Posada dla Kazia a sprawa polska

Odkąd po przegranej w wyborach prezydenckich w Warszawie partia rządząca zaczęła się troszczyć o posadę dla Kazimierza Marcinkiewicza, weszło w obieg powiedzonko: "cała Polska szuka roboty dla Kazia. Teraz, po tajemniczej dymisji Jerzego Osiatyńskiego z rady nadzorczej PKO BP, która odwlekła spodziewany wybór byłego premiera na stanowisko prezesa tego banku, wygląda na to, że "cała Polska będzie się musiała jeszcze trochę natrudzić.

06.02.2007

Czyta się kilka minut

Były premier przez ostatnich kilkanaście lat funkcjonował w polityce, a zanim do niej poszedł, nie zdobył sobie pozycji fachowca w jakiejkolwiek dziedzinie. To nie wstyd, ale taka po prostu była jego droga życiowa. Stało się więc oczywiste od momentu przegranej w Warszawie, że ulokowanie Marcinkiewicza na jakiejś lukratywnej posadzie zależnej od Skarbu Państwa będzie traktowane przez opinię publiczną jako rodzaj politycznej nagrody za zasługi. Wiadomo, że jak się czołówka PiS-u uprze, to prędzej czy później jakąś posadę Marcinkiewiczowi znajdzie. Ale - i to jest chyba najważniejsze pytanie polityczne w tej zawierusze - czy warto? Nie: czy godzi się - bo wiadomo, że się nie godzi. Nie: czy te zabiegi zostaną w końcu uwieńczone powodzeniem - bo wiadomo, że w końcu zostaną. Ale właśnie: czy to się partii Jarosława Kaczyńskiego politycznie opłaci?

Przede wszystkim zauważmy, że Prawo i Sprawiedliwość weszło w tej sprawie w buty poprzednich ekip. Właściwie tylko rząd premiera Mazowieckiego był w sytuacji uzasadniającej bardzo szeroką wymianę kadry i siłą rzeczy musiał mianować na opróżnione stanowiska "swoich". Ale właśnie ta ekipa korzystała z tego prawa powściągliwie, może nawet nazbyt powściągliwie. Następne rządy nabierały coraz większego upodobania w wymienianiu "obcych" na "swoich", często niezależnie od rzeczywistych kwalifikacji jednych i drugich i niezależnie od rzeczywistej potrzeby tegoż wymieniania. Prawo i Sprawiedliwość objęło władzę pod hasłami radykalnego uzdrowienia życia publicznego, a o li tylko merytorycznych względach branych pod uwagę w decyzjach kadrowych zapewniał w Sejmie nie kto inny jak ówczesny premier Marcinkiewicz. Jak szukanie posady dla Marcinkiewicza wpływa na wiarygodność PiS-u?

W ostatnich dniach w prasie roiło się od spekulacji na temat siły poparcia premiera dla jego poprzednika w zabiegach o fotel prezesa PKO BP. Przeważał pogląd, że premier popiera go o tyle, że wcześniej obiecał pomóc i nie chce dziś otwarcie się z tej obietnicy wycofywać. Zarazem Jarosław Kaczyński wolałby, aby jego pomoc nie była skuteczna na etapie decyzji rady nadzorczej banku. Ponoć premier był pewny, że rada (w której Skarb Państwa ma większość) wybierze Marcinkiewicza, ale nie był pewny, czy decyzja ta zostanie zatwierdzona przez Komisję Nadzoru Bankowego. A wtedy - podają źródła zbliżone do lidera PiS - byłaby kompromitacja. Jeśli ktoś nie rozumie, dlaczego dopiero wtedy (a nie np. po politycznym wyborze Marcinkiewicza przez radę nadzorczą) miałaby nastąpić kompromitacja, wyjaśnijmy, że chodzi o obnażenie finalnej nieskuteczności rządu. Jarosław Kaczyński uznał zatem, jeśli to wyjaśnienie jest prawdziwe, że jeśli już grzeszyć, to tak, żeby choć był z tego jakiś pożytek.

Politycy do polityki

Nasuwa się jednak pytanie, po co w ogóle rząd angażował się w tę sprawę. Czy nie lepiej było od początku złożyć Marcinkiewiczowi jakąś czysto polityczną propozycję, będącą formą rewanżu za jego ciężką pracę dla PiS-u: najpierw premiera, potem za komisarza Warszawy, a w końcu kandydata na prezydenta stolicy?

Karuzela stanowisk w polityce nie jest niczym gorszącym. Gdyby Marcinkiewicz po porażce w Warszawie został np. szefem jakiegoś ważnego resortu, nikt by się temu specjalnie ani nie dziwił, ani protestował. Bo niby dlaczego? Partia rządząca może wstawiać na polityczne stanowiska kogo chce, a powrót do rządu byłego premiera byłby czymś naturalnym. Prawda, że Marcinkiewicz nie przyjął proponowanego mu stanowiska ministra gospodarki, lecz chciał zająć miejsce wicepremier Gilowskiej, na co nie było zgody Jarosława Kaczyńskiego. Ale nie było tu żadnego fatalizmu, rozbieżność zdań między nim a urzędującym premierem nie prowadziła koniecznie do skierowania byłego szefa rządu na państwową synekurę. Przecież Kazimierz Marcinkiewicz mógł szukać szczęścia w prywatnym biznesie, wtedy sam by odpowiadał za powodzenie swojej kariery. Wprawdzie wiadomo, że żaden były premier nie jest zwykłym poszukiwaczem pracy, tym niemniej w takim wypadku szukanie posady nie angażowałoby wprost obozu rządzącego. Wydaje się, że warunkiem minimum było jasne postawienie sprawy przez Kaczyńskiego: Kaziu, zapraszamy do rządu albo życzymy ci powodzenia w samodzielnym poszukiwaniu zajęcia. Stało się inaczej: premier indagowany przez prasę wypowiadał się na temat tego, jakie stanowisko mógłby w sektorze publicznym piastować Marcinkiewicz, a sam Marcinkiewicz wybrał starania o takie, które jest ewidentnie zależne od przychylności rządu. Co gorsza, wybrał je nie mając formalnie kompetencji do kierowania bankiem, a to oznaczało, że jego ewentualna nominacja musi być interpretowana jako wykonywanie woli politycznej rządu.

Nie będziesz miał innych szefów

Jeśli premier nie zorientował się na czas, że wchodzi w ten sposób w ślepą uliczkę, to nie wykazał się refleksem, i tyle. Gorzej, jeśli świadomie wybrał taką linię postępowania. A jeśli ją wybrał, to dlaczego? Być może nie widział nic szczególnie zdrożnego w załatwieniu państwowej "posady dla Kazia". Obserwując determinację, z jaką od zdobycia władzy obsadza wszystkie możliwe urzędy swoimi ludźmi, można przyjąć, że nie powoduje to w nim jakiejś szczególnej konfuzji. "Bądź prorodzinny, załatw posadę szwagrowi" - głosiła prześmiewcza wersja jednego z programowych haseł AWS-u. Kaczyński nie był wielbicielem AWS-u, ale zdaje się, że w tym punkcie wiele się od przywódców tamtej formacji nie różni.

Ale jest i drugi powód, dla którego Kaczyński mógł zabiegać o stanowisko dla poprzednika - i on wydaje mi się dużo ważniejszy. Zauważmy, że odwołanie Marcinkiewicza z funkcji premiera nastąpiło po tym, jak ówczesny szef rządu spotkał się z szefem opozycyjnej Platformy Obywatelskiej, czego był nie uzgodnił zawczasu z prezesem Kaczyńskim. Był to - doprawdy - tak nieznaczny przejaw samodzielności politycznej Marcinkiewicza, że natychmiastową, gwałtowną reakcję Kaczyńskiego wolno chyba uznać za przejaw jakiegoś szczególnego wyczulenia na posłuch w partii, której przewodzi. Rzec można: przejaw jakiejś politycznej obsesji. Partia ma słuchać swojego szefa - i koniec. Prawda, że demokratyczna partia nie jest salonem dyskusyjnym, raczej maszynką do sprawowania władzy albo zabiegania o nią, i o tyle partia musi mieć silne przywództwo. Ale jakiś poziom wewnętrznej demokracji, sporu, dyskusji partia też musi posiadać, bo bez nich traci ducha politycznej wspólnoty, zamienia się w agencję reklamową działającą w polityce (na marginesie: czy Kazimierz Marcinkiewicz jako premier nie działał jak idealny typ pracownika reklamy, gotowy sprzedawać dowolny polityczny towar dostarczony mu przez Prezesa?).

Otóż załatwiając bardzo dobrze płatną pracę Marcinkiewiczowi, Kaczyński czynił go jeszcze bardziej zależnym od siebie, niż zależni od prezesa są czołowi działacze Prawa i Sprawiedliwości. Może obawiał się, że w Marcinkiewiczu drzemie polityczny potencjał, który mógłby się obrócić przeciwko niemu, i trzeba temu zapobiec.

Tak mógł rozumować premier, ale chyba nie przemyślał tej rozgrywki do końca i teraz zdaje się wycofywać z danej obietnicy. Sądząc po wywiadzie, jakiego Kazimierz Marcinkiewicz udzielił po niespodziewanym odłożeniu nominacji na prezesa PKO BP ("Dziennik", 2 lutego), gdzie dystansuje się on od strategii politycznej PiS-u, nie należy wykluczać, że być może premier przeciągnął strunę. Coraz głośniej mówi się zresztą o tworzeniu przez Marcinkiewicza i źle widzianego w Platformie Obywatelskiej Jana Rokitę nowej partii.

To byłby jednak wewnętrzny kłopot PiS i PO. Nasz obywatelski kłopot polega - powtarzam - na tym, że żyjemy w systemie, gdzie szykowanie państwowych synekur za partyjne zasługi uchodzi za zachowanie dość normalne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2007