Prezydent na ciężkie czasy

Opinia, że polityka zagraniczna George’a Busha okazała się porażką, jest dziś traktowana jako coś oczywistego. Mówi się o tym jak o prawdzie objawionej, za którą nie muszą iść argumenty. Tymczasem rolę Busha przyjdzie docenić za jakiś czas - i przejdzie on do historii jako wielki prezydent.

05.08.2008

Czyta się kilka minut

Coś takiego już się kiedyś zdarzyło. Gdy w marcu 1952 r. prezydent Harry Truman ogłosił, że nie zamierza starać się o reelekcję, większość Amerykanów zgodziłaby się co do jednego: że jego polityka zagraniczna była katastrofą. Że w Korei jego brak zdecydowania wywołał komunistyczną agresję, i że potem jego niekompetencja kosztowała życie 54 tys. Amerykanów i miliona koreańskich cywilów w ciągu tylko dwóch lat walki (w obu przypadkach dziesięciokrotnie więcej niż w Iraku). Prawicowcy pomstowali na Trumana za utratę wpływów w Chinach na rzecz komunistów i dymisję wielkiego generała Douglasa MacArthura, który chciał je odzyskać. Liberałowie gardzili Tumanem, bo "przywłaszczył" sobie Biały Dom patrycjusza Franklina Roosevelta (liberałowie zawsze byli snobami amerykańskiej polityki).

Także za granicą Truman był znienawidzony. Komunistyczna propaganda - oskarżająca go o rozpoczęcie "walki bakteriologicznej", niosącej śmierć koreańskim dzieciom i niszczącej chińskie plony - przekonała wielu i została przyjęta przez Międzynarodową Komisję Naukową do Zbadania Faktów dotyczących Broni Bakteriologicznej w Korei i Chinach, na czele której zasiadał wybitny biochemik dr Joseph Needham.

Miliony ludzi na świecie wierzyły, że to Truman doprowadził do rozpoczęcia "zimnej wojny", gdy próbował zastraszyć odważnego sowieckiego sojusznika. Albo przynajmniej, że wina jego i Stalina była taka sama - i że tylko brytyjskie obiekcje powstrzymały Trumana przez użyciem bomby atomowej w Korei.

Z perspektywy czasu

Jak to się stało, że ten sam Truman jest dziś powszechnie postrzegany jako wielki prezydent, szczególnie z powodu jego polityki zagranicznej?

To kwestia perspektywy czasowej: wojna koreańska jest w połowie zapomniana, a wszyscy wiedzą, że strategia Trumana - czyli "doktryna powstrzymywania" Sowietów - okazała się sukcesem i zakończyła po latach niemal pokojowym rozpadem sowieckiego imperium.

Aby Bush został uznany za wielkiego prezydenta na wzór Trumana, wojna w Iraku także musiałaby zostać w połowie zapomniana, ponieważ po błyskawicznym usunięciu krwiożerczego Saddama Husajna nastąpiły lata kosztownej przemocy - zamiast natychmiastowej demokracji, którą obiecywano.

Założenie, że rządzeni przez imamów Irakijczycy zachowają się jak Duńczycy czy Norwegowie pod niemiecką okupacją, albo że jak Niemcy będą gotowi do życia w demokracji od chwili wyzwolenia, było niewybaczalnym błędem: amerykański prezydent - zanim rozpocznie wojnę - powinien wiedzieć, czy będzie się ona toczyć na Bliskich Wschodzie, czy w Skandynawii bądź w Niemczech.

Wszelako kosztowna wojna w Iraku musi zostać uznana za pomniejszy element w globalnej kontrofensywie Busha, skierowanej w islamskich bojowników - podobnie jak zdecydowanie bardziej kosztowna wojna koreańska w kontekście globalnej "zimnej wojny". Ponieważ reakcja Busha na wydarzenia z 11 września 2001 r. była dokładnie taka: globalny atak na ideologię walczącego islamu. O ile akcje antyterrorystyczne były sukcesem tylko tu i ówdzie, a los Afganistanu pozostaje wątpliwy, to zdecydowanie ważniejsza jest wojna ideologiczna.

Kiedy zostanie to uznane, wszystkie błędy w Iraku będą z łatwością zapomniane - podobnie jak nikt już nie obwinia Trumana za niejasne sygnały sprzed czerwca 1950 r. co do tego, czy Korea Południowa będzie broniona. Tyle że zwycięstwo Busha nie zostało jeszcze uznane - co jest doprawdy zadziwiające, zważywszy że widać to jak na dłoni.

Świat przed 11 września

Do zamachów w Nowym Jorku i Waszyngtonie z 11 września 2001 r. islamscy bojownicy - w tym także brutalni "dżihadyści" wszelkiego rodzaju, od Al-Kaidy po całkowicie lokalne grupki - cieszyli się sporym publicznym poparciem, otwartym lub bardziej dyskretnym, i to w całym świecie muzułmańskim.

Od Maroka po Indonezję - większość rządów reagowała na ich aktywność uspokajaniem ich (i jednoczesnym zachęcaniem, by swe działania kierowali za granicę). Niektóre rządy finansowały zarówno bojowych duchownych, jak i uzbrojonych "dżihadystów", np. Arabia Saudyjska czy Zjednoczone Emiraty Arabskie. Saudyjczycy wspierali szkoły ekstremistów w wielu krajach - włączając w to Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię - i na liście płac mieli tysiące wojowniczych duchownych. Wypisywali też czeki dla "dżihadystów" na Kaukazie, w Pakistanie i w tuzinie innych miejsc - jeśli nie osobiście dla Osamy bin Ladena (zdeklarowanego wroga dynastii Saudów). Szejkowie z Emiratów, którzy teraz mówią tylko o swoich liniach lotniczych i bankach, wręczali Osamie walizki pełne pieniędzy, spotykając się z nim np. na lotnisku w Kandaharze. Arabia Saudyjska i Emiraty były także jedynymi krajami świata, które dołączyły do Pakistanu i uznały rządy talibów w Afganistanie. Inne muzułmańskie rządy, szczególnie w Sudanie, Syrii i Jemenie, pomagały "dżihadystom", oferując im paszporty i schronienie; jeszcze inni, np. Indonezja, przymykali oko na islamską indoktrynację i na werbunek prowadzony przez bojowników.

Jedynie rządy Algierii i Egiptu były w opozycji zarówno wobec wojujących islamskich duchownych, jak i "dżihadystów" wszelkiej maści. Każdy inny muzułmański rząd wolał z nimi koegzystować w ten czy inny sposób. Pakistan zrobił jeszcze więcej: był to skrajny przypadek wspierania terroryzmu przez państwo. Kierownictwo pakistańskiego wywiadu (ISI) finansowało, zbroiło i ćwiczyło talibów w Afganistanie i tysiące "dżihadystów", którzy mieli zabijać indyjskich cywili, policjantów i żołnierzy w Kaszmirze i poza nim.

Zwrot w świecie islamu

To wszystko skończyło się gwałtownie po 11 września. Bezkompromisowe stanowisko Busha - "Jesteście albo z nami, albo przeciw nam" - było ośmieszane jako popis kowboja. Ale powiodło się całkowicie.

Od Maroka od Indonezji, rządy w krajach muzułmańskich zmieniły swe zachowanie bardzo szybko. Niektórzy natychmiast zdecydowali się wyłapać lokalne grupki "dżihadystów", które wcześniej tolerowali, uciszyć duchownych ekstremistów i trzymać z daleka bojowników z zagranicy, wcześniej mogących liczyć na miłe powitanie. Inni początkowo wszystkiemu zaprzeczali. Saudyjczycy, a konkretnie minister spraw wewnętrznych książę Nayef bin Abdul Aziz, zaczął od zaprzeczenia, jakoby terroryści z 11 września byli Arabami, a co dopiero Saudyjczykami. Książęta z Emiratów, oskarżeni o finansowanie Bin Ladena, udawali, że nawet o nim nie słyszeli.

Zaprzeczenia nie trwały długo. Kiedy Saudyjczycy zobaczyli amerykańskie siły specjalne i bombowce rozbijające w pył talibów, zaczęli przyjmować swoją część odpowiedzialności za szerzenie ekstremistycznych poglądów w tysiącach szkół i akademiach, finansowanych w kraju i za granicą. Bolesne ponowne redefiniowanie ich własnej wahabickiej formy islamu wciąż trwa. Saudyjski król zorganizował międzyreligijną konferencję muzułmanów, chrześcijan i żydów - wielki krok naprzód, zważywszy na wahabicki zakaz przyjacielskich stosunków z nie-muzułmanami.

Choć Bin Laden był ich wrogiem przez lata, dopiero po 11 września Saudyjczycy zaczęli ścigać jego zwolenników i zniechęcać bogatych Saudyjczyków do wysyłania pieniędzy "dżihadystom" za granicą. Ponad tysiąc obywateli Arabii Saudyjskiej aresztowano, kilkudziesięciu zostało zabitych, gdy stawiali opór przy aresztowaniu. Saudyjskie banki musiały zaprzestać transferów pieniędzy dla organizacji muzułmańskich znajdujących się na liście terrorystów.

Pakistan: transformacja państwa

Inne liczne rządy w krajach muzułmańskich stanęły przy Bushu i Stanach przeciw "dżihadystom" - choć nie ma wątpliwości, że święta wojna przeciw niewiernym jest islamskim obowiązkiem. Nagle czynni islamiści i wojowniczy "dżihadyści" doświadczyli katastrofalnej utraty statusu. Już nie byli podziwiani, szanowani lub przynajmniej tolerowani. Musieli ukrywać się, uciekać czy dawać za wygraną. Niezbyt wielu zeszło do podziemia. Szeregi zaczęły się przerzedzać. Dziś liczba zamachów - poza wojennymi strefami Afganistanu i Iraku - coraz bardziej spada, a wszędzie islamskie szkoły wolały stonować swoje nauczanie, niż zostać zamknięte. W Indonezji, największym państwie muzułmańskim świat, wpływowe stowarzyszenie imamów potępia wszystkie formy przemocy.

Jednak najbardziej dramatyczny zwrot w polityce Bush wymusił w Pakistanie. Prezydent Musharraf musiał dokonać wyboru: stanąć u boku Amerykanów, aby zniszczyć talibów, których Pakistan sam stworzył - lub samemu zostać zniszczonym. Musharraf podjął decyzję, zamykając przepływ broni i amunicji dla talibów, otwierając lotnisko Shahbaz dla amerykańskich samolotów i wydając pozwolenie na amerykańskie loty wojskowe przez terytorium pakistańskie. Wprawdzie nic nie jest w stanie zmienić sytuacji na północno-zachodniej granicy afgańsko-pakistańskiej (pogrążonej w przemocy od czasów Aleksandra Wielkiego, tyle że teraz odbywa się to w imię dżihadu), ale przynajmniej państwo pakistańskie już jej nie finansuje.

Musharraf zaczął pozbywać się także brodatych ekstremistów, którzy kiedyś praktycznie rządzili pakistańskim wywiadem ISI, poczynając od jego szefa gen. Mahmuda Ahmeda, którego zastąpiono w ciągu miesiąca po 11 września. Trudniej jest Musharrafowi zidentyfikować i usunąć ekstremistów bardziej subtelnych, wygolonych, którzy czają się w ISI i nadal popierają talibów, i którzy starali się doprowadzić do co najmniej jednego zamachu na Musharrafa.

Tego, co zdarzyło się w Pakistanie w ciągu 24 godzin po 11 września, świat dotąd nie widział: nocna transformacja samego jądra polityki państwa (wsparcia dla dżihadu), które wywodziło się z narodowego mitu Pakistanu jako państwa muzułmańskiego par excellence. To tak, jakby Bush oświadczył Włochom, by zakazali spaghetti al pomodoro - i odniósł sukces.

Powstrzymany dżihad

Mimo to różni dobrze poinformowani ludzie twierdzą, jakoby wojna Busha z terroryzmem była całkowitą klęską. Choć nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, aby odgadnąć, że 11 września miał być początkiem światowego dżihadu, że po nim miał być 12 września, 13 września, 14 września itd.

Nie żeby miała to zrobić sama Al-Kaida. Jej pocisk został wystrzelony. Zniszczenie wież World Trade Center zainspirowało tysiące młodych muzułmanów, aby udali się do miejscowych islamskich domów modlitwy i zaoferowali swoje usługi "dżihadystom". Koran obiecuje władzę i zwycięstwo swoim wyznawcom, czyniąc ze słabości i zacofania muzułmanów źródło dręczących, choć niewypowiedzianych na głos wątpliwości co do wiarygodności samej wiary. To jest prawdziwym źródłem urazy, której żadna "polityka przystosowania" na Bliskim Wschodzie nie mogłaby złagodzić.

To właśnie te wątpliwości skłoniły nie tylko nieszczęśliwych Palestyńczyków, ale nawet zasobnych, zapatrzonych w Zachód i popijających wino Tunezyjczyków do świętowania i płakania ze szczęścia przed telewizorami, gdy pojawiły się na nich obrazy z 11 września. One też uczyniły natychmiast z Bin Ladena bohatera i wzór do naśladowania dla wielu muzułmanów.

Zniszczenie wież WTC było najsilniejszym z możliwych wezwań do działania. Wystarczyłoby nie tylko do tego, aby doprowadzić do zamachów w Madrycie i Londynie, ale i w wielu innych miejscach w samej tylko Europie. Głównym celem miały być jednak Stany Zjednoczone, a także amerykańscy turyści, biznesmeni i oczywiście żołnierze.

Zamiast tego światowa mobilizacja dżihadu - wywołana 11 września przez entuzjazm dla Bin Ladena, pierwszego ogólnoislamskiego bohatera od czasów Saladyna - została powstrzymana przez wszystko to, co Bush wprawił w ruch w ciągu kilku godzin. W efekcie zniszczono bazy szkoleniowe Al-Kaidy w Afganistanie, zabito lub schwytano większość jej ludzi oraz, co ważniejsze, skłoniono muzułmańskie rządy do zmiany polityki - od poparcia (cichego lub otwartego ) dla dżihadu do represji wobec "dżihadystów" i tych, którzy ich inspirują.

Pole oddziaływania dżihadu zostało w dużym stopniu ograniczone do Iraku i Pakistanu. Ataki na zachodnie ("chrześcijańskie") cele były nieliczne: w Stanach nie było żadnego, w Europie zaledwie kilka. Nie tak by to wyglądało, gdyby w Białym Domu zasiadał mniej zdeterminowany i mnie pewny siebie prezydent.

"Jesteście z nami lub przeciw nam": to było odpowiednie hasło i odpowiednia polityka, która przyniosła znakomite rezultaty. Jatka w Iraku, już po wygranej, jest w porównaniu z tym fragmentem - bolesnym, ale fragmentem globalnej całości.

Bush i atom

Krytycy Busha muszą także poradzić sobie z innym jego wielkim sukcesem: powstrzymaniem rozprzestrzeniania się broni jądrowej.

Zaczęło się od Libii, która z obawy przed tym, co Bush mógłby zrobić, oddała cały sprzęt, który kupiła do produkcji broni nuklearnej. Następnie przyszła kolej na Syrię, która straciła swój kosztowny i "tajny" reaktor atomowy w wyniku izraelskiego ataku lotniczego we wrześniu 2007 r. (operację przeprowadzono z błogosławieństwem Busha). Trwa rozkład północnokoreańskiego programu nuklearnego. Jak dotąd, rozmontowano jedynie część urządzeń w elektrowni Yongbyon, ale Phenian obiecał zniszczyć wszystko, co jest związane z bronią jądrową - i obietnica ta może zostać dotrzymana, o ile następca Busha będzie wywierać presję.

Ostatnio rozpoczęło się natomiast bezpośrednie zaangażowanie Stanów w sprawę irańskiego programu nuklearnego. Jak zwykle, europejska dyplomacja zawiodła na całej linii. Podczas gdy Wielka Brytania, Francja i Niemcy kontynuowały rozmowy, Irańczycy kontynuowali swoje prace, a potem publicznie chwalili się, że wystrychnęli Europejczyków na dudka. Teraz sprawa zbliża się do finału. Bush wysłał swego zaufanego posłańca, by zaoferował Irańczykom szczodre zachęty w zamian za zaprzestanie wzbogacania uranu i zniszczenie kilku instalacji. Dokładnie to samo oferowali Europejczycy. Różnica jest taka, że w tamtą ofertę nie zaangażował się Bush i sugestia "A jeśli nie, to…" nie była wiarygodna. Bush uznał, że nie chce zostawiać tego problemu swemu następcy - lub Izraelczykom, których samoloty musiałyby lecieć 1000 mil (amerykańskie startujące z lotniskowców w Zatoce Perskiej miałyby do pokonania tylko 200 mil).

Bush pozostanie "pogromcą" broni jądrowej - także w Iraku. Dziś wiemy, że wprawdzie w 2003 r. nie prowadzono tam żadnej działalności związanej z atomem, ale wiemy też, że Husajn miał plan powrotu do swego programu nuklearnego po wygaśnięciu embarga ONZ w 2004 r. (zespół inżynierów był opłacany w oczekiwaniu na wielki dzień, gdy znów zyski z ropy opłacą import wszystkich potrzebnych urządzeń). Bez wojny Busha moglibyśmy musieć sobie teraz radzić nie tylko z irańskim programem nuklearnym, ale także z irackim.

Przełożyła Patrycja Bukalska

EDWARD N. LUTTWAK jest politologiem, doradcą w Centrum Badań Strategicznych i Międzynarodowych (CSIS) w Waszyngtonie, autorem szeregu książek o polityce międzynarodowej. Stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2008