Przyjaciele wrócili z wojny

Rok po tym, jak przyszło im walczyć o Górski Karabach, trzej ormiańscy dwudziestolatkowie chcą zamknąć ten rozdział w swoim życiu i myśleć o przyszłości.

01.11.2021

Czyta się kilka minut

Od lewej: Hajk Chaczatrian, Ruben Sahakian, Wsem Woskerczian / PAWEŁ PIENIĄŻEK
Od lewej: Hajk Chaczatrian, Ruben Sahakian, Wsem Woskerczian / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Hajk, Ruben i Wsem poznali się pod- czas studiów. Wszyscy trzej wzięli udział w zeszłorocznej wojnie o Górski Karabach, podczas której starły się wojska armeńskie i azerbejdżańskie. Armenia ją przegrała, a w ciągu półtora miesiąca – od końca września do połowy listopada – zginęło 6,5 tys. ludzi, z czego ogromną większość stanowili młodzi Ormianie. W Armenii powszechne były nadzieje, że będzie to pierwsza generacja, która nie zetknie się z wojną. A doświadczyła jej wyjątkowo boleśnie.

– Dawniej grałem w „Call of Duty” i w trakcie wojny czułem się, jakbym znowu w nie grał. Chciałem tylko, by ktoś nareszcie oddał mi kontroler, żebym mógł przejść przez wszystkie misje – mówi Wsem Woskerczian, który za kilka dni będzie obchodził 21. urodziny. „Call of Duty” to popularna seria gier wideo należąca do gatunku tzw. strzelanek, gdzie gracz wciela się w żołnierza w trakcie różnych konfliktów.

– Nie pamiętam wiele z tej wojny, ale też nie chcę pamiętać – mówi 21-letni Hajk Chaczatrian.

– Zawsze byliśmy syci i mieliśmy wodę. To wystarczająco dużo, aby powiedzieć, że u nas wszystko było dobrze – mówi o rok młodszy Ruben Sahakian.

Po powrocie do cywila młodzi weterani układają swoje życie. Planują je z nadzieją, że już nie będą musieli sięgać po broń.

DLA CAŁEJ TRÓJKI pobór do armii był niepożądanym, lecz niemożliwym do uniknięcia obowiązkiem. Musieli przerwać swoje dotychczasowe sprawy i poświęcić dwa lata na służbę wojskową. Zapewniają, że gdyby nie to, byliby dużo dalej w nauce czy karierze zawodowej. Choć cieszą się, że – jak uważają – sumiennie wywiązali się z powierzonego im obowiązku.

Hajk zakończył dwuletnią służbę na dwa miesiące przed wybuchem wojny. Zanim trafił do armii, odszedł z uczelni, gdzie przez kilka miesięcy studiował inżynierię, bo stwierdził, że to nie dla niego. W cywilu szybko znalazł pracę: został kierownikiem sprzedaży w jednym z centrów handlowych w stołecznym Erywaniu, z którego pochodzi on i jego dwaj przyjaciele.

Z kolei zanim do wojska trafili Ruben i Wsem, studiowali zarządzanie na Uniwersytecie Amerykańskim w Armenii. Choć młodzi, mieli praktyczne podejście: liczyli, że po takim kierunku na renomowanej uczelni będą mogli otrzymać dobrze płatną pracę.

GDY PONAD ROK TEMU, 27 września 2020 r., zaczęła się kolejna odsłona trwającego od końca lat 80. XX w. konfliktu o Górski Karabach, Ruben i Wsem pełnili akurat swoją służbę poborową. Podobnie jak wcześniej Hajk, obaj odbywali ją w Karabachu. Do końca służby Rubenowi został niecały rok, a Wsemowi cztery miesiące.

W dniu, gdy Azerowie zaczęli ofensywę, Ruben stał na posterunku. Wraz ze zmiennikiem zdziwili się, że lata nad nimi dron. Wkrótce usłyszeli nie tylko jego furkot, ale też odgłos artylerii. Mimo wszystko machnęli na to ręką – pomyśleli, że to kolejne ćwiczenia, w końcu było ich wiele. Wkrótce jednak stwierdzili, że dźwięki są zbyt intensywne jak na ćwiczenia. Dron przeleciał w głąb terytoriów, które kontrolowali Ormianie, a po chwili oddział Rubena znalazł się pod ciężkim ostrzałem artyleryjskim. Ukrywali się w okopach i ziemnych schronach.

Wsem miał lepiej, nie musiał stać godzinami na posterunku. Służył w bazie w Stepanakercie, 55-tysięcznej stolicy nieuznawanej Republiki Górskiego Karabachu. Nie doświadczył zbyt wiele z wojskowego drylu. A tamtego poranka, 27 września 2020 r., był niepocieszony: jego mama miała urodziny, a siostra wychodziła za mąż. Mimo to nie dostał przepustki i musiał siedzieć w bazie, choć nie działo się nic.

Z braku zajęć, żołnierze z batalionu Wsema wygłupiali się. Dlatego nie zdziwiło go, że niedługo po tym, jak rano zadzwonił do mamy z życzeniami, budynek zaczął się poruszać, jakby doszło do trzęsienia ziemia. Myślał, że to może ci z piętra wyżej znowu się przepychają i szurają łóżkami. W jego pokoju też nikt się nie przejął. Aż do chwili, gdy wpadł do nich żołnierz z krzykiem: „Chłopaki, bombardują miasto!”. Po chwili cała jednostka była postawiona w stan gotowości.

Hajk, wtedy już rezerwista, gdy tylko usłyszał, co się dzieje w Karabachu, zgłosił się na ochotnika. Następnego dnia był już na terenie nieuznawanej republiki. Miał poczucie, że nie może siedzieć w domu i potem żałować, że nic nie zrobił. Cała jednostka Hajka składała się z ochotników. Wielu z nich służbę poborową odbyło lata temu i niewiele z niej pamiętało.

NAD STEPANAKERTEM latały azerbejdżańskie drony, więc Wsem i jego drużyna ustawili się z wyrzutniami ziemia-powietrze typu „Igła”, do których byli przydzieleni. Jednak sowiecki jeszcze system, który dobrze radził sobie z helikopterami i samolotami, wobec maszyn bezzałogowych był bezużyteczny. Ich silniki emitowały zbyt mało ciepła, by pocisk naprowadzany na podczerwień je dosięgnął.

Tymczasem dni Rubena upływały tak samo. Czas mijał mu na posterunku we wschodniej części Karabachu, na regularnym ukrywaniu się przed ostrzałami i sporadycznych potyczkach z Azerami. – Nie cofnęliśmy się ani o metr w ciągu całej wojny. To nie jakiś powód do dumy czy przechwałki, że świetnie walczyliśmy. Po prostu ich strategia była taka, że nasz odcinek akurat obchodzili – mówi Ruben.

Hajk został wysłany na północny odcinek frontu. Żałował, że nie trafił na południe, bo tam spędził służbę poborową i znał okolicę. Choć był wyszkolony na artylerzystę, dostał karabin i trafił na pierwszą linię. Już drugiego dnia azerbejdżańskie wojska zaatakowały ich pozycje. Choć stracili tylko jednego żołnierza, dowództwo nakazało odwrót. Wycofywali się przez las, w tym czasie waliła po nich artyleria. Hajk twierdzi, że w rezultacie ze 150 żołnierzy z jego oddziału przeżyło 80.

– Widzieliśmy rzeczy, których człowiek nie powinien widzieć – ucina Hajk.

NA FRONT, a konkretnie na jego południowy odcinek – ten, o którym szybko zaczęto przebąkiwać, że jest „maszynką do mięsa” – trafił też wkrótce Wsem. Tam toczyły się najcięższe walki, gdzie Ormianie ponosili największe straty. Azerbejdżan nie informował o swoich stratach. Armenia i nieuznawana republika Karabachu codziennie publikowały listy swoich poległych. Znaczną część stanowiły roczniki 2000-2001.

Batalion Wsema trafił na wysunięte pozycje we wsi koło miasta Hadrut. Wieś leżała w dolinie, wokół były góry. Tam trafili w środek piekła. Z ziemi i powietrza walono do nich jak w bęben. Wsem z „Igłą” na plecach biegał i czołgał się, aby nie dać się trafić. Dziś zaśmiewa się, że snajper czterokrotnie do niego strzelał i spudłował. Kule latały mu koło głowy. – W którymś momencie zacząłem się zastanawiać, czy oni walczą przeciw mojemu krajowi, czy wyłącznie przeciwko mnie – mówi.

Zostali otoczeni. Na oczach Wsema i innych młodych żołnierzy ginęli ich towarzysze. Byli w szoku, niektórzy widzieli śmierć po raz pierwszy. Jeszcze niedawno świętowali wspólnie urodziny i rozmawiali z kolegami o przyszłości, a teraz widzieli, jak ci sami koledzy wykrwawiają się na śmierć. W trakcie któregoś z ostrzałów odłamek utkwił w łokciu Wsema. Bolało, ale pomagał innym rannym. Wreszcie nadszedł rozkaz, by się wycofać. Było ciemno i nie mogąc znaleźć swoich jednostek, przedzierali się przez góry z przypadkowo napotkanymi ludźmi.

Wsem trafił do 10-osobowej grupy, gdzie prócz żołnierzy była też starsza pielęgniarka. Na szczęście jeden z nich wychował się w okolicy, więc sprawnie prowadził. Potrzebowali doby, by dotrzeć w bezpieczne miejsce. Nic nie jedli, wodę pili z górskich strumieni.

ODDZIAŁ HAJKA stracił większość dowództwa i gdy dotarli do bazy, nie wiedziano, co z nimi zrobić. Panował chaos. Wreszcie zwierzchnictwo kazało im opuścić bazę. Dokąd i w jaki sposób? Tego im nie powiedziano. Dopiero po tygodniu zapewniono im transport i pojechali do Erywania.

– Po powrocie wraz z przyjaciółmi strasznie upiłem się wódką. To był taki bezrefleksyjny odruch, bo co ma zrobić facet po tym, jak przeżył wojnę? – wspomina Hajk.

Zgłosił się, by wrócić do Karabachu, ale na swoje zgłoszenie nie otrzymał odpowiedzi od armii. Zajął się wolontariatem w jednej z licznych grup pomocowych, wysyłał niezbędne zaopatrzenie dla żołnierzy na froncie. Dzięki temu miał poczucie, że zrobił wszystko, co był w stanie.

W ZBIORCZEJ BAZIE, do której trafił Wsem po tym, jak jego grupa dotarła do swoich, ocaleli żołnierze mieli się przegrupować. Straty były duże. Wsem twierdzi, że zanim trafili w zasadzkę, było ich ponad stu, a zdolnych do walki zostało sześćdziesięciu. Dziesięciu miało zginąć, a trzydziestu zostało rannych.

W bazie spokój nie trwał długo. Batalion czołgów, stacjonujący kilkaset metrów dalej, został zbombardowany. Wsem widział wielu zabitych. Dowództwo nakazało jego jednostce, by zmieniła miejsce dyslokacji. Jednak mieli poczekać z tym do rana. Ale zanim wyruszyli, spadł na nich pocisk: dwóch zginęło (jeden od obrażeń, drugi na zawał serca), kolejnych kilkunastu było rannych.

Dostali nowych dowódców, znów wysłano ich na front. W ostatnich dniach wojny spadały na nich bomby i pociski. Tracili kolejnych ludzi. – Byliśmy już jak w amoku. Ratowaliśmy rannych, nie zważając na ostrzał – mówi Wsem. – Zginął wtedy mój dobry kolega, z którym mieszkałem na tym samym piętrze w bazie w Stepanakercie.

WIEŚĆ O KOŃCU wojny przyjęli z ulgą. W nocy 9 listopada premier Armenii Nikol Paszynian i prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew podpisali porozumienie o zawieszeniu broni (w roli pośrednika wystąpił prezydent Rosji). Stanowiło m.in., że Republika Górskiego Karabachu utraci ponad dwie trzecie ziem. Weszło w życie w nocy z 9 na 10 listopada.

Wsem twierdzi, że w ich okolicy walki trwały jeszcze przez kilka godzin. Najpierw powstrzymali natarcie Azerów, a następnie zostali zbombardowani. Czterech żołnierzy zginęło, kolejny zmarł z ran w szpitalu.

– Do dzisiaj jestem rozczarowany. Ale może dobrze, że podpisano ten dokument. Inaczej jeszcze więcej by nas zginęło – mówi Wsem.

Jeszcze przez jakiś czas stacjonował w różnych częściach Karabachu, aż wreszcie trafił do szpitala wojskowego. Nie wyciągnięto mu odłamka, bo miał go już od półtora miesiąca, a łokieć był sprawny, więc lekarze zdecydowali, że lepiej nie operować. W styczniu wrócił do cywila.

PO WOJNIE Ruben miał jeszcze miesiące służby przed sobą. Po tym, jak przekazano ziemie Azerom, został wysłany, by stać na drodze. Nie było tam żadnych umocnień, okopów. Szacuje, że 20 metrów od niego stali azerbejdżańscy żołnierze. Słyszał, jak rozmawiają. Pierwszy raz widział Azerów z tak bliska. Czasami coś do nich krzyczeli, ale Ruben i jego zmiennik to ignorowali. Nie znali ich języka.

Rubenowi nie zależało na adrenalinie. Chciał wrócić do domu, spotkać się z przyjaciółmi i zająć się rutyną codziennego życia. Pod koniec lipca wrócił do domu. Przywiózł go ojciec, na coniedzielne rodzinne spotkanie. To była niespodzianka. Matka nie mogła powstrzymać łez.

Potem Ruben – tak jak wcześniej Hajk – poszedł świętować z przyjaciółmi. Wrócił do domu o świcie.

DO CODZIENNEGO ŻYCIA Hajk wrócił szybko. Wcześniej, zanim wybuchła wojna, miał czas, by nacieszyć się życiem po dwuletniej służbie. Zdążył nawet znaleźć pracę. Udział w walkach był dla niego dwutygodniowym epizodem. Wrócił do pracy, zapisał się na kurs opracowywania danych informatycznych. Wciąż szuka tego, co chce robić w życiu. I co może dla niego najważniejsze: zaręczył się.

Ruben też szybko adaptował się do dawnego życia. Choć przez pierwszy miesiąc szalał: imprezował, spotykał znajomych, jeździł po Armenii. – Robiłem wszystko to, co mi przyszło na myśl. Dwa lata nie byłem w moim mieście, nie byłem na wolności. Stęskniłem się za tym wszystkim – wspomina.

Po tym miesiącu wrócił na studia, znalazł też dorywczą pracę w barze. Był zaskoczony, że przez dwa lata tak mało zmieniło się w Erywaniu, i że TikTok stał się tak popularny.

Za to Wsem przyznaje, że jego proces adaptacji jeszcze się nie skończył. Po wyjściu ze szpitala buzowały w nim emocje. Początkowo czuł nienawiść nie tylko do Azerów, ale też do Ormian z Karabachu. – Uciekli, zostawili domy, nawet nie próbowali ich bronić. Zamiast tego wysłano do walki nastolatków z Erywania – wspomina.

Wprawdzie ten gniew szybko minął, ale wojna nie dawała o sobie zapomnieć. Czasem, jak oglądał zdjęcia, natrafił na twarz znajomego, który zginął. „To był dobry chłopak” – mówił w myślach. Problem sprawiało mu poznawanie nowych ludzi. Trzymał się tylko starych przyjaciół. Na studiach zmienili się ludzie w jego grupie, a poznanie nowych było trudne, bo z powodu epidemii zajęcia były online. Dopiero gdy zlecono im projekty w grupach, poznał koleżankę z roku. Zaczęli się spotykać.

– To był dla mnie moment zwrotny – mówi dziś. – Ona pomagała mi, wspierała. Dzięki niej nawiązywałem znajomości. To ważne, by spotykać nowych ludzi, bo musisz myśleć, jak się zachowujesz, czy panujesz nad sobą. Z przyjaciółmi możesz sobie pozwolić na więcej.

Początkowo często nawiedzały go wspomnienia. Dopiero docierało do niego, co przeżył. W trakcie rozmowy potrafił się wyłączyć. Dziś czuje się dobrze. Jednak wielu młodych weteranów, nie mogąc liczyć na opiekę psychologiczną, nie radzi sobie ze stresem pourazowym.

***

Hajk, Ruben i Wsem mówią, że nie cofnęliby czasu, nawet gdyby mogli. Choć przeszli przez trudne chwile. Teraz, jak mówią, są gotowi, by zamknąć ten rozdział i zająć się swoim życiem, w pokoju. ©

Tekst powstał przy wsparciu Milena Jesenská Fellowship w Instytucie Nauk o Człowieku (IWM) w Wiedniu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2021