Rajski bufet

Dotknięcie turysty nieodwracalnie zmienia wszystko. Turyście nie smakuje? Będzie się gotować tak, żeby mu smakowało! Oczywiście w imię poszukiwanej przez niego autentyczności.

07.01.2019

Czyta się kilka minut

 / SURIYA SILSAKSOM / ALAMY STOCK / BEW
/ SURIYA SILSAKSOM / ALAMY STOCK / BEW

Na kulinarnym kanale trzech szefów kuchni konkuruje na dziewiczej plaży. Mają za zadanie „ugotować coś autentycznego przy użyciu prymitywnych metod”. Dwie siostry – laureatki „MasterChefa” gotują własne wersje lokalnych delikatesów dla barwnych gości hinduskiego wesela, zrobiwszy uprzednio zakupy na najprawdziwszym lokalnym targu. Podróżujący po Meksyku Australijczyk odwiedza tam profesjonalną kuchnię ekskluzywnej restauracji i wyznaje: „Nie tego się spodziewałem w Meksyku”.

To programy pełne barw, wibrujące energią i sprawiające, że niemal czuje się owocowo-korzenne aromaty bijące z ekranu. Pełne życzliwych lokalsów oprowadzających naszego bohatera po swoim egzotycznym świecie, chwalących jego wersję miejscowych dań i radujących się, że takiemu gościowi smakuje ich kulinarne dziedzictwo. W tle biegają pełne naturalnej wesołości dzieci, a na zatłoczonych, zwariowanych nieco ulicach podzwaniają riksze.

Inne kraje, ludy, kultury i tradycje najpiękniej i najskuteczniej poznaje się przez kuchnię – zgodzi się z tym pewnie każdy, kto wyjechawszy za granicę wyściubił choćby nos za ogrodzenie kurortu z opcją all inclusive. A jeśli ktoś nie może akurat rzucić wszystkiego i ruszyć w podróż, z pomocą przyjdzie mu telewizja, której jedną z podstawowych funkcji jest przecież dostarczanie doznań zapośredniczonych. Gdy identyfikujemy się z superbohaterami, bezkompromisowymi śledczymi, czy – a jakże – namiętnymi kochankami, ich doniosłe czyny stają się też naszym udziałem. Tak samo rzecz się ma w przypadku kulinarnego podróżnika, szefa kuchni czy celebryty, który występuje w jednym z ulubionych formatów telewizji kulinarnej: rusza w egzotyczne kraje.

Ale czy taka kulinarna podróż rzeczywiście pozwala te kraje, kultury i ludzi poznać? Przyjrzyjmy się nieco bliżej, w co układają się ciepłe barwy na ekranie. Wsłuchajmy się jeszcze raz w zaklęcia, które służą do wywoływania wizji tych światów.

Dotknięcie

A więc po pierwsze: autentyczność – wielkie pragnienie człowieka Zachodu. Jedno z ulubionych słów w promocji przemysłu turystycznego, ale też kulinarnego. Tak jakby człowiek Zachodu, otoczony technologią, wzięty w ramy kultury i wymogi cywilizacji, żywił gdzieś głęboko w sobie poczucie utraty własnej autentyczności. Upatruje jej więc w świecie owych „ludów egzotycznych”, żyjących w harmonii z naturą i nieskrępowanych zachodnimi ograniczeniami. Mogących w przekonaniu ludzi Zachodu czynić to, czego nie wolno „człowiekowi cywilizowanemu”. XIX-wieczny, wtłoczony w rygorystyczny gorset Zachód fantazjował o permisywizmie haremów. Dzisiejszy Zachód, który owego gorsetu dawno się wyzbył, zdaje się fantazjować o „naturalności” czegoś, co sam nazywa „stylem życia”.


Czytaj także: Marek Bieńczyk: Pularda w żałobie


Jak to wygląda? Kilka lat temu ukazała się w Polsce znakomita książka reportażowa szwedzkiej dziennikarki Jennie Dielemans „Witajcie w raju” o poszukiwaniu „autentyczności” (Czarne 2011, przeł. Dominika Górecka). Książka rozpracowuje przemysł turystyczny, ale mechanizmy w niej opisane doskonale pasują do poszukiwań kulinarnej egzotyki: „Miasto Sa Pa i jego okolice przeszły w ciągu ostatnich dziesięciu lat ogromną przemianę. Z niewielkiej stacji górskiej przy granicy z Chinami (...) stało się jedną z największych atrakcji Wietnamu. Biura podróży w Hanoi oferują wycieczki do „»górskich plemion, które każdy musi zobaczyć« (...). Broszury turystyczne rozpisują się o ich przyjaznym usposobieniu, przepięknych strojach i tradycyjnym sposobie życia (...). Hmong, Zai, Dao i inne grupy etniczne konkurują o pieniądze turystów, sprzedając wyroby rzemieślnicze, dając występy, oferując noclegi, a czasem również usługi seksualne”.

I tak opowiada o wizycie u jednej z bohaterek swojego reportażu: „Choć rodzice Mao nie lubią, gdy do domu przychodzą obcy i na dodatek chodzą po mieszkaniu, uśmiechają się, ­pokazują coś palcem, robią zdjęcia i zadają mnóstwo pytań, to trudno im wzgardzić tym dodatkowym groszem”.

Może więc to dobrze? Turyści przywożą pieniądze, miejscowe społeczności zarabiają, wszyscy są zadowoleni. Niestety, Jennie Dielemans pozbawia złudzeń: „Gotowość turystów do podglądania życia mieszkańców za pieniądze w wielu z nich wzbudziła nadzieję. Ubogie miejscowości, wśrod nich Sa Pa, potrzebują zastrzyku finansowego. Renowacja dróg i domów i nowe miejsca pracy to korzyść dla wszystkich. Pojawia się jednak zagrożenie w postaci narkotyków i prostytucji, a także wycieku pieniędzy, które zamiast do mieszkańców trafiają do biur podróży i właścicieli hoteli z Hanoi”.

Ten ostatni problem powraca w książce Dielemans wielokrotnie: tzw. lokalsi większości wydawanych rzekomo „na nich” pieniędzy nawet nie oglądają. Wszystko jest drenowane bądź to przez miejscowe władze i biznesy, bądź – co zakrawa na gorzką ironię – przez zachodnie koncerny i przemysł turystyczny. W dodatku: „turyści nie są praktycznie w ogóle kontrolowani. Przyjeżdżają coraz liczniej pociągami z Hanoi i coraz częściej trzeba się dostosowywać do ich potrzeb”.

Oto paradoks pędu za autentycznością, doświadczaniem tego, co tradycyjne i lokalne. Dotknięcie turysty nieodwracalnie zmienia wszystko, czego dotknie. W przypadku dziedzictwa kulinarnego odbywa się to dosłownie. Turyście nie smakuje? Będzie się gotować tak, żeby mu smakowało, a przy okazji owo dziedzictwo kulinarne zostanie porzucone (modelowym przykładem, choć tylko na lokalną skalę, jest kuchnia naszych górali podhalańskich – gdyby Sabała usłyszał o klepańcu Maryny albo nawet o grillowanym oscypku z żurawiną...).

Ale jest jeszcze coś gorszego. Jannie Dielemans pisze: „Zapotrzebowanie turystów na kulturę i tradycję innych (nieważne, czy będą to Masajowie w Kenii, Majowie w Meksyku, lud Akha w Tajlandii, czy Hmongowie w Wietnamie) stawia wysokie wymagania ludziom, których odwiedzamy. To, czy im zapłacimy, uzależnione jest od tego, czy uznamy ich za malowniczych, autentycznych i nieskażonych cywilizacją. W dniu, w którym Mao oprowadzająca turystów po wietnamskim Sa Pa kupi sobie antenę satelitarną, samochód, lodówkę z zamrażarką lub po prostu inne ubrania, turyści zaczną mieć problem. Przestanie być autentyczna, a jako obiekt zdjęć – atrakcyjna. Konsumujemy nie tylko jej kulturę i tradycje, konsumujemy również jej biedę. Ona musi być biedna dla nas”.

I tak, żeby spełnić oczekiwania turystów i zasłużyć na ich pieniądze, lokalne społeczności muszą utrwalać stereotypy Zachodu na temat własnej kultury. W jakimś sensie zmuszone są do samoupokorzenia. Komu się spodoba program kulinarny, w którym kulinarny celebryta w Tajlandii czy Indiach wejdzie do supermarketu czy choćby do sklepiku wyposażonego w lodówkę i zamrażarkę? Przecież wiadomo, że autentyczne są biedne targi, na których ludzie w kucki patroszą ryby nad rynsztokiem. Przecież na dziewiczej plaży gotuje się w prymitywnych warunkach. Przecież w Meksyku nie ma się co spodziewać profesjonalnej restauracji.

I przecież wizyta telewizyjnego szefa kuchni z kamerą powinna być dla całej lokalnej społeczności powodem do radości i dumy. Mają się uśmiechać do kamery, umorusane dzieci mają biegać, a kobiety tańczyć, wszyscy zaś – reagować entuzjazmem w niezrozumiałym języku, gdy białemu smakuje.

Polacy stosunkowo niedawno awansowali do tego procenta ludzi świata, który może podróżować i zwiedzać wszystkie te miejsca.

„Przebieramy bez umiaru w rajskim bufecie i oczekujemy wdzięczności od tych, których praca polega na usługiwaniu nam – pisze Jennie Dielemans. – Wydaje nam się, że akt konsumpcji, któremu się oddajemy, jest dobrym uczynkiem, aktem solidarności. Że ludzie, którzy usługują nam na plażach w biedniejszych częściach świata, powinni się cieszyć, bo akurat ich wybraliśmy. (...) Nie chcemy wiedzieć, że dziewczyna, która przed chwilą wymasowała nasze stopy, wstaje o szóstej rano i pracuje do dziesiątej wieczorem za równowartość dwunastu złotych dziennie. Albo, że rdzenni mieszkańcy kraju, których odwiedzamy, odgrywają dla nas tańce, bo są do tego zmuszeni”.

Co tam słychać po tajfunie

No dobrze, ale widz telewizji kulinarnej – bo cóż może być w tym świecie bardziej niewinnego niż telewizja kulinarna? – nie jest przecież jak ci backpackersi czy wczasowicze z pięciogwiazdkowych kurortów w Hurghadzie. Nigdzie nie jedzie, tylko ogląda. Ale spojrzenie też nie jest niewinne. Widz uczestniczy w tym samym procesie. Telewizyjny foodie-podróżnik jedzie za niego i w jego imieniu, przygotowując dlań spektakl odpowiadający jego wyobrażeniom o egzotycznym świecie. To ów świat ma się dopasować do oczekiwań, na potrzeby telewizyjnego show. Nie będzie biedy, będzie autentyczny, tradycyjny styl życia. Nie będzie niedożywienia ani głodu, będzie tradycyjna kuchnia. W kadrze znajdzie się tylko to, co nie zaburzy kojącej zachodnie sumienie wizji świata pierwotnie szczęśliwego.

Krytyk kultury Edward W. Said w swojej kanonicznej książce „Orientalizm” pisał, że hegemonia Zachodu nad Wschodem opiera się na władzy nad dyskursem, nad nazywaniem i interpretowaniem: to zachodnią interpretację Wschodu oglądamy i konsumujemy. Orientalizm to postawa z natury rzeczy oparta na wyższości i uprzedzeniu, bo jest fascynacją obcym, prymitywniejszym („tradycyjnym”), dzikszym („naturalnym”).

„To hegemonia, czy raczej efekt kulturalnej hegemonii w działaniu, daje orientalizmowi wytrzymałość i siłę – powiada Said. – Orientalizmowi nigdy nie jest daleko od tego, co Denys Hay nazwał ideą Europy, kolektywnym pojęciem identyfikującym »nas«, Europejczyków, przeciwstawianych tym »onym«, nie-Europejczykom, i w rzeczy samej można utrzymywać, że głównym komponentem kultury europejskiej jest dokładnie to, co uczyniło tę kulturę hegemoniczną zarówno w jej obrębie, jak i poza Europą: idea europejskiej tożsamości jako nadrzędnej (superior) w porównaniu z wszystkimi tymi nieeuropejskimi ludami i kulturami” (tłum. własne).


Czytaj także: Paweł Bravo: Bourdain od kuchni


W przypadku podróży kulinarnych bodaj najbardziej agresywnym przejawem owej hegemonii nazywania jest jedno z ulubionych zagrań gotujących celebrytów: tzw. moja wersja. To ten moment w programie, w którym prowadzący, naoglądawszy się już autentycznych targów, prymitywnych palenisk i tradycyjnie biednych potraw, sam zabiera się do gotowania na ekranie.

Ten moment też ma swój własny słownik: oto szef kuchni „zainspiruje się” poznanym niedawno daniem, „zaczerpnie” z tradycji, „sięgnie” po lokalne składniki, „wydobędzie” z nich smak i aromat. Wszystko to słowa z języka eksploatacji. Ale nie dorównują one ładunkowi symbolicznej przemocy, którą niesie owa „moja wersja”, akt dominacji nad dyskursem w czystym sensie. Oto teraz gość z Zachodu pokaże jak on, profesjonalista, mistrz kuchni, zrobiłby to tradycyjne danie. Jak zrobić je lepiej. Przychodzi niczym ów cywilizowany biały kolonizator, wprowadza swój język, swoje kategorie i swoje porządki. Cywilizuje. Wreszcie, w tej części programu następuje moment finałowy: przedstawiciele miejscowej społeczności – czy to na ulicy, w goszczącej prowadzącego chacie, czy na przyjęciu weselnym – mają skosztować ucywilizowanej wersji pożywienia własnej kultury. Mają się promiennie uśmiechnąć, pokiwać głowami do kamery i powiedzieć, że takiego dobrego to jeszcze nie jedli.

Uprzejmy, przyjazny lokals z programów kulinarnych, każdy z tych niezliczonych miejscowych przyjaciół Anthony’ego Bourdaina, to ta sama postać: autentyczny obcy (acz może nieco bardziej cywilizowany, bo znający język i noszący się z europejska), którego zadaniem jest oswajać lęk człowieka Zachodu przed Wschodem, tłumaczyć go na przyswajalne dla łakomych zachodnich żołądków kategorie. Być przewodnikiem po bezpiecznej wersji orientu (naturalnie wspomniany jako jeden z przykładów Meksyk to nie orient, ale mechanizm jest ten sam), o którym Zachód od zawsze wie, że jest niecywilizowany. Nieposkromiony. Dlatego trwoży i fascynuje zarazem.

W takiej oswojonej wersji egzotycznego świata kuchenny celebryta czy foodie-podróżnik co najwyżej z poczuciem ekscytacji skosztuje duriana, popływa łódką wśród autentycznych rybaków czy da się przewieźć rikszą niczym biały sahib. Nie zmierzy się z wykarmieniem rodziny za cztery dolary dziennie. Ze zbieraniem życia z okruchów po tajfunie. Z policją polityczną, partyzantką napadającą wsie czy brutalną armią rządową. Z mieszkaniem na stercie importowanych z Zachodu śmieci. Z pracą w odzieżowym sweatshopie, montowni taniej elektroniki albo – żeby trzymać się tematyki kulinarnej – na plantacji palmy olejowej, przy hodowli pangi czy tanich krewetek do zachodnich dyskontów.

BARWNY I WIBRUJĄCY ENERGIĄ egzotyczny świat z programów kulinarnych to jeszcze jedna wersja wyobrażeń o odaliskach i wirujących derwiszach, szlachetnych dzikusach i buddyjskich mnichach. Koi i znieczula. Odsuwa poza granicę wyparcia poczucie winy Zachodu za to, jak drenuje on tamte światy: od kapitału intelektualnego, przez siłę roboczą, po eksport śmieci i śmierci w wojnach zastępczych. Staje się instrumentarium symbolicznym współczesnego kolonializmu. A ów ma nieco tylko subtelniejszą formę niż ten sprzed wieków. Tak samo jak niegdysiejsze elity Londynu czy Paryża, my też żyjemy w otoczeniu produktów kolonialnych. Tyle że kiedyś znamionowały one prestiż. Dziś są tanią alternatywą.

Czy jest ucieczka od uczestnictwa w tym procederze? Da się odwrócić to hegemoniczne spojrzenie bez wyrzucania telewizora za okno? Przecież lubimy te programy. I czasem się nawet czegoś z nich dowiadujemy.

Na skali dotkliwości programy kulinarne lokują się stosunkowo nisko w porównaniu z takimi dziełami popkultury jak „Azja Express” czy wyczyny Wojciecha Cejrowskiego, a krytykowanie ich w markowym ubraniu uszytym w Bangladeszu to hipokryzja pierwszej wody. Są tylko elementem całego kompleksu matni, w jaką wobec reszty świata uwikłał się Zachód.

Wyplątywać się z niej można pewnie najwyżej kawałek po kawałku, supeł po suple. Dzięki wyjątkom – takim choćby jak Fred Chesneau („Globe Cooker”), Rick Stein czy nasza Marta Dymek („Zielona rewolucja w Tajlandii”) – dla których napotykani w podróży miejscowi są partnerami, a oni chcą się od nich uczyć i dowiadywać. Nieodżałowany Anthony Bourdain balansował często po granicznej, czerwonej linii, jak wtedy, gdy najpierw medytował na Polach Śmierci, żeby się potem z czystym sumieniem napchać i nadzwonić – ale on też ruszał w podróż, by słuchać i poznawać – i chyba nigdy nie ugotował żadnej „własnej wersji”.

Albo dzięki takim momentom otrzeźwienia jak ten z jednego z programów Yotama Ottolenghiego – kiedy Palestyńczyk z hummussii Al-Akarmawi w arabskiej dzielnicy jerozolimskiego Starego Miasta, zagadnięty o izraelsko-palestyński spór o hummus, spojrzał nań z politowaniem i zapytał: „Oni zabrali nam ziemię, a pan mnie pyta o potrawę?”. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 2/2019