodu, ale także lokalnych społeczności na "podbijanych" terenach.

16.08.2011

Czyta się kilka minut

Kiedy w lutym na ulicach Kairu ginęły setki ludzi, a reżim Hosniego Mubaraka chylił się ku upadkowi, w polskich mediach zajmowano się głównie tym, czy polscy turyści są tam bezpieczni i gdzie teraz będą jeździć na wakacje. Potem doszedł jeszcze jeden dyżurny temat: polityczni komentatorzy, często ludzie zaangażowani przed laty w walkę z komunizmem, stawali w obronie Mubaraka na zasadzie: "jaki był, taki był, ale trzymał tę bandę dzikusów za twarz".

Wydawałoby się, że skoro w ostatnich latach podróżowało do Egiptu co roku ok. pół miliona Polaków, powinniśmy choć trochę znać problemy tego kraju i przejmować się losem jego mieszkańców. Nic z tych rzeczy. Egipcjanie nas nie obchodzą, bo tak naprawdę jadąc do słynnych kurortów w Hurgadzie lub Szarm el-Szejk, nie szukamy prawdziwego Egiptu, tylko niebiańskiej plaży, najlepiej z dala od natrętnych lokalsów.

All inclusive

Pod koniec lutego spotkałem na ulicy kolegę, który akurat wrócił z wczasów w Szarm ­el-Szejk. Pytałem go o atmosferę w porewolucyjnym Egipcie, ale okazało się, że nie ma na ten temat nic do powiedzenia. Spędził dwa tygodnie na przyhotelowym basenie lub na zamkniętej dla tubylców plaży, dozorowanej przez ochroniarzy i pobliskie posterunki wojskowe.

Jedyne, co miał do powiedzenia o mieszkańcach tego kraju, wynikało z jego obserwacji obsługi hotelu. Egipcjanie są rzekomo leniwi, wolno się ruszają, nie są dla turystów mili i w ogóle trudno się z nimi dogadać.

Mój kolega, choć z natury dobry człowiek, w krótkiej konwersacji zaprezentował typową dla Polaków ignorancję. Jego angielski jest bardzo kiepski, więc oczekiwał, że kelnerzy będą mówić po polsku ("w końcu w hotelu jedna trzecia turystów była z Polski"). Nie miał też pojęcia, że obsługa kurortu zarabia kilka, najwyżej kilkanaście dolarów dziennie, pracuje od świtu do nocy i śpi na zapleczu, z dala od swych rodzin, które widuje zazwyczaj raz na kilka tygodni. Trudno w takich okolicznościach wykrzesać z siebie wiele entuzjazmu dla wylegującego się na leżaku przybysza.

Ciekawy epilog mojej rozmowy nastąpił kilka tygodni później, gdy spotkałem żonę kolegi: "Damian po raz pierwszy upił się już w samolocie do Egiptu, a wytrzeźwiał po dwóch tygodniach, w Krakowie".

Bo Damian skorzystał do granic możliwości z najpopularniejszej w ostatnich czasach oferty "all inclusive", która zakłada darmowe drinki i jedzenie do woli na terenie hotelu lub we współpracujących z nim restauracjach. Efekt jest taki, że zachodnia agencja turystyczna wraz z hotelem, należącym zazwyczaj do zagranicznej sieci (lub miejscowych bogaczy), zarabiają krocie, a dla ubogich autochtonów zostają ochłapy.

Jeśli tubylec chce uczestniczyć w podziale zysków z turystyki, musi godzić się na warunki dyktowane z góry - pracować dla sieci za głodowe stawki, niezależnie od tego, czy jest kelnerem, czy taksówkarzem. Jeśli jest np. mieszkańcem Dominikany, doskonale zdaje sobie sprawę, że jego los i tak jest lepszy niż ten, który przypadł braciom z sąsiedniego Haiti, doświadczonego latami przewrotów wojskowych, terroru i klęsk żywiołowych.

Stereotyp za stereotyp

Opiekunowie grup wraz z menedżerami hoteli doskonale potrafią przekonać przybysza z Europy lub Ameryki (który zazwyczaj prawie nic nie wie na temat kraju, do którego przybył), żeby nie starał się zbytnio poszukiwać przygód na własną rękę. Powinien zdać się na nich i po prostu korzystać z dobrze zorganizowanych wycieczek, kiedy autobus staje pod sklepami bezpośrednio współpracującymi z agencją.

Turystom wmawia się, że samodzielne poznawanie świata wiąże się z niebezpieczeństwami - na zewnątrz czekają na nich żebracy, naciągacze i złodzieje. Bo też prawdą jest, że w egzotycznych krajach kurorty ściągają biedotę, otaczającą ogrodzone kwartały dla wczasowiczów.

Żeby poznać prawdę o Egipcie, Tunezji, Turcji czy Dominikanie, należy wyściubić nos kilka kilometrów poza hotel. Na to jednak niewielu ma ochotę. Większość gości (dotyczy to zwłaszcza kurortów w krajach arabskich) jest do tego stopnia wytresowana przez telewizyjne newsy, że islam kojarzy im się wyłącznie z wybuchami bomb i terrorystami; zachodniemu turyście trudno sobie w ogóle wyobrazić, czym ci ludzie się zajmują w przerwach między knuciem kolejnych spisków przeciwko Zachodowi.

Stereotypy i brak zrozumienia działają jednak w obie strony. Nieprzyzwyczajeni do roznegliżowanych kobiet Arabowie są przekonani, że turystki paradujące w bikini na plaży lub z pępkiem na wierzchu po bazarze - przyjechały po seks. I tak je traktują, mając w pamięci zachodnie teledyski w muzycznych telewizjach, gdzie seksualne gry i traktowanie kobiet jako źródła rozkoszy jest jednym z głównych motywów. Turystki są słusznie oburzone zaczepkami i klepaniem po tyłkach, ale do głowy im nie przyjdzie, że nasz demokratyczny, wolny świat wysyła codziennie Arabom poprzez satelity fałszywy komunikat, do czego służy kobieta z Zachodu.

Szambo w błękitnej lagunie

Po co tak naprawdę większość z nas jeździ do "ciepłych krajów"? Raczej nie po to, by poznać odmienne kultury, zawrzeć nowe przyjaźnie, zrewidować u źródła stereotypy, którymi karmią nas czasopisma i telewizja. Najczęstszy powód jest przyziemny. Tam woda w morzu jest ciepła, słońce świeci cały dzień, zupełnie inaczej niż nad Bałtykiem. Na dodatek jest tanio. Zaś po powrocie możemy z dumą opowiadać, jak to poznajemy świat, bo byliśmy w północnej Afryce, Południowej Azji lub Ameryce Łacińskiej. Czy jednak naprawdę tam byliśmy?

Po upadku komunizmu byłem pewny, że teraz rozgłośnie radiowe zaczną promować polskie podziemne zespoły rockowe, których poprzednia władza nie lubiła. Szybko jednak okazało się, że społeczeństwo generalnie woli muzyczną papkę, a największy sukces odnoszą stacje radiowe, w których trudno znaleźć > > różnice między poszczególnymi utworami. Dokładnie tak samo jest z turystyką. Większość z nas nie ma ochoty się wysilać, wolimy, jak jest nam łatwo i przyjemnie. Generalnie obowiązuje zasada: "lubimy to, co znamy". Dlatego jeżdżąc daleko, podświadomie chcemy, by było nam "blisko", jesteśmy w stanie zaakceptować co najwyżej inny krajobraz z palmami i czystym piaskiem na plaży oraz piękną rafą koralową w pobliżu.

Tubylcy z ich "prymitywnymi" zwyczajami nic nas nie obchodzą, bo przecież to my przybywamy z tego lepszego, bogatszego świata, to my jesteśmy awangardą ludzkości i to "oni" mają się do nas dostosować. W końcu za to im płacimy. Niewielu z nas ma świadomość, że płacimy tak naprawdę nie tubylcom, ale zachodnim sieciom uprawiającym swoisty neokolonializm.

Kiedyś lądy zdobywało się przemocą, paląc i grabiąc wioski, biorąc niewolników lub zaganiając miejscowych do grot, by potem wrzucać tam granaty (polecam lekturę książek Svena Lindqvista, gościa organizowanego przez "Tygodnik" Międzynarodowego Festiwalu Literatury im Josepha Conrada w 2010 r.). Dziś szacunek dla praw człowieka nie pozwala naszemu sumieniu, by akceptować podobne metody. Wolimy dawać dzikusom "pracę", czyli przymykać oczy na los dzieci szyjących nam za grosze koszulki lub buty, albo odbudowujących hotele w kurortach zniszczonych przez tsunami.

Świat zachodni zamarł, gdy w kwietniu 2010 r. doszło do wycieku ropy z platformy wiertniczej BP u wybrzeży USA, ale ma w nosie to, co przez lata wyprawiał w delcie Nigru koncern Shell, doprowadzając do katastrofy ekologicznej na skalę nieznaną w historii. Czy myślimy o tym, jadąc na stację benzynową? Czy jadąc na Dominikanę, gdzie służą nam tłumy biedaków zarabiających dziennie 20 zł, myślimy o tym, że w jakimś sensie jesteśmy spadkobiercami hiszpańskich żołdaków Kolumba, którzy ponad 500 lat temu w poszukiwaniu złota i niewolników brutalnie wymordowali tysiące tubylców na tej samej wyspie?

Słynny włoski dziennikarz i podróżnik Tiziano Terzani opisywał w książce "Powiedział mi wróżbita", jak wielką tragedią dla świata jest powszechność komunikacji lotniczej. Niemal każdy zakątek ziemi jest dziś w naszym zasięgu, a przemieszczanie się utraciło swój walor zawarty w haśle "Podróże kształcą". Nie przekraczamy kolejnych granic lądem, nie wnikamy powoli i stopniowo w nową rzeczywistość, nie poznajemy zwyczajów obcych nam ludzi, nie staramy się ich zrozumieć. Lądujemy zazwyczaj na podobnych do siebie, sterylnych lotniskach po zaledwie kilku, najwyżej kilkunastu godzinach komfortowej podróży, a tam zostajemy przejęci przez opiekuna, zapewniającego nam te same rozrywki, które znamy z domu: tańce i alkohol. Plus kilka wycieczek, by obejrzeć najważniejsze zabytki.

Jennie Dielemans w wydanej właśnie po polsku książce "Witajcie w raju" (Czarne 2011) pokazuje czytelny schemat, jakim kierują się firmy organizujące nam wypoczynek. Ich agenci przemierzają świat w poszukiwaniu "niebiańskich plaż", po czym wykupują od miejscowych władz wielkie tereny, by je ogrodzić i zbudować okropne, nowoczesne hotele, podobne do siebie jak dwie krople wody, niezależnie od szerokości geograficznej.

Kiedy po kilkunastu latach bezkarnego niszczenia okolicznych lasów i plaż, wpuszczania ścieków do oceanu, krajobraz zostanie już doszczętnie zdewastowany, a pobliska rafa koralowa zacznie gwałtownie umierać - sieci turystyczne obniżają ceny, kierują je pod mniej wymagającego klienta (często z Europy Wschodniej), po czym wysyłają heroldów w poszukiwaniu kolejnego dziewiczego terenu, by zniszczyć go w tym samym tempie.

Plecak jako alibi

Pijany Polak na egipskim basenie czy też jeszcze bardziej zamroczony Anglik, obmacujący nieletnią dziewczynę w słynnym kurorcie Phuket w Tajlandii, nie wyczerpują definicji typowego turysty w tzw. trzecim świecie.

Coraz częściej kontynenty przemierzają tysiące, może nawet miliony ludzi, którzy pogardzają turystyką kurortową i preferują odkrywanie świata na własną rękę, śpiąc w tanich hotelach i chłonąc świat podczas bezpośrednich kontaktów z autochtonami. Tzw. backpakersi (od angielskiego słowa oznaczającego plecak) na pewno lepiej rozumieją rzeczywistość i wykazują dużo większą empatię niż grubas na leżaku z drinkiem w egipskiej Hurgadzie, jednak i na nich czekają pułapki.

Dla backpakersa atrakcyjniejsze od domów rozpusty na wybrzeżu Tajlandii zawsze będą północne tereny tego kraju, z górskimi plemionami, mniej zepsutymi przez nowoczesną cywilizację. Problem w tym, że te nieskażone ludy coraz częściej przypominają cepelię.

Jedną z atrakcji kontynentalnej Tajlandii są wizyty w wioskach kareńskiego plemienia Padaung, gdzie kobiety od dzieciństwa chodzą w specjalnych obręczach, nienaturalnie wydłużających ich szyje. Kłopot w tym, że wizyty w domach "Długich Szyj" nie mają nic wspólnego z Tajlandią, gdyż kobiety zostały sprowadzone z sąsiedniej Birmy na użytek bardziej wymagających turystów.

Prawdziwą mekką backpakersów są Indie. To zazwyczaj pierwszy kraj, który "wymagający" turysta odwiedza i skąd wraca zauroczony. Na internetowych blogach roi się od relacji pełnych zachwytów nad kolorowym światem, bogatą i różnorodną religijnością Hindusów, ich uduchowieniem. To prawda, Indie są fascynującym krajem, ale raczej poprzez swoje kontrasty niż kolorową powierzchowność. Zawsze zaskakiwało mnie, jak mało w opisach indyjskiej rzeczywistości na podróżniczych blogach jest zwierzeń na temat ciemnej strony tamtejszej rzeczywistości: milionów bezdomnych, brutalnego systemu kastowego mającego się świetnie pomimo oficjalnej demokracji, powszechnej korupcji czy represji i linczów na mniejszościach chrześcijańskich i muzułmańskich.

Obserwując backpakersów w Indiach, co rusz rzucało mi się w oczy, jak niewielu potrafi przeniknąć pod powierzchnię, nawiązać prawdziwe przyjaźnie z miejscowymi, zamiast typowych kontaktów z żebrakami, pseudonauczycielami duchowymi w różowych szatach lub handlarzami traktującymi przybyszów jak wielki portfel ("Mister, mister, come to my shop, I have a special price for you!"). Osaczeni w ten sposób backpakersi najczęściej przebywali we własnym towarzystwie, w hotelach rekomendowanych przez przewodnik Lonely Planet, na który często psioczyli, ale z którego wyzwolić się nie potrafili.

Podczas którejś z wizyt w Indiach podróżowałem z przyjaciółką, która zwiedziła pół świata, a w Indiach była wielokrotnie: "To niesamowite, mój notes z telefonami do zagranicznych przyjaciół jest pełny, ale nie ma tam prawie nikogo z Indii". Następnego dnia przekroczyliśmy granicę Pakistanu, kraju rzekomo bardzo niebezpiecznego i odradzanego turystom (muzułmanie!). Notes mojej przyjaciółki zaczął nagle wypełniać się adresami i numerami telefonów. Okazało się, że zaproszenie na herbatę nie musi - jak w Indiach - być wstępem do natrętnej próby handlu, tylko zwykłą przyjacielską pogawędką bez zobowiązań.

Czy to znaczy, że Hindusi są gorsi? Nie, po prostu w każdym kraju zalanym przez zachodnich turystów zachodzą te same procesy. Przybysz w takim kraju nie jest już mile widzianym gościem, ale spowszedniałym źródłem zarobku. W efekcie otoczony jest wianuszkiem handlarzy i różnej maści cwaniaków, którzy skutecznie odgradzają go od prawdziwej tkanki społecznej kraju.

Nieuchronna kolej rzeczy

Jeśli pragniemy poznać inne kultury i cywilizacje, musimy w obecnych czasach zboczyć z utartych szlaków i jechać tam, gdzie turystyczna szarańcza jeszcze nie dotarła. W wielu przypadkach wiąże się to z wizytą w krajach dyktatorskich, do których turyści z reguły boją się podróżować.

Swoją książkę "Czwarty pożar Teheranu" kończę perspektywą wolnego Iranu, w którym na bazarze nie będzie można już kupić tanich, wspaniałych produktów rękodzielniczych, gdyż ten piękny, starożytny kraj będzie pełen spoconych turystów, których obecność podbije ceny. Taka jest chyba nieuchronna kolej rzeczy. Nasza cywilizacja jest tak silna, że opierają się jej tylko antyzachodnio nastawione reżimy. Jeśli dyktatury upadają, to wraz z wolnością i dostępem do informacji sączy się też choroba komercji i wszechogarniającego materializmu, w starciu z którym żadna egzotyczna kultura nie ma najmniejszych szans.

Rok temu w Malezji dyskutowaliśmy w międzynarodowym gronie, jak szybko zmienia się do niedawna dziewiczy Laos. Tamtejszy autorytarny rząd postawił w latach 90. na turystykę, która początkowo oznaczała zetknięcie ze wspaniałą dżunglą i podróżami po Mekongu, tak jak przed stuleciem. Dziś Laos pełen jest pijanej młodzieży, która przemieszcza się między knajpami rzeką, w kołach ratunkowych, a wyławiana jest za pomocą liny rzucanej przez kelnerów z kolejnych barów. Okolice granicy z Tajlandią pełne są dyskotek, w których turysta bez trudu może skorzystać z usług prostytutek. Narzekając w Malezji na Laos, złapaliśmy się sami w pułapkę neokolonialnego myślenia, choć trochę innego typu. Wydawało nam się, że tzw. dzicy powinni żyć jak przed setkami lat, i że powinniśmy ich odgrodzić od zdobyczy naszej cywilizacji. Tylko czy mamy do tego prawo?

Jak wytłumaczyć dziecku z laotańskiej wioski, które pierwszy raz zobaczyło telewizor, a w nim kolorową kreskówkę - że w imię zachowania różnic kulturowych powinno trzymać się z dala od tej diabelskiej maszyny. Nie bądźmy naiwni, żadne dziecko nas nie zrozumie.

Paradoksem Laosu, zdobywanego powoli przez zachodnią turystykę, jest fakt, że kuszone milionami dolarów komunistyczne władze pozwalają, by komercyjna inwazja dosięgła kraju, w którym co roku ginie średnio 300 osób od niewypałów bomb, zrzucanych masowo niemal 40 lat temu przez armię USA, bombardującą pogranicze laotańsko-wietnamskie, na którym ukrywali się partyzanci Wietkongu. A po drugiej stronie granicy, w dumnym Wietnamie, który stawił w ostatnim stuleciu skuteczny opór Francuzom, Amerykanom i Chińczykom, dziś również zapomniano o dawnych urazach i z rozkoszą zarabia się na wojnie. Amerykański turysta może wybrać się w podróż siecią dawnych tuneli Wietkongu, postrzelać sobie z kałasznikowa, po czym wypić drinka o nazwie B-52 w barze pod nazwą "Czas Apokalipsy".

Wyścig z samym sobą

Na świecie niewiele zostało już rajów. Jednym z ostatnich jest Birma, tyle że w przypadku podróży do tego kraju każdy świadomy turysta musi zdawać sobie sprawę, że zostawiane tam dolary wspierają lokalną juntę, panującą niemal całkowicie nad przemysłem turystycznym.

Jechać więc czy nie jechać? Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Bojkotując Birmę, wysyła się co prawda czytelny sygnał dla tamtejszych władz, ale czy w ogólnym rozrachunku wpływa to w jakimkolwiek stopniu na los mieszkańców tego kraju? Mam wątpliwości takie same jak słynna birmańska dysydentka, laureatka pokojowej Nagrody Nobla, Aung San Suu Kyi, która niegdyś nawoływała turystów do bojkotu, a dziś namawia ich, by przyjeżdżali, a potem opowiadali w swoich krajach o losie Birmańczyków.

Nie wierzę, że uda się uratować dziewicze raje przed zalewem turystyki. Musiałoby dojść do jakiegoś zbiorowego opamiętania, i to nie tylko ze strony Zachodu, ale także lokalnych społeczności na "podbijanych" terenach.

Jennie Dielemans opisuje w swej książce meksykańskich Majów, którzy zaczęli ograniczać liczbę turystów, dewastujących wcześniej ich tereny. Ci ludzie potrafili skalkulować szybkie zyski z kurortowej turystyki z długofalowymi stratami. To bardzo pocieszające, ale niewiele takich przykładów jest na świecie.

Słynny polski antropolog Bronisław Malinowski już niemal sto lat temu zastanawiał się, czy nie powinniśmy zostawić "dzikich" samym sobie, gdyż inaczej ich kultury zanikną pod wpływem ekspansywnej cywilizacji Zachodu.

Dziś wiemy, że zdominowaliśmy dzikich i powoli, bezpowrotnie niszczymy ich światy. Na koniec można więc rzec ironicznie: podróżujmy, dopóki są na świecie miejsca, gdzie nie ma jeszcze KFC i Starbucksa. One pewnie i tak dotrą tam naszym śladem, ale zawsze lepiej być w raju przed nimi.

Marek Kęskrawiec (ur. 1967) jest dziennikarzem i reporterem. Pięciokrotnie nominowany w konkursie Grand Press, dwukrotny zdobywca tej nagrody (w 2003 r. zdobył ją za artykuł "Folwark księdza Nowoka", w którym jako pierwszy ujawnił kulisy działalności Komisji Majątkowej). Prowadzi zajęcia z dziennikarstwa śledczego i gatunków dziennikarskich w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UJ. W 2007 r. opublikował (wspólnie z Grzegorzem Indulskim) książkę "Afganistan. Po co nam ta wojna?". W 2010 r. w wydawnictwie W.A.B. ukazała się jego książka o Iranie "Czwarty pożar Teheranu", wyróżniona Nagrodą im. Beaty Pawlak. Współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jako reporter rozpoczynał pracę w dzienniku toruńskim „Nowości”, pracował następnie w „Czasie Krakowskim”, „Super Expressie”, czasopiśmie „Newsweek Polska”, telewizji TVN. W lutym 2012 r. został redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Odszedł z pracy w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2011