Ragazzi grają

Wraz z rocznicą września ojczyzna wysłała na front igrzysk trzy oddziały naszych chłopców; obrazki tłoczyły się i przepychały, tu mówi telewizor. Trzy oddziały czy trzech braci - który wróci z koszem malin, temu damy tron.

15.09.2009

Czyta się kilka minut

/rys. Marcin Wicha /
/rys. Marcin Wicha /

Pierwszy oddział ruszył na dziwną wojnę, drôle de guerre, śledzoną przez kilka milionów rodaków i kilkuset kibiców w innych krajach Europy. Drugi ruszył na wojnę straceńczą złożyć ofiarę; polegli rozjechali się już do domów od Francji po Ural i jest nadzieja, że nie wrócą. Trzeci ruszył na wojnę całkiem nową, gdzie nas jeszcze nie było i nosi się dziwne spodenki do samych kolan.

Dziś, w poniedziałek rano, mamy już króla. Niech żyją ragazzi z Bełchatowa, z Jastrzębia, z Częstochowy! Niech rządzą długo i absolutnie! Dekretami, siłą, jak chcą!

Okoliczności wojny przegranej jako pierwsza, piłkarskiej, dały z siebie wszystko, by pogrążyła się ona w kupie stereotypów. Właściwie więcej: to nie były stereotypy, to była karykatura stereotypów. Mecz ze Słowenią w Mariborze nie tyle ilustrował tradycyjną niemoc naszej ekipy, jej wieczne Bronowice, co był wręcz chichotem niemocy. Była to niemoc tłumaczona dzieciom, bez żadnych niuansów, kawa na ławę, aby mogły pojąć, na czym ona polega. Rzadko się zdarza, by jakieś zjawisko występowało w postaci tak czystej, esencjonalnej, sprowadzonej do samej istoty. Nie podam, nie pobiegnę, nie strzelę, nie kopnę, nie obronię, nie chcę, nie mogę, nie umiem, nie ma mnie, nie istnieję. Zdumienie było tak wielkie, że pojawiły się wszelkie możliwe teorie klęski, łącznie z teorią spiskową (zmowa graczy przeciw trenerowi); zawsze jesteśmy gotowi coś wietrzyć, ale tym razem nawet nasza paranoja nie była na wysokości środowych wypadków.

Stereotypy zachowań w postaci karykaturalnej pojawiły się na lewo i prawo we wszystkich zdarzeniach wokół ostatnich meczów naszych orłów. Sarmatyzm prezesa Laty, działacze w działaniu i pod działaniem, degradacja kompletna, rozkosze relacji PZPN z trenerem, obroty polskiego kotła wyższe niż w bolidzie Kubicy, płomienne mowy obudzonych na czas Katonów zarzucających Beenhakkerowi wszystko, łącznie z upadkiem człowieka, błędność decyzji samego Beenhakkera, zafiksowanego w kole fatalizmu i udowadniającego, że gorsze jest bratem złego. Wydawało się, że ta równia pochyła zachowuje mimo wszystko jakąś racjonalną, przewidywalną poetykę, minimum stylu, że owszem: przegramy te eliminacje, lecz po meczu tylko nieudanym, a nie po futbolowym stuporze; że wymienimy trenera, lecz bez scen z mordowni rodem. A jednak nie; okazuje się, że nawet lecąc w przepaść udało się jeszcze ściągnąć spodnie.

Zachodzić trzeba w głowę, co przyniosły te trzy ostatnie futbolowe lata, poza konwencjonalną opowieścią o wielkości (względnej) i upadku, czyli pełnym, zakończonym cyklu jednego życia. Jak analizować ten cyklotomiczny wykres pociągnięty w górę przez mecz z Portugalią i przeniesiony w najgłębszy dół przez ostatnie spotkanie naszej jedenastki. Ekipa narodowa, zwłaszcza w futbolu, to skomplikowana wypadkowa fenomenalnej ilości czynników: ekonomicznych, psychologicznych, historycznych, losowych, fizjologicznych, ideologicznych, pragmatycznych i innych. Mikrostruktura społeczna, tworząca odrębny świat, czy raczej fantastycznie koncentrująca różnorodność życia i wymagająca jakichś niezwyczajnych środków analizy; wartość tej mikrostruktury polega na tym zapewne, że połamie sobie na niej zęby każda metodologia, każda konkretna nauka, że ma ona, by tak rzec, nieczystość gatunkową, którą może jedna powieść zdołałaby jakoś uchwycić.

Ilość narracji o tych trzech latach będzie narastała. Mój czeski sąsiad vis-?-vis, dziennikarz i fanatyk futbolu, ma swoją opowieść o klęsce czeskiej piłki po mistrzostwach w Portugalii, na których, pamiętamy, Czechy grały estetycznie futbol najwspanialszy i parły ostro po mistrzostwo. Ale w tym apogeum przyszedł fatalnie przegrany mecz z Grecją i w szatni piłkarze między sobą się pobili, od tej chwili zaczęła się jazda w dół aż do przegranego niedawno meczu z Polską. Czesi mają szczęście; chciałoby się, żeby po meczu z Irlandią czy Słowenią nasi piłkarze chociaż się pobili w szatni.

Narracja mojego sąsiada jest psychologiczna; takie są najciekawsze i w przypadkach sportów indywidualnych być może najtrafniejsze. Do podstawowej wiedzy psychologicznej należy np. to, że w najlepszej nawet rodzinie relacje między wkraczającą w dorosłe życie córką a ojcem wynikają z takiej podświadomej zawieruchy, z takiego zawirowania sprzecznych sobie, miłosnych i nienawistnych fantazmatów, że nie da się ich utrzymać w żadnych skutecznych ryzach, choćby nie wiedzieć, jak się je racjonalizowało.

Wujek Dobra Rada dedykuje to zdanie polskiemu tenisowi. Ale psychika zbiorowa jest trudna do uchwycenia, do zanalizowania, czasami się wydaje wręcz podręcznym mitem, który pomaga wypowiedzieć to, co niezrozumiałe: nieistnienie w Mariborze (to, zdawało się, samobójstwo sekty), jeden z setów z Hiszpanią, dwa ze Słowacją czy trzeci set podczas meczu siatkarzy z Francją.

Do tej pory, oglądając przez lata mecze naszych różnych drużyn, trudno było - zwłaszcza w momentach złych - oprzeć się wrażeniu, że naszymi zbyt często rządzą jakieś psychozy, echa psychoz narodowych, każące przegrywać gorzej, bardziej histerycznie, niż się przegrywa "normalnie", i wygrywać - jeśli w ogóle wygrywać - bardziej frenetycznie, niż się wygrywać zwykło.

Podczas tureckich mistrzostw Europy w siatkówce podobne odczucia powracały rzadziej (najmocniej podczas wspomnianego trzeciego seta finału, gdy przez chwilę nikt z naszych nie mógł porządnie odbić piłki), wynikając bardziej z naszego przyzwyczajenia niż z samej sytuacji. Bo też ten turniej przyniósł przełom antypsychologiczny; pozwolił patrzeć na grę w o wiele mniejszym stopniu jako na negocjację między traumą a mięśniami, a w o wiele większym jako na inteligentną organizację przestrzeni (zwłaszcza w grze obronnej), innymi słowy: myśleć o samej formie spektaklu i cieszyć się nią, patrzyć na mecz bardziej "artystycznie" niż "psychicznie". Na ile się da, gdyż kibic jest biednym, chorym człowiekiem, psychopatą od pierwszego gwizdka do ostatniego, zwłaszcza od czasu, gdy wprowadzono do siatkówki nowy system liczenia punktów, który w parę dosłownie chwil może z każdego meczu uczynić pięcioaktówkę Racine’a. W żadnej innej poważnej grze zbiorowej nie da się zlikwidować takiej przewagi, jaką miała np. Francja w półfinałowym meczu z Rosją; cztery bramki zapasu w futbolu czy dwadzieścia punktów w koszykówce odsyłają kibica od razu do innych zajęć.

Któryś z komentatorów (co za szczęście, że siatkówki nie komentuje Dariusz Szpakowski, równie nieprzewidywalny co piątek po czwartku; czy nie dałoby się transmitować równolegle meczów na TVP Kultura z innymi sprawozdawcami?) powiedział ładnie, że zwycięstwo w Izmirze było ciepłe. Siatkówka jest w ogóle sportem, gdzie mężczyźni (i oddzielnie kobiety) dużo się dotykają: co chwila się obejmują, poklepują, głaszczą po włosach, chwytają za ręce; ciała są nieustannie razem, tak na parkiecie, gdzie każdy w ułamku sekundy może zostać powołany do uderzenia w piłkę, jak podczas "czasu" trenerskiego. W Izmirze istotnie czuło się w tej wspólnocie jeszcze coś więcej, jakąś ciepłą nadwyżkę. Wokół miłej, pogodnej twarzy Daniele Castellaniego, wokół jego życzliwego, braterskiego "gramy, ragazzi", włosko-polskiego wolapiku koślawie serdecznego, zdawała się tworzyć pastelowa aura i solidarność z księgi urwisów. Mamy od dzisiaj nowego bohatera nie z matki Polki, a on ma z pewnością wystarczająco innych przykładów wokół i własnej inteligencji, by dowierzać naszej łasce umiarkowanie, krok po kroku.

Uwielbiam zwycięstwa siatkarzy, naszej szóstki, nad wszystkie inne, nawet nad piłkarskie; można było przecierać oczy ze zdziwienia. Z Francuzami, którzy znakomicie wykorzystują reguły geometrii w każdym sporcie zespołowym, mają nie siłowe, a racjonalne rozpoznanie geometrycznych wariantów i możliwości gry, zagrali równie co oni "intelektualnie" i z większą niż oni wolą mocy. Siatkówka to najbliższa narodowemu ciału koszula, "nasz" sport, którego praw jesteśmy bardziej twórcami niż odbiorcami. W przeciwieństwie do piłki kopanej i do koszykówki.

Nie mogę się pozbyć wrażenia, że w stroje koszykarskie jesteśmy trochę poprzebierani. Powrót koszykówki w strony rodzinne z taką siłą, w takim uniesieniu, zdaje się czymś niespodziewanym. Bardzo miłym, ale jakby nieco sztucznym, nie tylko dlatego że opartym faktycznie na jednym, no, może dwóch-trzech zawodnikach. Koszykówka kilkanaście lat temu stała się modna, u nas i wszędzie, jako sport i jako zjawisko parasportowe; wytworzyła własną modę westymentarną i obuwniczą, dała młodym wygląd. Wielkie buty na grubej podeszwie, gacie za kolana, opaski na włosach - tak można było wejść na boisko i wyjść na ulicę; reklamy wielkich producentów sportowych tę dwoistość zgrały do cna. Poza tym koszykówka ma swoją apoteozę, transoceaniczną transcendencję, jaką jest liga NBA i Dream Team; tam skupia się jej wcielony ideał. Wszystko to sprawia, że nasze koszykarskie sukcesy mają lekki zapach imitacji: i my też możemy być w tym dobrzy.

Bądźmy; przyjemność patrzenia na sparringowe spotkania naszej piątki była ogromna, graliśmy jak inni, podobnie w euforycznym meczu ze słabszą niż zawsze Litwą; opinia medialna wypchnęła już tego naszego Deus ex machina na samo podium mistrzostw. W tej chwili, przed meczami ze Słowenią i Hiszpanią, tkwimy w stanie niewiedzy, między ziemią a niebem; można się obawiać, że zwycięży jednak prawo ciążenia.

Tydzień jak tydzień, jak całe życie, jednocześnie wielki, fatalny i średni; gorycz i słodycz równo przemieszane, co daje może zdrową równowagę. Ale słodycz wygrywa. Dwa lata temu, rok po mistrzostwach siatkarskich w Japonii, gdy zaczęła się już jazda w dół srebrnej drużyny, siedziałem w poczekalni kliniki ortopedycznej z blokującym Plińskim. On patrzył przed siebie, ja patrzyłem na ten ogrom człowieka z łapami jak łopaty i myślałem: wyrwały jeden medal, ale czy wyrwą jeszcze jakiś? Jego bolało i mnie bolało. A dziś nie boli.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2009