Przekleństwo wiecznego powrotu

Afganistan znów spychany jest w ponury chaos. Mądrzejsi o lekcje Iraku i Syrii, nie możemy mieć komfortu widza.

19.07.2021

Czyta się kilka minut

Żołnierze afgańskiej armii rządowej na terenie bazy Bagram koło Kabulu, opuszczonej przez siły amerykańskie. 5 lipca 2021 r. / HAROON SABAWOON / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES
Żołnierze afgańskiej armii rządowej na terenie bazy Bagram koło Kabulu, opuszczonej przez siły amerykańskie. 5 lipca 2021 r. / HAROON SABAWOON / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES

Awięc doczekaliśmy się. Już nie tylko na specjalistycznych portalach, lecz także na czołówkach światowych mediów można śledzić coraz to nowe obrazy afgańskiego koszmaru. Z każdym dniem mapy pokazujące postępy talibów: już połowa, dwie trzecie, trzy czwarte Afganistanu ma być pod ich kontrolą. Stolice kolejnych prowincji, w których toczą się walki. Kolejne tysiące dezerterów z armii rządowej, którzy poddają się lub przekraczają granicę, by znaleźć schronienie w sąsiednich krajach. Zdjęcia rozstrzeliwanych jeńców.

No i Amerykanie, chyłkiem i nocą opuszczający bazę w Bagram. A w ślad za tym – oszołomiony afgański dowódca tej bazy, przed kamerami niezdarnie maskujący swoje zaskoczenie dokonanym faktem. Wszystko przeplatane obrazami szabrowników.

Do tego kamienne twarze brodatych talibów, którzy zapowiadają wprowadzenie szariatu, przypominają nieuchronną konieczność wycofania wszystkich obcych wojsk i łaskawie przyjmują zaproszenia do złożenia wizyty w Moskwie, do rozmów z Chińczykami czy na występy w szacownych światowych mediach.

Mit Afganistanu

Jest pewien rodzaj prawdy, która niekoniecznie wyrasta z naukowo usystematyzowanej sekwencji faktów, założeń i wniosków. Prawdy, która niekoniecznie w sposób ścisły potwierdza się w czasie i przestrzeni, jednak bez wątpienia tłumaczy świat, wskazuje na powtarzalne prawidłowości, podsuwa sposoby odnajdywania się w sytuacjach krańcowych i ich przeżywania. Daje niemal podprogowy system oceny sytuacji. Jest mocniejsza od suchego wywodu naukowego – może odwoływać się do emocji, światopoglądu, smaku. Antropolodzy, ale też dziennikarze często używają w odniesieniu do takiego przeżywania świata pojęcia mitu (nieoznaczającego tu jednak nieprawdy).

Miejscem, gdzie mit przemawia całą siłą, jest dziś Afganistan. Taka ofensywa (choć jednak niezakończona) w wykonaniu oponentów władzy w Kabulu i rejterada mocarstwa już się przecież zdarzyły. Ten strach, jak i niegdysiejsze nadzieje, kiedyś już były. I będą się powtarzać, oczywiście z pewnymi wariacjami. W tym jest siła mitu, który opowiada o świecie nie gorzej niż mędrca szkiełko i oko.

Licznik wciąż bije

Mit afgański mówi o kraju dzikich ludzi, położonym na końcu świata – oddzielonym niebosiężnymi górami i rozległymi pustyniami od głównych centrów i szlaków globu. Mówi o kraju-tyglu narodów (Pasztunów, Tadżyków, Hazarów, Uzbeków), wojowniczych i skonfliktowanych plemion, i licznych religii (sunnitów, szyitów, ale też sikhów czy wspomnień o buddyzmie).

Mówi mit afgański o organicznej niezdolności do stworzenia państwa z jego instytucjami, zdolnego nadążać za światem (mit jak to mit – nie uwzględnia starożytnej i średniowiecznej świetności i roli Afgańczyków w budowie choćby Imperium Mogołów w Indiach). Mówi o chronicznej biedzie, nie wspomina o bogactwach naturalnych (jedyną ich karykaturą jest opium – 90 proc. światowej heroiny rodzi się w Afganistanie).

Obecna ofensywa talibów jest kolejną odsłoną permanentnego konfliktu, który trwa – żeby nie patrzeć zbyt głęboko – od lat 70. XX stulecia. W konflikcie tym widzieliśmy dotąd obalenie króla, mordowanie premierów i prezydentów, zajmowanie Kabulu przez komunistów (a potem Sowietów), zajmowanie Kabulu przez mudżahedinów (1992 r.) i walki o Kabul między tymiż mudżahedinami, które przerwało zwycięstwo talibów (1996 r.), a wreszcie ponowne zajmowanie stolicy przez Sojusz Północny – alians plemion walczących z talibami – pod osłoną amerykańskiego lotnictwa (2001 r.).

Ceną tych zmagań miało być do 2 mln zabitych i 6 mln uchodźców w latach 80. XX w. (na kilkanaście milionów ówczesnych mieszkańców), nieoszacowana nigdy liczba ofiar z lat 90., a także blisko 300 tys. zabitych w ostatnim dwudziestoleciu (na obecnych 38 mln mieszkańców). Ten licznik wciąż bije, bo spodziewane zwycięstwo talibów zacznie nowy etap rozliczeń, przetasowań i wojen. Ruszy też na nowo licznik uchodźców, którzy – jak uczy kryzys roku 2015 – koniec końców ruszą do Europy, a nie do krajów ościennych.

Pomnik ukaranej dumy

Mityczny Afganistan – to jądro ciemności, to nic, które jest nie wiadomo gdzie – przyciąga mocarstwa jak świeca ćmy.

Przez blisko sto lat toczyły o niego Wielką Grę imperia rosyjskie i brytyjskie (Brytyjczycy ponieśli tu szereg spektakularnych porażek), a w czasie zimnej wojny rywalizowali Sowieci i Amerykanie. Ci pierwsi podbili Afganistan i okupowali go w latach 80. XX w., w szczytowym momencie utrzymując tam 115 tys. żołnierzy, z których 15 tys. wróciło do domów w zalutowanych trumnach.

W latach 90. XX stulecia w afgańskim kotle mieszali Pakistańczycy (dziedzice ambicji i strachów Imperium Brytyjskiego; oni Afganistanu nigdy nie odpuścili), a także Indie, Rosja, Iran i państwa Zatoki Perskiej. Wreszcie w 2001 r. pojawili się Amerykanie, wsparci przez NATO i innych sojuszników – wśród nich Polskę (w pewnym momencie mieliśmy tam 2,6 tys. żołnierzy; straciliśmy łącznie 44 zabitych) – a również takie państwa jak Gruzja czy Japonia. W szczytowym momencie ostatnich 20 lat w Afganistanie było blisko 140 tys. żołnierzy koalicji (nie licząc afgańskich sił rządowych i kontraktorów z prywatnych firm militarnych), z których zginęło ponad 3,6 tys., w tym blisko 2,5 tys. Amerykanów.

Jawi się zatem Afganistan jako „cmentarzysko imperiów”, a Amerykanie są kolejnymi z wielu.

Łączy się ten mit z jeszcze innym: opuszczana nocą baza Bagram (założona jeszcze przez Macedończyków Aleksandra Wielkiego jako obóz warowny) może wydać się współczesną wersją pamiętnych śmigłowców wiszących nad ambasadą USA w Sajgonie w kwietniu 1975 r.

Jest zatem Afganistan pomnikiem ukaranej hybris – poniżonej dumy możnych tego świata. Pomnik ten najwyraźniej jednak niczego nie uczy, skoro na horyzoncie majaczą chętni pragnący konsumować na afgańskim stole klęskę Amerykanów: Rosjanie, Chińczycy, Irańczycy, niestrudzony Pakistan.

Postęp i jego koszty

Hybris ma też swoją drugą odsłonę. Amerykanie, a wraz z nimi my wszyscy na Zachodzie, postanowiliśmy w tym zakątku świata zbudować nowoczesne i oświecone państwo: sprawne, demokratyczne, gwarantujące prawa i dające możliwości normalnego życia jego mieszkańcom.

W ciągu ostatnich 20 lat w Afganistanie przeprowadzano wybory. Działają tu wolne media. Buduje się szkoły. Stworzono ośrodki nowoczesnej administracji i profesjonalne kadry struktur bezpieczeństwa. Blisko setka kobiet zasiada w parlamencie (obie jego izby liczą 351 członków), a rzesza kobiet pracuje na uczelniach, w sądownictwie, w mediach.


Wojciech Jagielski: Amerykanie przyspieszają pożegnanie z Afganistanem i tamtejszą wojną. Talibowie, jej zwycięzcy, czekają, aż ostatni cudzoziemski żołnierz wyjedzie spod Hindukuszu, a wtedy spróbują wrócić do władzy w Kabulu. Nie spieszą się jednak: wiedzą, że czas jest ich sprzymierzeńcem.


 

Postęp ten osiągnięto niewyobrażalnym nakładem. 20 lat obecności USA kosztowało blisko bilion dolarów. Większość tych pieniędzy pochłonęło bezpieczeństwo: koszty interwencji i utrzymanie struktur bezpieczeństwa Afganistanu liczących 400 tys. żołnierzy i policjantów. Większość wydatków państwa (70–80 proc.) i wszystkie projekty modernizacyjne pokrywane były z pomocy zagranicznej.

Dziś, jak się wydaje, ten afgański sen Zachodu będzie wracać w dyskusjach o tym, dlaczego mimo wszystko nie udało się i dlaczego następnym razem musi się udać. Lub też, jak to w Afganistanie skończył się liberalny uniwersalizm świata zachodniego. Za ten sen – jak również za nieudolność własnych przywódców – zapłacą ci Afgańczycy, którzy nim żyli.

Powrót tamtej grozy

Jest wreszcie w afgańskim micie miejsce na zło ucieleśnione: talibów, którzy już raz – po tym, jak zdobyli władzę w 1996 r. – cofnęli Afganistan do średniowiecza, na przełomie wieków XX i XXI zamknęli kobiety w domach i organizowali publiczne egzekucje. Talibów, którzy – zrośnięci z Al-Kaidą, zgodnie z prawem mitu – współodpowiadali za ataki z 11 września 2001 r. na Waszyngton (Pentagon) i Nowy Jork, a także szykowali podbój postsowieckiej Azji Centralnej. Afganistan był już kiedyś pierwszym uniwersytetem światowego dżihadu (w latach 80. i 90. XX w.; głębokie korzenie Państwa Islamskiego z Iraku i Syrii sięgają Afganistanu).

Obecny powrót talibów przywołuje i kumuluje tamtą grozę – i w kraju, i na Zachodzie, i w sąsiedztwie – zarówno w wersji dosłownej (że talibowie podejmą aktywną ekspansję), jak też w wersji miękkiej (że stworzą warunki dla ekspansji innych). I ponownie wpycha Afganistan w szeregi najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie, nadając też wspólny mianownik radykalnym ruchom muzułmańskim.

Czas na niuanse

Narysowany powyżej mit – albo wręcz: cały kompleks mitów – niesie oczywiście mnóstwo nieścisłości i uproszczeń. Wydaje się jednak mocno zakorzeniony i co do zasady prawdziwy. Z pytaniami, które stawia, pozostaniemy pewnie na długo, a najbliższa przyszłość Afganistanu raczej go nie podważy. Bo trudno o optymizm w odniesieniu do tej przyszłości.Zanim jednak kraj ten zastygnie w swojej najnowszej formie, warto nieco zniuansować – choćby na moment – ten ciąg konieczności dziejowych.

Pierwszą sprawą jest tempo i zasięg talibańskiej ofensywy. Bez wątpienia jest ona faktem. Otwartą kwestią jest jednak zajmowanie przez nich kolejnych dystryktów [to odpowiednik powiatu – red.]. W większości z nich talibowie byli od lat, stworzyli tam równoległą administrację (sądy, podatki, ale też szkoły – w praktyce finansowane przez rząd w Kabulu). Przeprowadzali też liczne ataki (w tym – inaczej niż obecnie – zajmowali na krótkie okresy stolice dystryktów, jak Kunduz w 2015 r. czy Ghazni i Farah w 2018 r.).

Dziś zmiana kolorów na mapie w komputerowym edytorze jest dużo łatwiejsza niż zważenie realnej zmiany sytuacji. Bez wątpienia dochodzi do dezercji po stronie armii rządowej, ale jednak wszyscy nie przejdą do talibów – i ze strachu, i z niezgody na deklasację, i przez interes lokalnego zaplecza.

Niegdyś trzy lata musiały minąć od wyjścia z Sowietów (rok 1989) do upadku rządu ich protegowanego Nadżibullaha. Był to proces dopełniony wstrzymaniem finansowania władz w Kabulu przez Moskwę. W ubiegłym roku o blisko połowę spadło finansowanie sił bezpieczeństwa Afganistanu przez USA, co częściowo tłumaczy (i zapowiada) problem, ale wskazuje też na jego rozciągnięty w czasie i niejednoznaczny charakter.

Kim są dziś talibowie

Otwarte jest pytanie o obecną tożsamość talibów i kontekst, w którym będą funkcjonować na scenie politycznej. Do władzy idą po dwóch dekadach ciężkich walk i kilkukrotnym odradzaniu się na nowo ich przywództwa. Nauczyli się świata (od lat mają biuro w Katarze i prowadzą rozmowy z licznymi państwami). Stonowali ambicje (deklarują umiarkowanie we wdrażaniu szariatu – nie wiadomo tylko, na ile szczerze).

Na obecnej scenie politycznej Afganistanu talibowie zajmują mocne pozycje „centrowe” (cudzysłów jest tu niezbędny). Obok podziemnej administracji mają pod bronią do 80 tys. ludzi. Dalej jest tzw. Siatka Haqqanich (organizacja licząca ok. 4 tys. zbrojnych i uchodząca za kontrolowaną przez Pakistan) oraz setki bojowników Al-Kaidy (obie te grupy zdają się lokalnie przenikać z talibami), a także kilka tysięcy bojowników podległych lokalnej odnodze Państwa Islamskiego i cudzoziemców (Pakistańczyków, Ujgurów, Uzbeków i innych centralnych Azjatów, zrzeszonych we własnych organizacjach). Dla rządu w Kabulu głównym wyzwaniem są talibowie, dla Amerykanów radykalne ugrupowania terrorystyczne, spośród których Państwo Islamskie jest przez talibów zwalczane.

Od ponad roku walki Amerykanów i talibów mają sporadyczny charakter, bo w lutym 2020 r. Stany podpisały z talibami porozumienie, do którego próbowały niejako na siłę wprowadzić rząd w Kabulu. Ten był oczywiście niechętny – i niezdolny, bo po wyborach prezydenckich we wrześniu 2019 r. dwaj główni konkurenci przez kilka miesięcy kwestionowali wynik.

Kim zatem będą talibowie w drodze do władzy oraz jakie będą linie podziałów i konfliktów, dodatkowo komplikujących się na poziomie lokalnym? To sprawa otwarta.Wykluczyć można natomiast, że talibowie zechcą eksportować swoje porządki za północną granicę. Choć bez wątpienia będą promieniować jako przykład. I nawet gdyby chcieli, nie zlikwidują przestrzeni dla sił, które byłyby gotowe nieść płomień na teren dawnego Związku Sowieckiego.

Minimum satysfakcji

Wielkim – globalnym – pytaniem pozostaje kwestia polityki amerykańskiej.

Politycznie i medialnie Amerykanie już przegrali, dopełniając afgański mit o „cmentarzysku imperiów”. Ogromna jest waga kosztów USA poniesionych na Afganistan, co odbiło się na kieszeniach i nastrojach amerykańskiego podatnika. Należałoby jednak stonować zarzuty o amerykańskie ambicje (a zatem i skalę klęski) oraz zarzuty o pospieszne (paniczne bez mała) wycofanie się z kraju.Inaczej niż w przypadku inwazji na Irak, tu głównym celem Stanów było zniszczenie Al-Kaidy i ukaranie talibów za udzielenie im pomocy. Rekonstrukcja Afganistanu nie miała też takiego ciężaru jak demokratyzacja Iraku i Bliskiego Wschodu (stąd też nacisk na budowę sił bezpieczeństwa i armii oraz struktur rządowych, co pochłaniało większość nakładów). Afganistan miał być stabilny i wolny od międzynarodówki terrorystycznej.

Minimum (kosztownej) satysfakcji Waszyngton osiągnął w 2011 r., gdy zabito Osamę bin Ladena – przywódcę Al-Kaidy i autora planu zamachów na USA – a prezydent Obama mógł ogłosić rozpoczęcie wycofywania sił, co zasadniczo nastąpiło w 2014 r. Od tego momentu znacznie zmniejszone siły koalicji przyjęły role doradczo-wspierające i skoncentrowały się na zwalczaniu sił bardziej radykalnych od talibów.


Paweł Pieniążek: Gospodarka Afganistanu może skurczyć się nawet o 10 proc. i wepchnąć w objęcia biedy kolejne 8 mln ludzi. Choć większość już teraz ledwo wiąże koniec z końcem.


 

Wbrew ówczesnej histerii świat nie zawalił się w 2014 r. Stopniowa redukcja sił i zaangażowania postępowała dalej, aż do ogłoszenie przez prezydenta Trumpa porozumień z talibami i deklaracji wycofania się do maja 2021 r. Zasadność tej decyzji wprost musiał przyznać prezydent Biden i z opóźnieniem (obecnie ostateczny termin wycofania to 31 sierpnia) zrealizować.

Gra toczy się dalej

Nie ma więc mowy o zaskakującym czy panicznym wycofywaniu się Amerykanów (choć stylu zabrakło). Decyzja jest realizowana stopniowo i planowo, przy licznych próbach umocnienia kabulskiego klienta, ale też (wobec jego „krnąbrności”) przy szukaniu alternatyw i bezpieczników dla własnych interesów.

Jest to również dla Stanów decyzja racjonalna: koszty dalszego pozostawania w Afganistanie byłyby większe niż koszty wycofania, dalsza zależność od obecnych władz w Kabulu gorsza od zdystansowania się od nich. W przyszłości interesów amerykańskich bronić miałby liczący 650 żołnierzy kontyngent (rozlokowany wokół ambasady), a także siły (być może tureckie) kontrolujące lotnisko w Kabulu, jak też siły powietrzne stacjonujące w regionie. Talibowie zdecydowanie domagają się całkowitego wycofania obcych sił z kraju, za tym jednak poszłoby zupełne zamknięcie lotniska w stolicy i ewakuacja wszystkich ambasad, co z kolei oznaczałoby ich totalną izolację. Gra toczy się zatem dalej.

Dyskusyjną kwestią pozostaje sukces regionalnych rywali USA, dziś szczęśliwych z ich porażki. Odetchnie Iran, Rosja wzmocni się w Azji Centralnej, Chiny (bezpośrednio i via Pakistan) będą mogły swobodniej eksplorować Afganistan. Tyle tylko, że jednym z głównych wniosków z ostatnich dekad jest pewność, iż stabilizowanie Afganistanu jest zdecydowanie bardziej kosztowne niż zarządzanie niestabilnością. Można sądzić, że drobne radości dnia dzisiejszego nie przeszkodzą im zatęsknić jeszcze za Amerykanami w Afganistanie.

Mniejsza jednak o szczegóły i dekoracje – zgodnie z nieubłaganą mityczną zasadą wiecznego powrotu, Afganistan spychany jest w ponury chaos rodem z lat 90. XX w. Mądrzejsi o lekcje ostatniej dekady z Iraku i Syrii – gdzie zobaczyliśmy, jaką przestrzeń stwarza chaos dla mutacji różnych radykalizmów, i jaką siłą jest beznadzieja, która wygania miliony ludzi z ojczyzn już nie setki, lecz tysiące kilometrów od domu – nie możemy mieć komfortu widza.

A Amerykanie? Dla nich to nie pierwsza taka porażka. Afganistan zaś, z jego problemami, jest z ich punktu widzenia odległy. ©

Autor jest analitykiem Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie, w którym kieruje zespołem Turcji, Kaukazu i Azji Centralnej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2021