Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
„Przepraszamy za niedogodności. Walczymy o przyszłość naszego domu” – napisali demonstranci na jednym z transparentów w hali przylotów (na zdjęciu).
Hongkong, do 1997 r. kolonia brytyjska, jest autonomiczną częścią Chin. W myśl zasady „jeden kraj, dwa systemy” działają tu wolna prasa i niezależne od Pekinu sądownictwo. Mieszkańcy obawiają się likwidacji swobód – kilka tygodni temu powodem zwołania pierwszego protestu była nowelizacja przepisów deportacyjnych, umożliwiająca sądzenie obywateli miasta na terenie ChRL. Potem doszły do tego żądania o śledztwo w sprawie brutalności policji, a nawet o dymisję Carrie Lam, szefowej administracji Hongkongu i zwolenniczki zbliżenia z Chinami.
W minionym tygodniu retoryka się zaostrzyła. „Ci, którzy igrają z ogniem, w końcu od niego zginą”, groził urzędnik lokalnego rządu; Pekin oskarżył też Stany Zjednoczone o mieszanie się w jego wewnętrzne sprawy. Chiny liczą na to, że podobnie jak w 2014 r., po dwuipółmiesięcznych demonstracjach nieco na wyrost nazwanych „rewolucją parasolek”, demonstracje stracą dynamikę. Jest to prawdopodobne. Ale od trzech dekad nad każdym antychińskim protestem kładzie się cień placu Tian’anmen; obserwatorzy ostrzegają, że w Hongkongu próba stłumienia protestów siłą może wywołać kampanię obywatelskiego nieposłuszeństwa, a w konsekwencji wręcz „ciche” powstanie. Nadzieją na pokojowe rozwiązanie konfliktu pozostaje jednak gospodarka. Wiele działających w Chinach firm ma siedziby w Hongkongu, a od miejscowych banków zależy spora część chińskiego rynku. Jak zaś czytamy obok – jego rozwój i konkurencyjność pozostaje dla Pekinu najważniejsza. ©℗