Celebryci w Białym Domu

Zanim został premierem, Imran Chan był mistrzem krykieta, ukochanej dyscypliny sportowej Pakistańczyków. Zanim został prezydentem, Donald Trump był telewizyjnym gwiazdorem, po mistrzowsku zdobywającym aplauz (a potem głosy) widowni. W poniedziałek spotkali się, by decydować o losach sporej części Azji i Bliskiego Wschodu.
w cyklu STRONA ŚWIATA

23.07.2019

Czyta się kilka minut

Spotkanie pakistańskiego premiera Imrana Chana i prezydenta USA Donalda Trumpa, Waszyngton, 22 lipca 2019 r. /  / FOT. NICHOLAS KAMM / AFP / East News
Spotkanie pakistańskiego premiera Imrana Chana i prezydenta USA Donalda Trumpa, Waszyngton, 22 lipca 2019 r. / / FOT. NICHOLAS KAMM / AFP / East News

W zasadzie wizyta pakistańskiego premiera w Waszyngtonie powinna być odwiedzinami starego, sprawdzonego przyjaciela. Pakistan, powstały w 1947 roku z podziału brytyjskich kolonii w Indiach, od pierwszych dni istnienia przeszedł do obozu Zachodu, walczącego ze Wschodem o panowanie nad światem. Dokonał tego wyboru nie z umiłowania demokracji, wolnego rynku i zachodnich wartości, lecz przez geopolitykę. Przynależność do zachodniego obozu miała zapewnić Pakistanowi ochronę przed Indiami, lewicującymi i sympatyzującymi z Moskwą, choć aspirującymi do roli trzeciego, światowego mocarstwa i alternatywy dla Zachodu i Wschodu. Pakistan dołączył do tworzonych przez Zachód politycznych i wojskowych sojuszy – bliskowschodniego CENTO i południowoazjatyckiego SEATO – wspierał Stany w każdym politycznym i wojennym konflikcie. Amerykanie zaś, obsadziwszy się w roli nauczycieli demokracji, przymykali oczy na wojskowe zamachy stanu w Pakistanie i rządy dyktatorów w generalskich mundurach.

Przyjaciele i pośrednicy

Najważniejszą próbą amerykańsko-pakistańskiego przymierza była wojna w Afganistanie, która wybuchła nazajutrz po inwazji zbrojnej Związku Radzieckiego na ten kraj pod koniec 1979 roku. Nie chcąc bezpośrednio angażować się w kolejną „zastępczą wojnę” między Wschodem i Zachodem i nie odbierać wiarygodności afgańskim powstańcom, Amerykanie postanowili, że broń oraz dolary na wojnę dla mudżahedinów przekazywać będą za pośrednictwem Pakistanu. Pakistańscy wojskowi chętnie się na to zgodzili – nie tylko wypracowywali sobie u Amerykanów dług wdzięczności, ale dzięki amerykańskim pieniądzom mogli zbroić i wspierać własnych faworytów wśród afgańskich mudżahedinów. Ówczesny wojskowy dyktator Zia-ul Haq jako pierwszy z pakistańskich przywódców tak zdecydowanie oparł się na islamie jako fundamencie państwa, a religijną ortodoksję przeciwstawiał narodowościowym sporom i irredentom. W Afganistanie wspierał największych muzułmańskich radykałów, by ustanowić w Kabulu rząd przyjazny Pakistanowi i odżegnujący się od pasztuńskiego nacjonalizmu. Pasztuni, rządzący tradycyjnie w Afganistanie, do dziś nie uznali wykreślonej w XIX wieku przez Brytyjczyków granicy, rozdzielającej ich ziemie między Afganistan i Pakistan. Przychylny Pakistanowi Afganistan miał być także jego strategicznym atutem w przypadku konfliktu zbrojnego z Indiami – Pakistańczycy zamierzali ukryć w górskich jaskiniach Hindukuszu wyrzutnie rakietowe, które chcieli wykorzystać do ewentualnego odwetowego ataku.

Talibowie i Jankesi

Ale kiedy w 1989 roku wykrwawieni przez mudżahedinów Rosjanie wycofali się z Afganistanu, Pakistańczykom nie tylko nie udało się osadzić w Kabulu własnych faworytów, ale zostali uprzedzeni przez mudżahedinów, uważających Islamabad za wroga. W Afganistanie wybuchła nowa wojna, domowa. Pakistan wspierał własnych faworytów – najpierw Gulbuddina Hekmatjara (we wrześniu będzie ubiegał się w wyborach o afgańską prezydenturę), a potem talibów, którym w 1996 roku w końcu udało się przejąć władzę w Kabulu.

Po ewakuacji Rosjan, Amerykanie stracili całe zainteresowanie Afganistanem i w afgańskich sprawach dali pakistańskim sojusznikom całkowicie wolną rękę. Jankesi z życzliwością przyglądali się nawet pakistańskim faworytom: talibom, którzy wzorując się na amerykańskich przyjaciołach Saudach, zamierzali skopiować w Afganistanie wszystkie prawa i zwyczaje królestwa. Amerykanom bardzo to odpowiadało. Afgańska kopia saudyjskiego sojusznika zapewniłaby im bezpieczny tranzyt surowców energetycznych z poradzieckiej Azji Środkowej i kolejnego chętnego do przymierza przeciwko Iranowi. Saudowie zbudowali swoje królestwo dzięki petrodolarom, a zabiegając o ich względy nikt nie wytykał im religijnego fanatyzmu ani zaściankowej ksenofobii. Talibowie nie mieli ani grosza, więc nie tylko nie zbudowali drugiej Arabii Saudyjskiej, ale okrzyknięto ich uosobieniem wszelkiego zła. Amerykanie zerwali z talibami, gdy zaoferowali u siebie gościnę saudyjskiemu banicie Osamie bin Ladenowi i jego dżihadystom z Al-Kaidy.


CZYTAJ WIĘCEJ

STRONA ŚWIATA to autorski serwis Wojciecha Jagielskiego, w którym dwa razy w tygodniu reporter i pisarz publikuje nowe teksty o tych częściach świata, które rzadko trafiają na pierwsze strony gazet. Wszystkie teksty są dostępne bezpłatnie. CZYTAJ TUTAJ →


Kiedy 11 września 2001 roku, na rozkaz wydany z kwatery głównej w Hindukuszu, zamachowcy Osamy uprowadzili samoloty i dokonali nimi samobójczych ataków na Nowy Jork i Waszyngton, Amerykanie, chcąc nie chcąc (raczej nie chcąc, bo szykowali się już do inwazji na Irak), musieli dokonać odwetowego uderzenia na Afganistan. „Kto nie z nami, ten przeciwko nam” – zakrzyknął prezydent George Bush, a postawiony pod ścianą Pakistan musiał wybierać między swoimi dobrodziejami, Amerykanami, a protegowanymi, talibami. Rząd z Islamabadu opowiedział się po stronie USA, ale podległy mu (a według niektórych – zwierzchni) wywiad wojskowy ISI ukradkiem pozwolił talibom ukryć się na pakistańskiej ziemi, wylizać rany, odbudować szeregi i zacząć nową, partyzancką wojnę, by wykrwawić nowego najeźdźcę, USA.

Pakistańczycy długo mamili Amerykanów tłumaczeniami, że goszcząc u siebie talibów, będą ich mieli pod okiem i w razie potrzeby przymuszą do pokojowych rozmów. Przekonywali też, że nie mogą sobie pozwolić na otwartą wojnę z talibami, ponieważ mogłoby to grozić zbrojnym powstaniem ich rodaków, Pasztunów, których w Pakistanie żyje dwa razy tyle co w Afganistanie (25-30 mln w Pakistanie, około 15 mln w Afganistanie). Generałowie z ISI uważali zaś, że Amerykanie, jak wcześniej Rosjanie, a przed nimi Brytyjczycy, prędzej czy później wycofają się z Afganistanu, a po ich rejteradzie Pakistan znów potrzebować będzie przyjaznego sobie rządu w Kabulu.

Prezydenci Bush i jego następca Barack Obama prośbami i groźbami próbowali zmusić Pakistańczyków, żeby przekonali talibów do rozmów albo wypowiedzieli im gościnę i wydali wojnę. Gdy ówczesny wojskowy dyktator Pakistanu gen. Pervez Musharraf w końcu uległ Amerykanom i posłał wojsko, w 2008 roku wyrośli mu rodzimi talibowie i wywołali zbrojne powstanie. W ciągu kolejnych dziesięciu lat w zamachach bombowych i strzelaninach zginęło w Pakistanie prawie 100 tys. ludzi, a straty liczono w dziesiątkach miliardów dolarów. Amerykanie winili Pakistańczyków za swoje niepowodzenia i ofiary w toczącej się do dziś afgańskiej wojnie. Pakistańczycy wytykali Amerykanom, że myślą tylko o sobie, a winę za błędy próbują zrzucić na innych. Dawna zażyłość przerodziła się w jawną wrogość, gdy okazało się, że Osama bin Laden ukrywał się w pakistańskim garnizonowym mieście Abbottabad, pod okiem wojskowych, a dokonując w 2011 roku rajdu na jego kryjówkę i zabijając Saudyjczyka, Amerykanie nie uprzedzili o tym Pakistańczyków.

Zaplątani w wojnę

W 2017 roku prezydentem Stanów Zjednoczonych został Donald Trump, który zdobył władzę składając rodakom wszelkie możliwe obietnice. Obiecał też, że wyplącze Amerykanów z afgańskiej wojny. O tym, że nie będzie to takie proste, przekonał się już w pierwszym roku prezydentury, gdy zamiast wycofać, posłał kolejnych kilka tysięcy żołnierzy pod Hindukusz. Jesienią zeszłego roku rozeźlony afgańskimi niepowodzeniami Trump zarzucił Pakistańczykom dwulicowość oraz niewdzięczność i kazał wstrzymać całą pomoc gospodarczą dla Pakistanu (obok Izraela i Egiptu Pakistan był największym beneficjentem amerykańskiej pomocy).

Amerykańskie sankcje spadły na Pakistan akurat, gdy władzę w Islamabadzie przejął Imran Chan, dawny mistrz krykieta, a potem playboy i celebryta, który uwiódł rodaków swoimi sukcesami i tym, że wydał wojnę starym politycznym elitom, których rządy doprowadziły Pakistan do wojny domowej, skrajnych nierówności społecznych i niemal bankructwa. Imran Chan, jak Trump w Ameryce, zdobył władzę odwołując się do niezadowolenia wyborców ze starych elit i porządków.

Wydaje się, że powinni się łatwo porozumieć. Obaj reprezentują coraz częstszy typ współczesnego polityka, który zbija kapitał na populizmie, doskonałym wyczuciu społecznych nastrojów, zwłaszcza frustracji, odwoływaniu się do lekceważonego przez liberałów patriotyzmu. Obu cechuje tupet i bezczelność (nie mylić z charyzmą), niewyparzony język, gafy, kiepska znajomość geografii i historii, nawet tej najnowszej. Imran Chan przekonywał niedawno, że Niemcy graniczą z Japonią, a Trump, przyjmując kilka dni temu w Białym Domu pokojową noblistkę Nadię Murad, wypytywał, za co tak właściwie otrzymała tę nagrodę.

Na nieszczęście Pakistańczyka, Trumpa interesuje wyłącznie Ameryka i jego własna kariera. W przyszłym roku czeka go walka o reelekcję. Zakończenie afgańskiej wojny i wycofanie amerykańskich wojsk spod Hindukuszu bardzo ułatwiłyby mu wygraną. Jego doradcy uważają, że jako premier Pakistanu Imran Chan jest w stanie zmusić afgańskich talibów, żeby najpóźniej do przyszłego lata podpisali pokój z kabulskim rządem, a potem wstrzymali się przed rozpoczęciem nowej wojny domowej aż do czasu gdy z Afganistanu wyjedzie ostatni amerykański żołnierz. Trump tylko z tego powodu zaprosił Pakistańczyka do Waszyngtonu i tylko o tym chce z nim rozmawiać. No, może jeszcze o Chinach i Iranie, do rywalizacji z którymi Pakistan mógłby się amerykańskiemu prezydentowi przydać.

W pierwszym roku swojego panowania Imran Chan zrobił wiele, żeby przekonać do siebie Amerykanów, odzyskać ich przyjaźń, a przede wszystkim pieniądze. Pomagał, jak mógł (pakistański wywiad ISI twierdzi, że wcale nie kontroluje już talibów, w każdym razie nie wszystkich), by talibowie nawiązali rozmowy z Amerykanami (odbyło się już siedem rund takich spotkań). Wiosną zapowiedział, że jego rząd przejmie kontrolę nad przymeczetowymi szkołami, medresami z afgańskiego pogranicza, które stały się akademiami talibów i dżihadystów. Przed podróżą do Ameryki Imran Chan kazał też aresztować ściganego międzynarodowymi listami gończymi imama Hafeza Sayyeda (Amerykanie wyznaczyli 10 milionów dolarów za jego głowę), oskarżanego o organizację terrorystycznego ataku na hotele w indyjskim Mumbaju (d. Bombaju), gdzie zginęło 160 osób.

Podnieść kraj z kolan

Imran Chan chce zrobić wrażenie na Trumpie, ale jeszcze bardziej na zachodnich bankierach, którzy w zeszłym roku wpisali Pakistan na „szarą listę” krajów wykazujących się karygodną beztroską w walce z procederem prania pieniędzy i transferami pieniędzy między organizacjami i osobami podejrzanymi o powiązania z międzynarodowymi siatkami terrorystycznymi. Jeśli do października Pakistan nie dowiedzie, że w obu dziedzinach się poprawił, grozi mu wpisanie na „czarną listę”, a to oznaczałoby brak inwestycji i wszelkiej pomocy, skutkującej całkowitym załamaniem gospodarki i tak znajdującej się w głębokiej zapaści. Amerykanie będą jednym, za to najbardziej wpływowym z 39 arbitrów z sądu, który wyda wyrok na Pakistan.

Dla Imrana Chana będzie to także sprawa honoru. Obiecywał Pakistańczykom, że choć zastał kraj w ruinie, to podniesie go z kolan, a złodziejskich dygnitarzy puści w skarpetkach. Po roku rządów w więzieniu siedzą już przywódcy obu starych partii – były wielokrotny premier Nawaz Sharif z Ligi Muzułmańskiej i były prezydent Ali Asif Zardari, wdowiec po Benazir Bhutto z Partii Ludowej. Gospodarcza zapaść spowodowała jednak drożyznę, a zabiegając o nowe pożyczki na spłatę starych długów, Pakistan musiał prosić o pomoc Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy, Chiny, Arabię Saudyjską i Zjednoczone Emiraty Arabskie. O ile Chińczycy i arabscy przyjaciele znad Zatoki Perskiej udzielają pożyczek pod zastaw lub tylko na procent, zachodni bankierzy chcą decydować o finansach. W rezultacie, choć Imran Chan zapowiadał, że odda pakistańską gospodarkę Pakistańczykom, na razie musiał powierzyć ją zarządcom wskazanym przez bankierów z Waszyngtonu.

Aby dowieść rodakom, iż rozumie ich niedolę i współczuje im jak żaden z dotychczasowych przywódców, Imran Chan zabrał ze sobą do Stanów nieliczną delegację (m.in. ministra dyplomacji, dowódcę wojska i szefa wywiadu wojskowego), a wszyscy polecieli rejsowym samolotem Qatar Airways.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej