Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zdanie to wygłosił dziennikarz młody, jeden z najbardziej pewnych siebie, i zabierający głos - wyjątkowo często. Sądzę więc, że nie jest to zdanie odosobnione, może nawet podziela je większość jego kolegów z tej samej strony sceny politycznej. A mnie wydaje się ono i niesłuszne, i bardzo mi obce. Jest w nim bowiem element taktyki, której w dziennikarstwie dzisiejszym - tak jak w polityce - mamy doprawdy nadmiar.
Jeśli widzi się mus zwyciężenia w najbliższej potyczce, to w pewnym momencie wszystko inne przestaje być ważne. Wszystko, łącznie z zasadami. Im cel bardziej dotkliwie pilny, tym łatwiej uświęca środki. Polityk gra wtedy tylko na najbliższy układ, głosowanie, szum medialny. Dziennikarz rozłoży punkty ciężkości tak, aby nic nie odwracało uwagi od wniosku w danej chwili najpotrzebniejszego. Mieliśmy takich przykładów w ostatnim czasie aż nadto. Na przykład lekceważenie kompromitujących zachowań polityków z własnego obozu, przy równoczesnym zajadłym piętnowaniu strony przeciwnej za każdy krok zasługujący na krytykę. W mediach uruchamiało się wtedy akcenty pobłażliwości. “Jakaś tam nic nie znacząca rada konsultacyjna" - mówi poważny (prawicowy do bólu!) dziennikarz o fakcie kolaboracji w stanie wojennym, obciążającej sztandarowo prawicowego i katolickiego polityka. Gdyby spróbować utworzyć mapę czarno-białą poglądów mediów opozycyjnie zaangażowanych, znaleźlibyśmy tam na przykład ironiczne uwagi pod adresem pomarańczowej Ukrainy, pochwałę instytucji stanu wojennego w Polsce, obronę działaczy katolickich zajmujących się zniesławianiem bliźnich, bukiet insynuacji, posądzeń, inwektyw towarzyszących burzy wznieconej “wojną o teczki". Szkoda dalej wyliczać.
A przecież nie tylko o dziennikarzy chodzi, lecz przede wszystkim o polityków, którzy za ich pośrednictwem zaapelują niebawem o nasze poparcie. Jak będzie się uspokajać, że widoczne już teraz w ich działaniu złe zapowiedzi przyszłości mogą się wcale nie sprawdzić, może któregoś dnia spostrzeżemy się, że to już nie “potem", ale “teraz", i za późno na jakiekolwiek sprawdziany czy testy? Przecież nasza przyszła nadzieja to właśnie tamci, dzisiaj opozycja. Dlaczego wciąż nie jesteśmy ich pewni? Dlaczego zmieniają zdanie, idą takimi zygzakami, wchodzą w coraz nowe gry, czysto doraźne, z taką pewnością siebie, jakby przyszłość mieli już zaklepaną na sto procent? Przeciwnika traktują z takim wstrętem, jakby reprezentowali Himalaje czystości moralnej, intelektualnej i każdej innej, a nie zamierzają wytłumaczyć się nawet z ewidentnego łgarstwa słyszanego na żywo przez miliony słuchaczy. I te nagłe sojusze...
Minister Buttiglione jeździ teraz po Polsce i oskarża “Europę" o “pełzający totalitaryzm", ponieważ uniemożliwiła mu jako “człowiekowi sumienia" objęcie stanowiska w Brukseli. Znajduje wiele zrozumienia i poparcia w kołach prawicowych i kościelnych. No dobrze, ale jeśli te same koła nie ustają w atakowaniu minister Środy za jej z kolei poglądy, kontrowersyjne dla katolików i prawicowców - i jeśli każdy z tych ataków kończy się apelem do premiera o jej dymisję - to czym się od tamtych różnimy? Nasza racja winna być górą - ale w ten sam sposób egzekwowana? Czytam, że we Włoszech już wystąpiono w pewnych kołach o wyrzucenie z pracy nauczycieli, którzy chcieli w tym roku zrezygnować ze szkolnych choinek i kolęd. U nas za Gomułki wyrzucało się nauczycieli za przyznawanie się do wiary, teraz gdzieś będzie tak samo, choć na odwrót? Jeśli tak miałoby wyglądać chrześcijaństwo w życiu publicznym, to czy naprawdę będzie to jeszcze chrześcijaństwo?
Trzeba patrzeć na ludzi pretendujących do zawładnięcia przyszłością. Trzeba martwić się o “potem". Bo idzie o naszą, nas wszystkich, nadzieję na coś naprawdę lepszego niż to, co nam dzisiaj nie daje spokojnie zasnąć, i czego w dzień jutrzejszy za nic nie chcielibyśmy przenieść. Ani w tej postaci, ani w innej, może straszącej jeszcze dotkliwiej.