Kredowe koło

„Praca pierwszych powielaczy była jak klaps dany niemowlakowi, żeby zaczął swobodnie oddychać” – mówi Janusz Bazydło, współtwórca lubelskich „Spotkań” i jeden z prekursorów podziemnego druku.

10.11.2016

Czyta się kilka minut

Członkowie środowiska lubelskich „Spotkań” (od lewej): Janusz Krupski, Wojciech Samoliński i Jan Andrzej Stepek (z córeczką Karoliną), na dziedzińcu KUL-u. / Fot. Janusz Kolasa. Ze zb. Anny Samolińskiej / BIBL. MULTIMEDIALNA OŚRODKA „BRAMA GRODZKA – TEATR NN
Członkowie środowiska lubelskich „Spotkań” (od lewej): Janusz Krupski, Wojciech Samoliński i Jan Andrzej Stepek (z córeczką Karoliną), na dziedzińcu KUL-u. / Fot. Janusz Kolasa. Ze zb. Anny Samolińskiej / BIBL. MULTIMEDIALNA OŚRODKA „BRAMA GRODZKA – TEATR NN

​Z tamtych lat, najwcześniejszych, zostało mu wiele wspomnień.

Na przykład: szelest papierka, w który zawinięty był cukierek – mały Janusz dostał go od jakiegoś Niemca w mundurze. Smak grochówki z kotła żołnierzy Armii Czerwonej, którzy w 1944 r. szli przez jego rodzinną Łomżę. A po wojnie – nawoływania władz do „ludzi z lasu”, czyli partyzantów kontynuujących walkę z komunistami, aby składali broń w ogródku sołtysa.

Zostały też obrazy ludzi, którzy po Październiku ’56 wychodzili z więzień. Poznawało się ich po bladej skórze i odświętnym ubraniu. To była konieczność – zaprezentować się odświętnie, ubrać inaczej niż w celi.

– Mam wciąż przed oczami odkryte samochody, którymi wieziono ludzi do aresztu. Ubrany w kożuch strażnik i siedzący za szoferką zziębnięci sini mężczyźni, pojmani wcześniej w lesie. Pamiętam, jak w szpitalu, w którym pracowała moja mama, położono ciało „Ryby” – porucznika Stanisława Marchewki, ostatniego oficera poakowskiego podziemia, który zginął z bronią w ręku. Potężne ciało, rozdziane do naga, na blaszanym stole sekcyjnym.

Była wiosna 1957 r. Jeszcze ponad dekada dzieliła 15-letniego Janusza Bazydłę od wydarzeń marcowych roku 1968, w czasie których, jak lubi powtarzać, „narodził się jako obywatel”.

Ale wątpliwości co do tego, że o prawdziwie wolną Polskę trzeba będzie jeszcze powalczyć, nie miał nawet wtedy. Dziś mówi: – Mój ojciec, słuchacz Radia Wolna Europa, spodziewając się najgorszego nosił po wojnie kurtkę z niezwykłymi guzikami: były to złote monety obleczone materiałem. Na wypadek zsyłki na Wschód. To m.in. powodowało, że wiedziałem, po której stronie stanąć.

Słowo

Opowiadając o tamtych latach dziś, gdy siedzimy w jego drewnianym domu na przedmieściach Zakopanego, 75-letni Janusz Bazydło starannie dobiera słowa.

Wysłuchać trzeba całej opowieści – bo w jego życiu i podziemnej działalności wydawniczej z lat 70. i 80. wszystko z czegoś wynikało.

– Moje pokolenie, tak jak każde inne, uważa za swoje sacrum ważne dla kraju wydarzenia z nieodległej przeszłości. Dla mnie i dla moich rówieśników takim wydarzeniem było Powstanie Warszawskie. W Łomży, gdzie się wychowywałem, miałem z nim oczywiście do czynienia w sposób nieostry, mityczny, wzmocniony literackimi, romantycznymi symbolami – tłumaczy.

Wspomina więc polonistki z liceum, które ponad wszystko preferowały utwory twórców romantycznych. Oraz panie recytatorki, które pewnego dnia przyjechały z Warszawy z „Dziadami” Adama Mickiewicza. W klasie stało się wtedy coś niezwykłego: najpierw było oczarowanie poezją, potem myśl o Polsce pod zaborami, w końcu odniesienia do rzeczywistości za oknem.

– Liceum sąsiadowało z siedzibą lokalnego Urzędu Bezpieczeństwa. Patrzyliśmy na zajeżdżające tam samochody, byliśmy świadomi tego, co działo się w środku. To wszystko wyczulało na ludzką krzywdę, budziło litość dla ofiar, uwrażliwiało na kłamstwo, a w perspektywie na wartość słowa – mówi Bazydło.

Po maturze i dwóch latach spędzonych na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdzie studiuje historię, w 1961 r. Janusz Bazydło dostaje powołanie do wojska. Trafia na kurs podoficerski do Oficerskiej Szkoły Radiotechnicznej w Jeleniej Górze. Potem przez półtora roku służy w okolicach Opoczna, na stacji radiolokacyjnej, jako specjalista od prowadzenia wojskowych samolotów.
W 1964 r. udaje mu się jednak wrócić na studia – na drugi rok historii, ale teraz już na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, jedynej wówczas niepaństwowej uczelni wyższej.

To tutaj poznaje Janusza Krupskiego, Piotra Jeglińskiego, Bogdana Borusewicza i innych, z którymi na kilka lat zwiąże go działalność w podziemnym ruchu wydawniczym.

Narodziny

Po rozpoczęciu studiów na KUL-u Bazydło angażuje się w działalność Zrzeszenia Studentów Polskich. W 1967 r. zostaje przewodniczącym tej liczącej kilkaset osób organizacji na uniwersytecie, która przynajmniej tu, na KUL-u, ma – podobnie jak cała uczelnia – charakter do pewnego stopnia opozycyjny wobec tego, co dzieje się na jej forum ogólnopolskim.

11 marca 1968 r., kilka dni po rozpędzeniu przez milicję protestów w Warszawie, lubelscy studenci organizują wiec solidarności pod należącą do Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej „Chatką Żaka”.
Janusz Bazydło: – Kilkaset osób miało ruszyć pod Komitet Wojewódzki PZPR. Prowokatorom udało się jednak skierować manifestację na teren KUL-u, gdzie już na demonstrację czekali funkcjonariusze wyposażeni – to chyba jedyny wtedy taki przypadek w kraju – w broń długą.

Pochód poruszał się wolno, m.in. dlatego, że ubrani po cywilnemu milicjanci wyciągali z tłumu niektórych manifestujących.

Bazydło wspomina: – Zauważyłem, że kierują ich do sali kinowej Związku Nauczycielstwa Polskiego.

Dla dodania sobie powagi poprosiłem jednego z kolegów o pożyczenie teczki. Nosiłem wtedy brodę, krótkie wąsy, miałem amerykański płaszcz. Bez przeszkód znalazłem się w sali kinowej, gdzie z butną miną poprosiłem o powstanie studentów i pracowników KUL-u. Jak się okazało, stanowili oni zdecydowaną większość spośród zatrzymanych. Domyśliłem się, że to mój uniwersytet będzie ofiarą tej całej akcji.

Bazydło wrócił szybko pod „Chatkę Żaka”, gdzie stała grupa oficerów milicji. Dowodzącego akcją poprosił o... natychmiastowe zwolnienie studentów KUL-u. Bazydło: – A on odpowiedział krótko i dosadnie: „Aresztować go!”. Tak na kilka miesięcy utraciłem wolność. Tak też się urodziłem jako obywatel.

Potem było krótkie przesłuchanie, rozprawa przed kolegium ds. wykroczeń i wyrok: dwa miesiące z tzw. bomby, czyli bez możliwości wpłacenia kaucji.

„Proszę pana, niech się pan nie martwi. W tym kraju każdy uczciwy człowiek musi przejść przez więzienie” – powiedziała Bazydle, kiedy już wyszedł zza krat, pracująca na KUL-u historyczka Maria Starnawska.

Redaktorzy

Wtedy była to niezwykła uczelnia. Do położonego z dala od innych dużych ośrodków miejskich Lublina, na uczelnię, której rektorem był wówczas ks. Wincenty Granat, ściągali studenci i wykładowcy z całego kraju – wśród nich wielu kontestujących ówczesną rzeczywistość polityczną.

– Wystarczyła obecność wśród wykładowców powstańców warszawskich, ludzi z lasu, żołnierzy Września, żeby nas, młodych, naprowadzić na myślenie o działalności opozycyjnej – mówi Janusz Bazydło. – Najpierw byli to Jerzy Kłoczowski, Adam Stanowski, Zdzisław Szpakowski, Jacek Woźniakowski. Potem, od wczesnych lat 70., także Władysław Bartoszewski. To przedstawiciele „opozycji kombatanckiej”, którzy często po wyjściu z więzień w połowie lat 50. zaczęli, korzystając ze wsparcia Kościoła, organizować obchody przedwojennych rocznic, wspominać zakazane postaci dowódców, spotykać się z młodzieżą.

Taka forma samodzielnej, niezależnej od władz „roboty politycznej” wskazuje – zdaniem Bazydły – na ciągłość oporu przeciw obcej władzy, począwszy od września 1939 r.

Kiedy Władysław Bartoszewski zaczął wspominać na zajęciach o braku cenzury w okresie Powstania Warszawskiego i pismach, które wtedy wychodziły w stolicy, naprowadził młodych historyków na myśl, że i oni mogą zaangażować się w działalność wydawniczą.

„Rewolucja powielaczowa” zaczęła się 10 maja 1976 r., wraz ze sprowadzeniem do Lublina pierwszego w Polsce powielacza. Kupił go, za pieniądze zarobione w pizzerii na paryskich Polach Elizejskich, Piotr Jegliński [patrz tekst w tym dodatku – red.].

Ale sama technologia mogła nie wystarczyć. Konieczne było jeszcze przeprowadzenie „rewolucji mentalnej” wśród starszych kolegów.

Rewolucja

Najpierw, wspomina żartem Bazydło, trzeba było zwyciężyć „dziadków emigrantów”.

– Zarówno Jerzy Giedroyc, jak i Jan Nowak-Jeziorański początkowo byli przeciwni podziemnej działalności wydawniczej – wspomina. – Uważali, że jest zbyt ryzykowna, że zajmujący się nią ludzie szybko pójdą siedzieć i z całego projektu nic nie wyniknie.

Ale również na miejscu nie wszystkim podobała się idea nielegalnej podziemnej prasy. – Jacek Kuroń, sztandarowa postać polskiej opozycji demokratycznej, wyobrażał ją sobie inaczej, na kształt samizdatu, który narodził się w Związku Sowieckim 20 lat wcześniej, nie przekraczając jednak bariery powielania czy druku. Jacek, powołując się na zasadę uznawania w działaniach KOR obowiązującego w PRL prawa, sprzeciwiał się z początku podziemnemu drukowi. Potem stał się jego entuzjastą – opowiada Bazydło.

Kiedy jednak uruchomiono pierwsze powielacze, efekt był natychmiastowy. Wcześniej przepisywane na maszynie publikacje KOR miały ograniczony zasięg. Jeśli powstanie Komitetu – oraz kolejnych dużych organizacji, jak ROPCiO czy SKS-y – można uznać za narodziny nowoczesnej opozycji, to praca pierwszych powielaczy była jak pierwszy klaps dany niemowlakowi, żeby zaczął oddychać.

Bo to właśnie na lubelskim powielaczu przygotowywano, a potem rozprowadzano w całym kraju pierwsze wydania „Biuletynu Informacyjnego KOR”. Cały nakład jechał do Warszawy i dopiero stamtąd był rozprowadzany po kraju, a część trafiała z powrotem do Lublina – wszystko po to, aby wprowadzić SB w błąd.

W październiku 1977 r. Bazydło wraz z Januszem Krupskim (w 2010 r. zginie w katastrofie smoleńskiej) wydają w Lublinie pierwszy numer „Spotkań” (podtytuł: „Niezależne Pismo Młodych Katolików”), które szybko stają się jednym z najważniejszych pism drugiego obiegu w Polsce. Do wprowadzenia stanu wojennego zdąży się ukazać 16 numerów.

W artykule wstępnym Krupski (pod pseudonimem Janusz Topacz) pisze o marzeniu młodych redaktorów – „Niepodległej i demokratycznej Polsce. Wolnej Polsce w Wolnym Świecie” – które jest jednak niemożliwe do spełnienia „bez niepodległości narodów Związku Radzieckiego”. To właśnie wyczulenie na sprawy wschodnie staje się szybko jednym z wyróżników środowiska „Spotkań”.

Denaturat

Ze względu na niebezpieczeństwo wykrycia powielacze musiały pracować w różnych miejscach: prywatnych mieszkaniach, męskim akademiku przy ówczesnej ul. Sławińskiego czy w podlubelskich wioskach. Jeden z numerów „Spotkań” wydrukowano nawet w Zagnańsku koło Kielc.

Często brakowało papieru. Tak było z pierwszymi trzema numerami literackiego „Zapisu” – pisma, w którym ukazywać się miały utwory odrzucone przez cenzurę i teksty autorów, którzy nie mogli już publikować oficjalnie.

Bazydło wspomina: – Nie było też pieniędzy. Któregoś dnia Janusz Krupski zdecydował się na rozmowę ze swoją mamą. Poprosił ją, aby pieniądze z książeczki mieszkaniowej pozwoliła mu przeznaczyć na inny cel. „Mamusiu, wtedy może by się w tym kraju coś zmieniło” – tak miał jej powiedzieć. I za te pieniądze od mamy Janusz kupił papier na pierwszy numer „Zapisu”.

Dodaje też: – Dla drukarzy denaturat był kłopotliwy. Gdy chłopaki po dwóch dniach „kręcenia” wracali do domu, w całym trolejbusie śmierdziało denaturatem. Dziewczyny, które kupowały po kilka flaszek, posądzano w sklepach o najgorsze...

Od tej pory Bazydło jest też regularnie zatrzymywany przez Służbę Bezpieczeństwa, najczęściej na „standardowe” 48 godzin. Wtedy – a także podczas internowania w stanie wojennym – znów pomaga mu słowo.

– Byłem – mówi dzisiaj – uodporniony na to dzięki wcześniejszym odsiadkom. Z lektur wiedziałem, jak się siedziało za Niemca, jak w łagrach. Pamiętam moje zdumienie, gdy na rygorze zaostrzonym w krasnostawskim więzieniu, po Marcu 1968 r., zmieniano mi co tydzień pościel.

W sierpniu 1980 r., w dniach, w których strajkuje Wybrzeże, razem z Krupskim, Janem Andrzejem Stepkiem, Stanisławem Sudołem i Markiem Zielińskim prowadzi głodówkę w Stalowej Woli (równoległa odbywa się w Lublinie). Koordynuje organizację większego strajku – miano go ogłosić, gdyby w Stoczni Gdańskiej nie udało się nic wskórać.

Generał

Bazydło żartuje, że raz w życiu spotkał generała Jaruzelskiego – i było to w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r.

Przyszli wtedy po niego jeszcze przed północą. Tradycyjnie nawet się specjalnie nie ubierał. Myślał: „Zabiorą na 48 godzin i wrócę z powrotem”. Ale gdy po krótkim pobycie na komendzie milicji przy ul. Północnej zapakowali go razem z innymi „politycznymi” do samochodu, który wyjechał z Lublina na wschód, przeczucia mogli mieć jak najgorsze.

– Po jakimś czasie jeden z więzionych spojrzał przez szparę w plandece i powiedział, że wydaje mu się, iż jedziemy do Włodawy. Ktoś zapytał: „Czy jest tam most na Bugu?”. „Nie ma” – padła odpowiedź. „A czy jest tam więzienie?” – zapytałem. „Jest”. To mnie uspokoiło. Wtedy na moment pomyślałem dobrze o Jaruzelskim. Że on, który przeszedł Syberię, wie, co to jest Rosja.

Jako internowany Bazydło trafia z Włodawy z powrotem do Lublina, potem do Kwidzynia. Kiedy po 10 miesiącach władze wypuszczają go na wolność, dostaje zakaz powrotu do Lublina. Sprowadza się na stałe do Zakopanego, skąd pochodzi jego żona – choć do dziś czas będzie dzielił między te dwa miasta.

W drugiej połowie lat 80. bardziej angażuje się w wydawanie, wznowionych po stanie wojennym, podziemnych „Spotkań”. Jest redaktorem prowadzącym najważniejszych numerów monograficznych: o stosunkach polsko-żydowskich (w 1985 r.) i polsko-ukraińskich (w 1987 r.). Ma swój wkład w „Kronikę »Spotkań«”, w której mowa jest o najważniejszych wydarzeniach z życia Kościoła katolickiego na Wschodzie.

Podział

Kilka tygodni temu Janusz Bazydło znów wrócił do Lublina. Wziął tam udział w wernisażu wystawy o początkach niezależnego ruchu wydawniczego, którą można oglądać w Bibliotece Uniwersyteckiej KUL. Zorganizowano ją w ramach obchodów 40-lecia Komitetu Obrony Robotników.

Na wystawę nie przyjechali wszyscy jego koledzy z dawnych lat. W wolnej Polsce ich, dawnych redaktorów, drukarzy i kolporterów podziemnych pism, podzieliły poglądy.

Bazydło – który w latach 90. pracował m.in. w lubelskim oddziale stowarzyszenia „Wspólnota Polska”, senackiej Komisji Emigracji i Polaków za Granicą, był też doradcą ds. mediów katolickich w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji oraz naczelnikiem wydziału w Urzędzie ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych – nie angażuje się w działalność polityczną czy publicystyczną.

Choć czyni tu wyjątki – jak w ubiegłym roku, kiedy podpisał się pod listem w obronie dominikanina Ludwika Wiśniewskiego, duszpasterza z Lublina, którego na łamach magazynu „Plus Minus” miał obrazić publicysta Piotr Semka.

Za rok minie 40 lat od ukazania się pierwszego numeru „Spotkań”. Janusz Bazydło wraz z częścią swoich kolegów chciałby z tej okazji zorganizować np. koncert. I spotkanie ludzi z dawnych grup opozycyjnych. Czy się uda?

Ale satysfakcja, że wtedy, wspólnymi siłami, udało się przełamać mentalną barierę i rozpocząć druk podziemnych wydawnictw, pozostaje.

– To było kredowe koło, które zakreślili komuniści: że to wbrew prawu, że za podziemny druk idzie się do więzienia – mówi na koniec naszego spotkania. – A my to koło zaczęliśmy w końcu ścierać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2016