Pomarańczowo

Zazdrościliśmy im prawie wszystkiego. Chcieliśmy wyglądać jak oni, ale mimo starań, odróżnialiśmy się na pierwszy rzut oka.

17.12.2013

Czyta się kilka minut

Plaża Slufter. Europoort, Holandia. Styczeń 2000 r. / Fot. Mark Power / MAGNUM PHOTOS / FORUM
Plaża Slufter. Europoort, Holandia. Styczeń 2000 r. / Fot. Mark Power / MAGNUM PHOTOS / FORUM

Rozpoznawaliśmy ich, ludzi Zachodu, po zapachu. Innym niż nasz i zdecydowanie przyjemnym. Może jakieś ichnie perfumy, intensywniejsze dla polskich nosów, które nie miały jak się do nich przyzwyczaić, skazane na panie walewskie i soir de paris. Może zwykłe żele do kąpieli albo inne balsamy, jakich nie uświadczyłeś wtedy w naszych sklepach. Tak, środki higieny do dyspozycji polskich krewnych były wtedy raczej bezwonne: mydło w kostce, zero dezodorantów. Tamci domyślali się niedoborów w tej materii, pewnie też wyczuwali je podczas nielicznych wizyt w ojczyźnie, więc upychali kosmetyki do paczek pomiędzy ubrania albo przywozili ze sobą jako gościniec. Obwąchiwaliśmy je nieufnie, zastanawiając się, czy ustawić na półce jako ozdobę, jak robiliśmy z puszkami po piwie i coli, czy może jednak wypróbowywać, kropelka po kropelce, by starczyło na jak najdłużej. Nawet ciuchy w paczkach samoistnie pachniały inaczej.



Z tym zapachem w nozdrzach jechaliśmy po raz pierwszy w zachodnią stronę. Autokarem turystycznym, gdzie ginął szybko wśród woni emitowanych przez rodaków i nieodłącznego aromatu kanapek z jajem i pomidorem, spożywanych podczas postojów. Wypuszczeni z autokaru, węszyliśmy, oszołomieni nadmiarem, który zaledwie przeczuwaliśmy, węszyliśmy zachłannie, jak ktoś, kto po raz pierwszy zobaczył świat w technikolorze. Byle nawąchać się na zapas, aż zakręci się nam w głowach.

Dzięki temu, gdy już na dobre ruszyliśmy w trasę, by odkrywać zachodnioeuropejskie lądy, sprawa była ułatwiona. Dziś zmysł powonienia reaguje automatycznie: woń metalu zmieszana z goframi to metro w Brukseli, wilgoć wiejąca z korytarzy, lekki fetor stęchlizny i zapach perfum – metro Paryż, wursty z ketchupem i lipy kwitnące na rozgrzanym torowisku – S-Bahnu Berlin.

Na holenderskich dworcach pachniały kwiaty. Powitalnie – można by powiedzieć. Nawet na najmniejszej stacji znajdował się kiosk, z trudem mieszczący we wnętrzu rozrosły roślinny towar z ostatniej dostawy. Wchodziliśmy do środka, by zaciągnąć się skondensowaną wonnością w poczuciu ewidentnego oszustwa. Rozcieraliśmy w palcach liście, brudziliśmy nosy pyłkiem, niedowierzający, przekonani, że w końcu natkniemy się na przypięte do płatków miniaturowe rozpylacze – czytaliśmy, że bywają takie w supermarketach na stoiskach z pieczywem. To nie mogła być prawda, wiedzieliśmy przecież z Polski, że kwiaty przywożone w chłodniach z Holandii są gorsze od naszych, bo ani trochę nie pachną. Te jednak pachniały.

Poza tym, skoro wszystko istotnie było tutaj pachnące, musiało być i lepsze. Z taką tezą rozpoczynaliśmy naszą podróż po miastach zachodniej Europy. Nowe pokolenie emigrantów. Już nieszukające politycznych azylów, jadące w tamtym kierunku za wiedzą, dzięki przepustkom pod nazwami Tempus i Erasmus, choć przeliczające na szybko, jak długo da się wyżyć na lichym stypendialnym wikcie, o ile przy okazji uda się dorobić na czarno.



Jeśli Holandia z czymś mi się jeszcze wtedy kojarzyła, to z kolorami. Pełno było ich na banknotach, których nie zastąpiła jeszcze wspólna waluta o nijakim wyglądzie. Najładniejsze – pięćdziesiąt guldenów ze słonecznikiem. Setka to bekas brodzący po makowej łące na tle tęczy. Błękitna dwudziestka piątka – drozd. Ta o dziesięciokrotnie wyższym nominale błyskała z daleka aureolą latarni w biało-jagodowe pasy. Cały kraj musi być taki, myślałam sobie. Pola tulipanów, gdzieniegdzie wiatrak, oczywiście z drewna. Oranje, barwa narodowa, zalewająca ulice podczas świątecznych parad i meczów piłkarskich. Czyli Ruud Gullit, syn emigranta z Surinamu, bohater z dzieciństwa, który szalał na boiskach całego świata, powiewając dredami. I Bronka (to ksywa, bezskutecznie próbuję sobie teraz przypomnieć jej prawdziwe imię), poznana w studenckim radiu przy Rostafińskiego. Długie, ufarbowane na rudo włosy, pomarańczowe sztruksy i skarpetki w różnobarwne paski. Przywoziła je z Hoek van Holland, jeżdżąc co roku do szklarni. Opowiadała: praca jest lekka, zarobki spore, towarzystwo udane. Każdy dzień pracy kończą imprezy na plaży.

Hoek van Holland to po niderlandzku „kraniec Holandii”. Dalej jest tylko Morze Północne. Płyną stąd promy do brytyjskiego Harwich. Cel weekendowych wypadów Polaków, którym powiodło się przy papryce i pomidorach. Jadąc tam, chciało się odmiany, przygody w zachodnim kraju. Wolności. Samodzielności. Kolorowych guldenów.

Kursowaliśmy tam i z powrotem całkiem często. Powodów było wiele: święta, rodzinne spotkania, uczelniane formalności, przyjaciele proszący o przysługę. Tak naprawdę – myślę sobie dziś – był to odruch obronny. Niepostrzeżenie i po cichu, w miarę przybywania holenderskich obowiązków, znajomości i sprzętów domowych, rosło w nas poczucie przywiązania do tego kraju, w którym mieliśmy pomieszkać czysto użytkowo. Staraliśmy trzymać się w ryzach, lecz nasza prawowita ojczyzna z każdą kolejną wizytą wydawała się bardziej irytująca i obca, musieliśmy to przyznać sami przed sobą, nawet jeśli jeżdżąc tam i nazad dbaliśmy, żeby się od niej nie odzwyczajać.

Tamtym zazdrościliśmy prawie wszystkiego. Chcieliśmy wyglądać jak oni, ale mimo starań, odróżnialiśmy się na pierwszy rzut oka. Dlatego też dźwięk polskiej mowy słyszany na obczyźnie, zamiast pozytywnych wzruszeń, budził w nas chęć ucieczki. Gdyby zapytano mnie: „dlaczego?”, powiedziałabym, że tak trzeba. Nie po to przecież ucieka się od swoich, żeby przestawać z nimi w innych krajach.



Choć tak naprawdę chodziło o prosty wstyd związany z przynależnością do gorszej Europy. Wstyd odczuwany za każdym razem, kiedy wchodziliśmy do sklepu wyładowanego pod sufit nieznanym towarem i nie umiejąc zorientować się w tej obfitości, pociliśmy się na widok sprzedawcy pytającego grzecznie po swojemu, czego nam trzeba, i dziwiącego się, że nie zaczynamy od pozdrowienia go „dzień dobry”, jak tutejsi. Kiedy miotałam się w błyszczącej dworcowej łazience, szukając z niby obojętną miną przycisku uruchamiającego wodę, dopóki jakaś zdjęta litością miejscowa dziewczyna nie pokazała mi, jak to działa. Kiedy jadąc w ścisku przez zachodnie miasta, łapaliśmy się co chwila za kieszeń i rozglądali dookoła, napotykając tylko zdziwione spojrzenia.

Wiedzieliśmy, że choćby każde z nas myło się długo i dokładnie hotelowym żelem, przebrało w ciuchy z galerii handlowej i choćbyśmy potem, udając tamtych, gadali głośno i pili piwo w metrze prosto z butelki, bez obaw, że dostaniemy za to po łbie, i tak będziemy inni, we własnym mniemaniu gorsi i po wschodnioeuropejsku wyszarzali. Dopiero może ci, myśleliśmy, którzy nie pamiętają przerwanego „Teleranka”, mówiący językami, od liceum jeżdżący w świat i śpiący za darmo na cudzych kanapach, będą mogli rozpierać się tam łokciami jak u siebie, wolni od rozterek, co też Zachód o nich pomyśli. Jakby w ogóle go to kiedykolwiek interesowało.

Dbaliśmy więc o to, by nie dać się zdemaskować, uchodzić jeśli nie za tubylca, to chociaż obywatela innego kraju Zachodu lub – w najgorszym razie – za podróżnika, istotę bez ziemi i przynależności.

Za to podczas krótkich powrotów to my byliśmy przybyszami z lepszego świata. Już przesiąkliśmy nim, a nasi wyczuwali to doskonale, odtrącając jak szczeniaka, który zwąchał się zbytnio z innym gatunkiem i przy okazji postradał znajomą woń.  


BEATA CHOMĄTOWSKA stale współpracuje z „TP”, założyła Stowarzyszenie Inicjatyw Społeczno-Kulturalnych „Stacja Muranów”; autorka książki o tym samym tytule. Wydawnictwo Czarne opublikowało właśnie jej powieść „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2013