Profesor i gdańska opozycja

Podczas świątecznych spotkań w naszym domu był taki sam jak w telewizji: żył Polską.

07.05.2015

Czyta się kilka minut

Zofia i Władysław Bartoszewscy podczas uroczystości nadania Profesorowi tytułu Honorowego Obywatela Sopotu, 11 kwietnia 2007 r. / Fot. MSF / REPORTER
Zofia i Władysław Bartoszewscy podczas uroczystości nadania Profesorowi tytułu Honorowego Obywatela Sopotu, 11 kwietnia 2007 r. / Fot. MSF / REPORTER

Była wiosna 1976 r. Do salki parafialnej w kościele ojców Jezuitów w Gdańsku-Wrzeszczu Bogdan Borusewicz, który niedawno wrócił na Wybrzeże po studiach historycznych na KUL-u, wprowadził wysokiego i – tak mi się wtedy wydawało – starszego mężczyznę.

Władysław Bartoszewski miał wówczas 54 lata.

Przyszedł na spotkanie ze środowiskiem młodych ludzi, zaangażowanych już w tworzącą się opozycję demokratyczną. Jeszcze w tym samym roku Borusewicz zostanie członkiem Komitetu Obrony Robotników, a zdecydowana większość z obecnych na tamtym spotkaniu niebawem skupi się wokół podziemnego pisma „Bratniak” i w 1979 r. założy Ruch Młodej Polski.

40 lat wcześniej

Byłem uczestnikiem tamtego spotkania. Pozostało we mnie niezatarte wspomnienie naszego gościa, od którego promieniowała skumulowana energia.

Co wówczas o nim wiedziałem? Że należy do środowiska „Tygodnika Powszechnego” i że jest uznanym historykiem II wojny światowej. A także, że był żołnierzem AK i członkiem Rady Pomocy Żydom „Żegota”. Że w czasach stalinowskich był więźniem politycznym. Chyba wówczas nie wiedziałem, że przeszedł także przez piekło obozu oświęcimskiego.

Moi przyjaciele Bogdan Borusewicz i Marian Piłka, również studiujący historię na KUL-u (obaj pisali prace magisterskie pod kierunkiem Bartoszewskiego), opowiadali mi, jak wielkim powodzeniem cieszyły się wykłady i konwersatoria Profesora poświęcone II wojnie światowej. I jak Bartoszewski imponował erudycją, talentem dydaktycznym oraz mówieniem całej prawdy, co w tamtym czasie było postawą rzadko spotykaną u historyków zajmujących się dziejami najnowszymi.

Wiedziałem także, że w trakcie swych lubelskich pobytów wygłasza on wykłady w duszpasterstwie akademickim, prowadzonym przez o. Ludwika Wiśniewskiego (dominikanin ten odegrał wcześniej rolę trudną do przecenienia w ukształtowaniu mojego środowiska, które wkrótce założy Ruch Młodej Polski).

Po tamtym spotkaniu wiosną 1976 r., przez następne 20 lat widywałem go z rzadka i nigdy nie rozmawiałem z nim wcztery oczy. Oczywiście uważnie obserwowałem jego życiowe i polityczne wybory: zaangażowanie w Towarzystwo Kursów Naukowych, a potem w ruch Solidarności. Wiedziałem o jego internowaniu, a potem karierze akademickiej w Niemczech Zachodnich.

W wolnej Polsce, gdy byłem ministrem i doradcą premiera Tadeusza Mazowieckiego, wiedziałem od mojego szefa, że zamierza powierzyć Bartoszewskiemu ambasadę w Austrii. Ucieszyłem się, gdy w marcu 1995 r. Profesor został – na prośbę prezydenta Lecha Wałęsy – ministrem spraw zagranicznych.

Duchowa wspólnota

Częściej zacząłem widywać Profesora od jesieni 1997 r., gdy obaj znaleźliśmy się w parlamencie (on jako senator, a ja jako poseł wybrany z listy AWS). Zdarzało się, że Profesor zatrzymywał mnie na sejmowych korytarzach. Czasami spotykaliśmy się w księgarni Czytelnika przy ul. Wiejskiej i ucinaliśmy sobie pogawędkę.

Profesor traktował mnie jak kogoś bliskiego i zaufanego. Skąd to się brało? Na pewno miało znaczenie to, że wiedział, iż byłem człowiekiem bliskim jego dwóm przyjaciołom: Wiesławowi Chrzanowskiemu i Tadeuszowi Mazowieckiemu. Liczyło się jednak nie tylko to. Właściwie Profesor powiedział to wprost siedem czy osiem lat temu na spotkaniu w Sopocie ze środowiskiem dawnego RMP: mówił wtedy, że w drugiej połowie lat 70. przyglądał się nam uważnie i – szerzej – gdańskiej opozycji. W ówczesnym młodym pokoleniu antykomunistycznej opozycji odnajdywał wspólnotę wartości, które skłoniły go do zaangażowania się w podziemną działalność w czasie niemieckiej okupacji.

Zaliczył więc nas do swej duchowej wspólnoty.

Było to dla nas zaszczytne, a ze strony Profesora – wielkoduszne. Przecież jest oczywiste, że wybory życiowe dokonywane przez generację czasów II wojny, która doświadczyła też brutalnej sowietyzacji kraju w pierwszej dekadzie Polski ludowej, były nieporównanie bardziej ryzykowne od podejmowanych przez ludzi mojego pokolenia. Wiązały się ze znacznym prawdopodobieństwem utraty życia, narażenia się na okrutne tortury i wieloletnie ciężkie więzienie. My, podejmując opozycyjną działalność w czasach erozji komunistycznego systemu, musieliśmy liczyć się z szykanami i represjami, ale nie z zagrożeniem życia. Profesor traktował nas jednak jak kolejne pokolenie w służbie wartości, które były dla niego ważne.

Przy wspólnym stole

Najbliższe relacje połączyły mnie z Profesorem w ostatnich kilkunastu latach, w których nie byłem już czynnym politykiem. W wielkim stopniu moja żona Kasia i ja zawdzięczamy je Jackowi Taylorowi. Ten pierwszy trójmiejski adwokat, który związał się z opozycją demokratyczną, zaprzyjaźnił się ze środowiskiem RMP jeszcze przed sierpniem 1980 r. Ta przyjaźń trwa do dzisiaj. Jacek był niemal w rodzinnych relacjach z Janem Nowakiem-Jeziorańskim (który przed wojną był asystentem prof. Edwarda Taylora – dziadka Jacka). Od przełomu 1989 r. Nowak-Jeziorański często przyjeżdżał do Polski, a w 2002 r. ostatecznie w niej zamieszkał. Jacek Taylor – zwracający się do niego per wuju – spędzał z nim dużo czasu, załatwiał jego sprawy w Polsce, a w ostatnim okresie życia Nowaka roztaczał nad nim opiekę.

Nowak i Bartoszewski byli ze sobą zaprzyjaźnieni i lubili swoje towarzystwo, w którym często znajdował się też Jacek. W drugiej połowie lat 90. państwo Zofia i Władysław Bartoszewscy uznali także Jacka Taylora za przyjaciela domu, niemal za członka rodziny. Jacek nie tylko w pełni odwzajemniał tę przyjaźń, ale podziwiał Profesora jako wielką postać polskiej historii. Od drugiej połowy lat 90. państwo Bartoszewscy regularnie co roku przyjeżdżali do Sopotu w okresie Wielkanocy, zatrzymując się w domu ZAIKS-u na ogół na dwutygodniowe pobyty. Oczywiście sopocianin Jacek Taylor poczuwał się po trosze do roli gospodarza i starał się urozmaicić pobyt państwa Bartoszewskich na Wybrzeżu.

W ostatniej dekadzie wytworzył się zwyczaj, że w drugi dzień Wielkanocy państwo Bartoszewscy odwiedzają nas wraz z Jackiem Taylorem w naszym sopockim domu. Spotykaliśmy się na świątecznym obiedzie lub podwieczorku. Dla Kasi i dla mnie była to prawdziwa przyjemność i zaszczyt.

W ostatnich dniach zadano mi pytanie, czy w sytuacjach towarzyskich Profesor przypominał Bartoszewskiego, którego znamy z telewizyjnych wystąpień i książek. Odpowiedź musi być twierdząca. W rozmowach przy stole zdecydowanie dominowała problematyka historyczna i polityczna. Mówił oczywiście głównie Profesor, ale nigdy ani przez chwilę nie czuliśmy się znudzeni czy zdominowani przez naszego gościa. Pasjonująco opowiadał o ważnych wydarzeniach, w których uczestniczył, i o ludziach, którzy byli dla niego ważni. Zyskiwaliśmy kolejne potwierdzenie, że ten człowiek żyje Polską.

Domowe wizyty państwa Bartoszewskich i bliskie relacje osobiste z sopockich i pozasopockich spotkań rzucały jednak dodatkowe światło na jego osobę i sposób bycia. Mianowicie Profesor ujmował świetnymi, nieco staroświeckimi manierami. Zawsze zjawiał się z kwiatami, butelką wina bądź bombonierką. Okazywał rewerencję pani domu. Można było także zauważyć, jak silna więź łączy go z żoną, która była dla niego intelektualnym partnerem. Był wobec niej bardzo opiekuńczy.

Wierny w przyjaźni

W relacjach z Profesorem w pełni ujawniała się jego piękna cecha: pamięć o bliskich mu ludziach i wierność w przyjaźni.

Był dumny ze swojego ucznia Bogdana Borusewicza, i to nie przede wszystkim ze względu na to, że w wolnej Polscezostał on marszałkiem Senatu, ale dlatego, że był ważną postacią opozycji przedsierpniowej, inicjatorem strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r. i bohaterem solidarnościowego podziemia. Z sympatią mówił o Marianie Piłce – innym swym uczniu z KUL-u, choć krytycznie oceniał jego wybory dokonywane w III Rzeczypospolitej. Ja otrzymywałem od niego niejednokrotnie liściki z wyrazami uznania za moje publicystyczne teksty.

Zadawałem sobie pytanie, jak ten tak aktywny i zapracowany człowiek znajdował czas, by własnoręcznie pisać listy dotyczące mojej publicystyki. Nasuwała się taka odpowiedź: byłem dla niego ważny. Pochlebiało mi to i wzruszało. Nie ukrywam, że bardzo mnie ujmowała solidarność i serdeczność okazywana przez państwa Bartoszewskich mojej żonie Kasi w okresie, gdy jako minister edukacji była bezpardonowo atakowana za plan wysłania sześciolatków do szkół i zmianę podstawy programowej.

Gdy na początku 2009 r. prokuratura wystąpiła o aresztowanie Jacka Karnowskiego, prezydenta Sopotu, za tzw. „aferę sopocką”, Władysław Bartoszewski bez wahania złożył za niego poręczenie. Na podstawie znajomości z Karnowskim wyrobił sobie opinię, że jest on człowiekiem uczciwym. Dziś, gdy najważniejsze zarzuty formułowane przez prokuraturę zostały umorzone, a w oczach opinii publicznej został on już dawno oczyszczony, ówczesne zachowanie Profesora może wydawać się czymś naturalnym. Ale na początku 2009 r. panowała inna atmosfera: medialnej nagonki na Karnowskiego i wyraźnego dystansowania się od niego Platformy Obywatelskiej i premiera Tuska, który był przecież urzędowym zwierzchnikiem Profesora i – zapewne – nie ucieszył się z poręczenia. Ten jednak kierował się swoim wyczuciem moralnym i lojalnością wobec człowieka, który wzbudził jego zaufanie i sympatię.

Trzy wydarzenia

Bartoszewski aktywnie spędzał czas w Sopocie. Tempo trochę zwolnił dopiero w ostatnich latach. Spotykał się z czytelnikami, przyjaciółmi i różnymi środowiskami. Na ulicach miasta był rozpoznawany i często serdecznie pozdrawiany.

W mojej pamięci utkwiły szczególnie jego trzy wiosenne pobyty w naszym mieście. Pierwszy: 31 marca 2005 r. państwo Bartoszewscy wychodzili od nas, gdy na pasku informacyjnym telewizora ukazała się wiadomość o pogorszeniu stanu zdrowia Jana Pawła II. Zaczynała się agonia papieża. Następnego dnia w Gdańsku Profesor miał wygłosić prelekcję w Salonie Politycznym, prowadzonym przez nasze środowisko. Jej temat oczywiście został zmieniony: wyraźnie poruszony, Profesor mówił o umierającym papieżu, którego dobrze znał jeszcze jako kardynała. Panowała atmosfera niepokoju, napięcia i wzruszenia. Następnego dnia Jan Paweł II zmarł.

Drugi: w 2007 r., w trakcie wielkanocnego pobytu państwa Bartoszewskich w Sopocie, odbyła się – 11 kwietnia – uroczystość nadania mu honorowego obywatelstwa naszego miasta. Miałem zaszczyt wygłoszenia laudacji, a Profesor opowiadał o swych związkach z Wybrzeżem, zaczynając od wycieczki nad polskie morze, którą odbył z ojcem na krótko przed wybuchem II wojny światowej. Jej częścią była wizyta w Sopocie, wchodzącym wtedy w skład Wolnego Miasta Gdańska, w którym rządzili już naziści. I wreszcie niezwykle silne wspomnienie z 2010 r. W tamtym roku wyjątkowo nie zaprosiliśmy państwa Bartoszewskich w drugi dzień Świąt Wielkanocnych, gdyż Kasia pojechała odwiedzić przebywającego wówczas w Irlandii syna i zobaczyć niedawno urodzoną wnuczkę. To Jacek Taylor przejął tym razem rolę gospodarza świątecznego spotkania, zapraszając na nie oprócz państwa Bartoszewskich także kilkoro przyjaciół.

Był wśród nich Aram Rybicki, mój przyjaciel jeszcze z czasów szkolnych, jeden z filarów środowiska RMP, a w 2010 r. poseł PO. Aram był wielbicielem Profesora i ucieszył się z zaproszenia. W trakcie wieczornego spotkania z satysfakcją opowiadał, że za kilka dni wybiera się z prezydentem Kaczyńskim do Katynia. Nic dziwnego. Wiosną 1970 r. zaczynaliśmy naszą antykomunistyczną działalność od pisania na murach hasła: „Nie zapomnimy Katynia!”. Po spotkaniu odwiózł mnie swym autem do domu.

Wtedy widzieliśmy się po raz ostatni. Pięć dni później Aram zginął pod Smoleńskiem. Jego śmierć była dla naszego środowiska ciosem. Ze wzruszeniem słuchaliśmy wywiadów, udzielanych wówczas przez prof. Bartoszewskiego, który opowiadał o ostatnim spotkaniu z Aramem i znajdował piękne słowa, opisując jego postawę życiową. W kwietniu 2011 r. Profesor wygłosił w prowadzonym przez nas Salonie – który przemianowaliśmy na Salon Młodopolski im. Arama Rybickiego – wykład poświęcony polityce zagranicznej III RP. Duża sala Sopockiej Galerii Sztuki pękała w szwach.

Niedoszłe spotkanie

Inaczej w mojej pamięci zapisał się ostatni tegoroczny pobyt Profesora w Sopocie.

Tym razem, po raz pierwszy od wielu lat, państwo Bartoszewscy nie odwiedzili nas w domu w okresie świątecznym, chociaż byli w naszym mieście. Profesor zrezygnował z towarzyskiej aktywności, opiekując się niedomagającą żoną.

On sam był w dobrej formie. Myślałem, że spotkamy się najpóźniej 3 maja w Warszawie, z okazji święta narodowego. Niestety, 24 kwietnia nadeszła niespodziewana i smutna wiadomość: odszedł bodaj ostatni z wielkich Polaków ukształtowanych jeszcze przez Drugą Rzeczpospolitą. Będzie nam go bardzo brakowało. ©
ALEKSANDER HALL jest historykiem. W PRL działacz opozycji demokratycznej, założyciel Ruchu Młodej Polski, w III RP m.in. minister ds. partii politycznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego i poseł.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2015

Artykuł pochodzi z dodatku „Bartoszewski