Pracowite podcinanie skrzydeł

Młodym Polakom wmawiamy właśnie nową tożsamość – ofiar epoki prekariatu. Nic gorszego nie możemy im dać.

24.08.2015

Czyta się kilka minut

Absolwenci Wydziału Lekarskiego Collegium Medicum UJ, lipiec 2015 r. / Fot. Beata Zawrzel / REPORTER
Absolwenci Wydziału Lekarskiego Collegium Medicum UJ, lipiec 2015 r. / Fot. Beata Zawrzel / REPORTER

Od około roku w świetle reflektorów stoją młodzi prekariusze. Występują w roli pokrzywdzonych potrójnie – przez polski neoliberalizm, kapitalizm globalny oraz samolubną i krótkowzroczną klasę polityczną.

Tych młodych – podobno okradzionych z przyszłości, zagubionych i pozbawionych szans – odmienia się przez wszystkie przypadki. Znaleźli się w środku dyskusji o gospodarce i o wyborach. Gdyby zsumować garść najczęściej powtarzanych haseł, obraz będzie mniej więcej taki: wykształceni nieadekwatnie do potrzeb, spauperyzowani na starcie, skazani na umowy „śmieciowe” i emigrację, naciągani przez banki, coraz bardziej wkurzeni i niebezpieczni, bo gotowi organizować się pod przewodnictwem radykalnych liderów (patrz: wynik Pawła Kukiza w pierwszej turze wyborów prezydenckich).

Można uwierzyć, że w Polsce dokonuje się rzeź niewiniątek, pozbawionych woli, kompetencji i zdolności decydowania o sobie. W ich obronie stają albo politycy z talerzem pełnym obietnic, albo publicyści. Ci prawicowi skupiają się na krytyce wszystkiego, co nadeszło wraz z Balcerowiczem. Ci lewicowi powtarzają za Guyem Standingiem tezę o nadejściu rewolucyjnej siły: prekariatu, którego część stanowią młodzi. Tyle że tezę dostosowaną do polskich warunków, a więc podawaną nie – jak chce Standing – jako nową fazę rozwoju świata, w której nastąpi przemeblowanie porządku gospodarczo-politycznego, tylko jako epizod fatalny.

Zadowolone ofiary

Ciekawe, że słowa Standinga o końcu epoki salariatu (życia z etatu) przyjmowane są u nas jako realna prognoza, ale gdy to samo mówi w głośnym wywiadzie dla „GW” Henryka Bochniarz („Etatów nie będzie”, 18.02.2015), odzywa się chór pokrzywdzonych, skłonnych obwiniać za tę zmianę lokalnych przedsiębiorców. Z jednej strony odbywa się próba wpisania młodych Polaków w szersze zmiany w Europie (Standing wskazuje na ruchy w Hiszpanii i Grecji, gdzie prekariusze – czyli żyjący z niestabilnych, elastycznych form zatrudnienia – zakładają partie), z drugiej silniejsza okazuje się jednak polska potrzeba celebrowania ofiar.

W tak pozorowanej dyskusji dobro młodych jest traktowane instrumentalnie, rodzi się fałszywy obraz kolejnej „straconej generacji”. Niebezpieczny, bo kształtujący jej tożsamość. A trudno wyobrazić sobie coś gorszego niż młodość przepełnioną poczuciem beznadziei.

Trudno też o bardziej nieprawdziwy przekaz o polskich realiach.

Skąd wzięła się opowieść o tym, że młodym żyje się w Polsce źle? Niekoniecznie z faktów czy statystyk. Bo te ostatnie są pozytywne.

Opublikowany w ubiegłym roku raport CBOS „Polacy w pracy. Warunki zatrudnienia, gotowość zmian” mówi np., że 73 proc. Polaków jest zadowolonych z pracy i aż 86 proc. nie zamierza jej zmieniać, choć zwykle czują, że nową znaleźliby bez przeszkód. Zadowolenie z pracy jest wysokie, bez względu na to, czy się ma etat, czy nie. Największa grupa – połowa pracujących – jest zatrudniona na etat, bezterminowo. Raport potwierdza, że na samozatrudnieniu lub kontraktach cywilnoprawnych pracują przede wszystkim młodzi i wykształceni, ale mówi również, że jest to jedynie forma przejściowa, która zmienia się w etat. Oraz że struktura zatrudnienia w Polsce jest taka sama od 10 lat. A najbardziej sfrustrowani pracą wcale nie są młodzi na tzw. śmieciówkach, tylko... rolnicy.


Przeczytaj także:



Czarna legenda

Wydaje się, że czarna legenda o młodym prekariacie jest w dużej mierze odpowiedzią na slogany o polskim sukcesie po 1989 r., powtarzane zbyt długo i natarczywie przez rządzących. Potrzebne nam było fetowanie osiągnięć 25-lecia, ale gdy stało się zaklęciem mającym zakrywać braki, wywołało potrzebę kontropowieści. Ciekawe przy tym, że teoria o rozpaczliwej sytuacji młodych wyszła nie od nich: długo podawali ją autorzy i politycy o co najmniej pokolenie starsi, a dopiero od niedawna w dyskusję włączają się sami zainteresowani. Nie sposób jednak stwierdzić, czy i w jakim stopniu mamy do czynienia z samospełniającym się proroctwem.

Przyjrzyjmy się dwóm przykładom. W języku polityki i publicystyki wyjazd młodych do pracy za granicę jest rodzajem porażki. Stoi za tym przekonanie, że Polska powinna zapewnić wszystkim dobre zatrudnienie. Oczekiwanie to jest oderwane do rzeczywistości międzynarodowych połączeń gospodarczych i nasilającej się na całym świecie migracji. I jak się ma do faktu, że Polska m.in. po to dążyła do członkostwa w UE, by uczestniczyć w wolnym przepływie osób, dóbr i usług?

Młodzi nie są bezmyślną masą wyrzucaną z kraju przez ekonomiczną konieczność, w wielu przypadkach wybierają wyjazd np. do Oslo, a nie do Poznania. Dla nich fakt, że można pracować na stałe w Norwegii czy Anglii, jest nie katastrofą, lecz spełnionym snem. To jasne, że emigracja przyniosła i trudne konsekwencje, np. oznacza rozłąkę, wychowywanie dzieci w innych warunkach kulturowych, a dla gospodarki – mniejsze wpływy z podatków. Ale gdy pomyśleć, że bierzemy z UE ogromne dotacje na rozwój kraju, to „odwdzięczenie się” polskimi talentami i pracowitością nie wydaje się już wielką niesprawiedliwością, tylko sensowną wymianą.

Drugi wątek to kontrakty „śmieciowe”, czyli wszelkie formy zatrudnienia, które nie są umową o pracę na czas nieokreślony. W polskich publikacjach dominuje przekonanie, że stały etat to jedyna uczciwa, najlepsza i najbezpieczniejsza forma pracy. Tak jednoznaczna interpretacja pomija nie tylko rzeczywistość (Bochniarz i Standing mówią, że struktura globalnego rynku, warunki funkcjonowania firm, szczególnie po kryzysie z 2008 r., zmieniły się tak dalece, że do świata etatów wrócić się nie da), ale też nie odzwierciedla potrzeb wielu osób.

Poza tymi, którzy wierzą w etaty, wyrosła grupa dwudziesto-, trzydziestolatków, którzy nie chcą ciasnego związku z pracodawcą. Sami wybierają inne formy umów albo zakładają firmy. Wcale nie czują się lepiej z etatem, służbowym komputerem i samochodem, które można stracić – i traci się – nawet z dnia na dzień. Mają je na własność lub w leasingu, a zamiast jednego pracodawcy – kilku zleceniodawców. I bywa, że w takim mozaikowym zatrudnieniu czują się bezpieczniejsi, bo gdy tracą jednego „szefa”, zarabiają u innych.

Idzie nowe

W kontrze wobec mitu o młodych przegranych, których etaty zagarnęli starsi, rodzi się coś nowego. Widać, że forma zatrudnienia często idzie w parze z podejściem do pracy i życiową postawą w ogóle. Z jednej strony mamy millenialsów, którzy od pierwszego pracodawcy żądają etatu i wysokiego wynagrodzenia, niezrażeni faktem, że nic jeszcze nie potrafią, bo dyplom wyższych studiów rzadko ma cokolwiek wspólnego z faktycznymi umiejętnościami (te ostatnie, jak świat światem, zdobywa się właśnie w pracy, z czasem). O młodym salariacie mówi się i pisze, że jest roszczeniowy i stawia na siebie – nie zamierza powtarzać błędów poprzednich generacji zaharowując się dla kredytów i apartamentów. Oraz że jest wyzuty z etosu pracy: myśli tylko o tym, jakie korzyści uzyska, a nie o tym, co praca daje człowiekowi i jak pozwala uczestniczyć w życiu społecznym.

Z drugiej strony jest grupa przedsiębiorczych start-upowców, czyli tych, którzy w ogóle nie chcą etatów. Mają pomysły i próbują nadawać im biznesowe ramy – otwierają działalność, świadczą usługi zdalnie, zarabiają niestabilnie (co nie znaczy kiepsko), za to samodzielnie regulują czas i natężenie pracy. Nie „odpracowują” swoich pensji od 9.00 do 17.00 – mają silniejsze poczucie, że kreują własne życie. Są też zwykle mniej roszczeniowi, a bardziej świadomi realiów prawnych i gospodarczych. Np. wolą wyższą pensję „na rękę”, a nie świadczenia, bo nie wierzą w emerytury z ZUS-u i sami odkładają na starość.

Jest i grupa pomiędzy – ci, którzy po prostu chcą pracować, więc najpierw zaliczają bezpłatne staże, a wreszcie zatrudniają się na takich warunkach, jakie się im proponuje. „Zaczepiają się”, robią swoje i wierzą, że z czasem będzie lepiej.

Yes, we can!

Nawet jeśli to rozróżnienie jest zbyt schematyczne, pozwala zrozumieć autentyczne rozszczepienie postaw. I wskazuje główny dylemat dyskusji, jakiej w Polsce nie toczymy: o tym, dlaczego warto pracować.

Młodzi Polacy są spadkobiercami dość skomplikowanego rozumienia, czym jest praca i jak wiąże się z osobistym poczuciem sensu i spełnienia. Przez blisko pół wieku socjalizm karmił frazesami o ludzie pracującym, jednocześnie pozbawiając możliwości kształtowania swojego życia zawodowego i deprecjonując wartość pracy. „Czy się stoi, czy się leży, tysiąc złotych się należy” – to hasło ilustrowało oderwanie zatrudnienia od ekonomii i poczucia godności płynącej z wytwarzania. A po 1989 r. doświadczeniem wielu był upadek lub prywatyzacja przedsiębiorstwa, w którym spędzili nieraz całe życie.

Młodzi dorastający w latach 90. nabierali krytycznego stosunku do długoletniego związku z jednym pracodawcą i żegnali mit „pracy w zawodzie”. Panował etos przedsiębiorczości – od handlu z łóżka polowego po prężną, dużą firmę. Wiele w tym było życzeniowości i wyobrażeń rodem z amerykańskich seriali, przypłaconych harówką i pętlą kredytów. Ale trudno kwestionować wartość nadziei i wiary, jaka otaczała wtedy młodych Polaków. To oni byli na topie, nieustannie zasilani – przez polityków, media, rodziców – przekonaniem, że im się uda, że ich energia jest naszym najcenniejszym kapitałem.

To nie był łatwy spadek, bo towarzyszyło mu poczucie odpowiedzialności i presja sukcesu. Niewątpliwie dla wielu zbyt duża. Ale stanowiąca zapłon. Polski odpowiednik obamowskiego „Yes, we can!”.

My nie byliśmy głupi

Dziś o tych czterdziesto- i trzydziestolatkach mówi się, że są ofiarami, sprowadzonymi na manowce przez przywódców, przyznających jak Marcin Król: „Byliśmy głupi”.

Ale w tym – niewątpliwie potrzebnym – rachunku sumienia gubi się sprawa bezcenna: otóż to pierwsze wolne pokolenie dostało wsparcie. Jemu elity nie mówiły: „Nic wam się nie uda, bo świat nie ma dla was miejsca”. Komunikat był odwrotny: „Pracujcie, przyjcie do przodu, walczcie o siebie”.

Znam trochę rozczarowanych trzydziestoletnich, razem łykamy gorzką pigułkę. Ale ważniejsze wydaje mi się, że to właśnie my tworzymy najświeższą warstwę przedsiębiorców i rozwijamy sektor pozarządowy. Nie lamentujemy, bierzemy się za bary z przepisami, podatkami, konkurencją. I tworzymy nie tylko solidny kawałek polskiego PKB, ale też więzi społeczne, rzeczywistość kulturalną i ekonomiczną, żyjąc z niemałym poczuciem przydatności i sprawczości, a czasem również roli pokoleniowej.

Wiemy, że wiele obietnic było fałszywych. Ale nie opuszczamy rąk, zmieniając Polskę na taką, jakiej chcemy. Możemy to robić, bo naiwność wczesnego kapitalizmu wyposażyła nas w etos pracy i czekania na efekty. I choć jest on dziś dyskredytowany jako „dorabianie obcych” czy tyranie w imię zysku korporacji, to nie sposób przeczyć dobrym efektom tej energii.

Rzecz ciekawa, że właśnie młodzi przedsiębiorcy przejawiają dziś troskę o młodszych – choć mają ogromną trudność w przekazaniu im, że warto pracować. Pojawiło się pęknięcie między nimi a generacją millenialsów, którym towarzyszy egoizm i nierozumienie wspólnego kontekstu pracy.

Odłączanie prądu

Bo atmosfera się zmieniła. I to ona właśnie – pesymistyczne powietrze otaczające młodych – rodzi nierealne oczekiwania, jednocześnie kasując aspiracje.

Gdyby chłonąć tezy podbijane ostatnio przez polityków i powyborczych analityków, łatwo nabrać przekonania, że się jest przedstawicielem wykluczonej klasy – teraz już globalnej, pozbawionej decydowania o sobie i wykorzystywanej przez nieuczciwie ustawiony rynek, dający jednemu procentowi najbogatszych nieograniczoną władzę nad resztą. To gotowa podpowiedź – jasno sformułowany powód do buntu.

Być może prognozy o wywrotowej sile prekariatu się sprawdzą, i to szybko. Ale równie prawdopodobny jest przeciwny efekt – spotęgowanie bierności i dezaktywacja młodych. Coś na kształt odłączenia prądu tym, którzy zwykle są siłą napędową społeczeństw.

Klimat, w jakim wkracza się na rynek pracy, ma ogromne znaczenie. To, czy się w siebie wierzy i ma parę do działania, bierze się także „z powietrza”, z ulotnej materii powszechnych przekonań. One mogą pozbawić ambicji, zahamować. Obawiam się, że tego właśnie jesteśmy świadkami.

Trudno się dziwić oczekiwaniom młodych, stale karmionych przekonaniem – niezbyt rozsądnym – że rynek albo rząd są im coś winne. Że istnieje reguła, wedle której wykształcenie (mówmy szczerze: często nominalne, niewiele warte, odbyte na przeciętnych uczelniach) musi zostać wynagrodzone.

Nikt, na żadnym etapie przygotowania do dorosłego życia, nie uświadamia dziś młodym, że praca jest sferą realną, nie wirtualną. Nie rządzi się regułą „klikasz-masz”, wymaga faktycznego wysiłku, cierpliwości. Najpierw się ją wkłada, a potem odczuwa efekty. Wzajemne zaufanie szefa i pracownika także przychodzi z czasem. A wreszcie: w dobie globalnego bezrobocia praca nie jest czymś oczywistym – staje się przywilejem, o który trzeba zabiegać.

O tym, ile frajdy można wyciągnąć z codziennej roboty, nie piszą publicyści i z pewnością nie mówią politycy. Polska praca to mroczny rewir, w którym należy wystrzegać się wykorzystywania i mobbingu.

A gdzie się podziało wszystko, co jest jej istotą: współtworzenie czegoś z ludźmi, relacje, poczucie celu i przydatności, dla których chce się wstać rano z łóżka?

Więcej niż chleb

W polskiej rozmowie o pracy najmniej, niestety, chodzi o nią samą. Brakuje dyskusji o tym, czemu warto się wysilać. Jakie zawody i typy aktywności – a nie formy zatrudnienia! – mogą we współczesnej gospodarce, coraz bardziej usługowej, uzależnionej od technologii, rządzonej ponadnarodowymi interesami, dać powód do zadowolenia. Jak odczuwać dumę z pracy, gdy cel wielu działań, np. wykonywanych w Wenezueli, a kapitalizowanych na giełdzie w Hongkongu, przekracza ludzką zdolność rozumienia?

Pracę sprowadza się do umowy, pensji i świadczeń socjalnych, a przecież jest ona całym wszechświatem przeżyć i – obok relacji osobistych – podstawowym warunkiem odczuwania własnej wartości. Ten jej wymiar, najbardziej ludzki i motywujący, jest przemilczany.

Szukając poświęconego mu ważnego tekstu, musiałam cofnąć się aż do encykliki „Laborem exercens” Jana Pawła II z 1981 r. Jej początek brzmi: „Z pracy swojej ma człowiek spożywać chleb codzienny i poprzez pracę ma się przyczyniać do ciągłego rozwoju nauki i techniki, a zwłaszcza do nieustannego podnoszenia poziomu kulturalnego i moralnego społeczeństwa, w którym żyje jako członek braterskiej wspólnoty”.

Jan Paweł II spojrzał na pracę całościowo. Podkreślał, że jej istotą jest „urzeczywistnianie się człowieczeństwa”, że daje poczucie godności, bo łączy nas z innymi i rozwija świat. I że jest dobrem. A także jego pomnażaniem. A gdyby tak przetłumaczyć tę niemłodą już encyklikę na język codzienności?

Freud i Wojtyła

Praca jest, oczywiście, finansową koniecznością. I od chleba papież zaczął. Ale o tym też się dziś młodym nie mówi. Dlatego takim szokiem bywa dla wielu z nich zderzenie z realiami. Pierwszy szef, oczekujący punktualności i samodzielnego myślenia (z czym bywa najciężej...), szybko zmienia się w czarny charakter, który utrudnia prowadzenie wymarzonego stylu życia. Bo gdy z jednej strony lecą gromy na brak etatów, z drugiej nowomediowa rzeczywistość karmi hipsterskimi bajkami o tym, że można zarabiać uprawianiem rzeczy przyjemnych: robieniem zdjęć i pisaniem blogów. Można, niewątpliwie, jeśli się ma talent, trochę szczęścia, determinację i... siłę do pracy.

Złość i roszczenia młodych mają uzasadnienie w tym, że nie są traktowani poważnie. Nie mówi się im rzeczy podstawowych, choćby tego, że bez wysiłku i pracy nie można być szczęśliwym – zgadzali się w tym i Freud, i Wojtyła. Zamiast konfrontować z prawdą o zmieniającym się rynku, przynoszącym więcej możliwości, ale też ostrą konkurencję i fundamentalne dylematy dotyczące tego, kim się jest, powtarza się w kółko, że młodzi są na straconych pozycjach. I że państwo lub przedsiębiorcy mają obowiązek ich zabezpieczyć.

To obezwładniające zwątpienie jest najgorszym z możliwych prezentów. Być może wręczanym cynicznie przez tych, którzy boją się prawdziwego potencjału młodych. Przyszłość polskiej gospodarki tymczasem rzeczywiście zależy od młodych umysłów – takich, którym się chce wymyślać i robić. A przyszłość Polski w ogóle – od tego, czy młodzi poczują, że mają tu jakąś rolę do odegrania. Inną niż wmawiana im funkcja przegranych. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2015