Polska u siebie

Dwie siły chcą zawłaszczyć dumę z bycia Polakiem. Obie traktują Unię Europejską jak obcego sąsiada. Dla jednych lepszego od nas, którego warto słuchać, dla innych takiego, który po prostu czasem się przydaje.

18.10.2021

Czyta się kilka minut

Parada Schumana w Warszawie,  maj 2019 r. / PIOTR JAXA / FORUM
Parada Schumana w Warszawie, maj 2019 r. / PIOTR JAXA / FORUM

Znów jest jak zwykle. Jarosław Kaczyński podejmuje decyzję – jakąkolwiek – i dwa plemiona zaczynają polski taniec z toporami. Gdzieś na marginesie, poza główną sceną, odzywają się głosy, które próbują porządkować, wyławiać sensy albo bezsensy, ale giną one w zgiełku i emocjach. Symbolem sprawy, od której potencjalnie zależy przyszłość Polski, staje się publiczna awantura między byłym członkiem ONR i byłą uczestniczką powstania warszawskiego. Reszta się słabo przebija.

A chodzi przecież o przyszłość Polski w Unii Europejskiej. Granice publicznej debaty o niej wyznaczają dwa kompleksy, które na pierwszy rzut oka wyglądają na skrajnie różne, ale w istocie sięgają tego samego źródła – poczucia słabości i podrzędności prowincji wobec centrum.

Sfera obca

Pierwszy, wyrastający z tęsknoty za zachodnim ideałem, przejawia strona progresywno-liberalna. Według niej zadaniem Polski od zawsze było doszlusowywać do lepszych, a do Unii weszliśmy po to, aby dokonać skoku mentalno-cywilizacyjnego. Wysokość, na jakiej ustawiona jest poprzeczka, wyznaczają inni, my zaś – wiecznie aspirujący – mamy tylko skakać wyżej i wyżej. Jesteśmy gorszą częścią Europy i z tej gorszości możemy się wyrwać jedynie poprzez przyobleczenie się w „zachodniość”.

Od lat 90. XX w. to marzenie o dorównaniu lepszym dominowało w mediach i dyskursie publicznym. Dodajmy: przy niemal powszechnej akceptacji Polaków. Uznaliśmy, że w naszym interesie jest wchłonięcie przez Zachód, ponieważ tylko wtedy będziemy w stanie wykorzystać własny, ukryty potencjał.

Drugi skrajny kompleks – narodowo-prawicowy – głosi, że Polska była jedną z głównych sił tworzących współczesną Europę, to my nauczyliśmy Francuzów jeść nożem i widelcem, stworzyliśmy pierwszą demokratyczną konstytucję, odkryliśmy, że Ziemia kręci się wokół Słońca i obroniliśmy kontynent przed komunizem. Za to przez wieki spotykała nas niewdzięczność. Teraz Unia ma szansę dokonać ekspiacji poprzez upodobnienie się do Polski. Unii nie zawdzięczamy nic nie tylko w sferze prawnej czy cywilizacyjnej, ale – co wyliczył Patryk Jaki, a zatwierdził prezes NBP – w gospodarce. Bez Unii poradzilibyśmy sobie świetnie, zapewne nawet lepiej niż z nią.

Oba polskie kompleksy dominują w życiu publicznym, bo grając na nich najłatwiej uprawia się politykę. W dodatku oba znalazły silne, ­upostaciowione symbole: Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Sferę polskiej debaty publicznej zdominowali ludzie, którzy posługują się skrajnymi argumentami, przez co nie da się sensownie rozmawiać na temat tego, czym jest Unia Europejska i jak powinna się w niej zachowywać Polska. Unia jest dla Polski strefą obcą – to nie jest nasz dom, tylko świat, do którego aspirujemy, albo z którego chcemy się wyrwać.

Brexitu w Polsce nie będzie

Tak zresztą było od początku. Gdy wstępowaliśmy do Unii, nie odbyła się właściwie poważna debata na temat tego, do jakiej instytucji wchodzimy, jaki Polska ma w tym interes i jak go realizować. Przeważał przekaz: radujmy się, bo oto dołączamy tam, gdzie zawsze było nasze miejsce. Europa ucywilizuje Polskę, a poza tym będziemy mieć wszędzie drogi rowerowe. Pytania, wątpliwości i zachęty do liczenia kosztów, które w tamtym czasie zgłaszał Andrzej Lepper, traktowano jako przejaw barbarzyństwa i ciemniactwa.

Dziś dominuje partia, która od sześciu lat prowadzi narodowo-kościelną krucjatę w celu uchronienia Polski przed wpływami postmodernistycznego zeświecczonego Zachodu. Jednocześnie jej sukces – zwłaszcza w gospodarce – wynika w dużym stopniu z integracji Polski z rynkami Unii. Obecny chaos w stosunkach Warszawy z Brukselą jest najlepszą ilustracją tej sprzeczności: PiS modernizuje Polskę w dużym stopniu dzięki pieniądzom z Unii, której instytucji serdecznie nienawidzi. I być może warto spojrzeć na ostatni werdykt Trybunału Konstytucyjnego właśnie jako na wynik splotu sprzeczności, w którym tkwi Jarosław Kaczyński, heroicznie próbując go rozsupłać.

Można oczywiście poprzestać na wzmożeniu moralno-patriotycznym i straszeniu polexitem. Nie wydaje mi się on w tej chwili celem rządu, co nie znaczy, że w dalszej przyszłości jest on wykluczony. W każdym razie porównania sytuacji Polski z brexitem są nieporozumieniem. W Polsce istnieje trwała i zdecydowana większość za obecnością we Wspólnocie, co w przypadku brytyjskim nigdy nie miało miejsca.

W 1973 r. Brytyjczycy wstępowali do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, a nie Unii Europejskiej. Kierunki i skala integracji nie były przesądzone, a Brytyjczycy przez cały okres swojego członkostwa – z krótką przerwą w czasie rządów Tony’ego Blaira – sabotowali ścisłe polityczne i instytucjonalne zbliżenie kontynentu. Z pozytywnym skutkiem, przynajmniej dla siebie. Przez 47 lat Wielka Brytania była członkiem Wspólnoty tylko w dziedzinach, w których chciała. Nie należała do strefy Schengen, nie przyjęła euro ani Karty praw podstawowych UE, wybierała co chciała z unijnej polityki sprawiedliwości i bezpieczeństwa. Integrowała się tylko w tych sferach, w których europejskie regulacje były na korzyść Brytyjczyków. Nie przeszkadzało jej to odgrywać ważnej, a w niektórych dziedzinach kluczowej roli w Unii.

W 2016 r., kiedy Brytyjczycy zagłosowali powtórnie, mieli już jasność, że Unia to sojusz polityczny, którego celem jest ciągle postępująca integracja Europy. Owszem, bezpośrednią przyczyną ­brexitu była błędna kalkulacja polityczna Davida Camerona, ale nie jest prawdą, że wychodząc z Unii Brytyjczycy nie wiedzieli, co robią, bo zostali oszukani przez cynicznych polityków albo zmanipulowani przez Cambridge Analytica. Brytyjczycy wyszli z Unii, ponieważ większość narodu nie chciała podlegać regulacjom Brukseli – co zresztą potwierdziły wyniki wyborów 2019 r., wygranych bezapelacyjnie przez Borisa Johnsona.

Napięcie krzepi władzę

Sytuacja Polski jest diametralnie różna, ponieważ zdecydowana większość Polaków zawsze była za członkostwem. Opozycja pod wodzą Donalda Tuska chwyta się polexitu jak ostatniej deski ratunku – jednak jak dotąd straszenie PiS-em nie działa i nic nie wskazuje na to, by mogło zadziałać – chyba że udałoby się Tuskowi przekonać wyborców, że Polsce naprawdę grozi wyprowadzenie przez PiS z Unii Europejskiej. Jarosław Kaczyński doskonale wie, jaka jest opinia w tej sprawie zdecydowanej większości Polaków, również w jego elektoracie. Po co zatem sterowany przez niego Trybunał Konstytucyjny wchodzi na kurs kolizyjny z instytucjami Unii?

Wydanie akurat teraz decyzji Trybunału o wyższości Konstytucji nad prawem unijnym wynika prawdopodobnie z przekonania prezesa PiS-u, że wzmocni to pozycję jego partii. Jak widać po sondażach, ma rację. Jednak jeśli Unia naprawdę wstrzyma wypłaty, uzależniając je od spełnienia tzw. zasad praworządności, cała idea Polskiego Ładu legnie w gruzach, ponieważ rząd nie poradzi sobie z wprowadzeniem programu bez pieniędzy z Unii. Opozycja ma prawo sądzić, że właśnie wtedy nastąpi sądny dzień dla PiS-u, bo prounijne społeczeństwo odrzuci fanatyków, którzy chcą nas odłączyć od źródła naszej stabilności i dobrobytu.

Może tak się stać, ale znacznie bardziej prawdopodobny jest scenariusz kompromisu – Brukseli nie zależy na pogłębianiu sporu z Polską i dla obu stron wygodnie byłoby znaleźć formę, która pozwoliłaby Komisji Europejskiej potwierdzić prymat prawa europejskiego nad polskimi ustawami, a PiS-owi odtrąbić triumf w sporze z Brukselą.

To jednak nie zmienia istoty napięcia między Polską a Unia Europejską. Kaczyński będzie wracał do budowania tego napięcia, bo potęgowanie konfliktu z Unią wzmacnia tę część jego elektoratu, która czuje się zagrożona ewolucją Unii od sojuszu gospodarczo-handlowego w kierunku coraz ściślejszej integracji nie tylko w sferze polityki, ale też wartości i praw człowieka. Brytyjczycy z odrazą patrzyli na Europę regulującą coraz więcej sfer gospodarki; konserwatywni Polacy boją się, że Bruksela zacznie im wchodzić do kościołów, szkół, rodzin i łóżek.

Unia mniej nasza

To nie są bezpodstawne obawy. Do tej pory Bruksela nie ingerowała np. w krajowe ustalenia dotyczące małżeństw jedno­płciowych, ponieważ nie należy to do jej kompetencji. Trudno sobie wyobrazić renegocjację traktatów w celu rozszerzenia kompetencji instytucji unijnych, żaden europejski kraj nie ma na to ochoty. Bruksela próbuje więc rozszerzać zakres kompetencji Unii innymi metodami: presją na Komisję i Radę Europejską ze strony Parlamentu Europejskiego, retoryką polityków podchwytywaną przez liberalne media, a przede wszystkim orzeczeniami Trybunału Sprawiedliwości UE, którego działania krytykowane są nie tylko w Polsce i Węgrzech. Zauważają to dziś choćby Éric Zemmour czy Michel Barnier we Francji, której kształt po wyborach w kwietniu 2022 r. może się okazać bardzo zaskakujący.

Obywatele nie studiują traktatów – słuchają polityków, czytają gazety i teksty w internecie. Unia może im się jawić jako wspólnota podzielona na lepszych i gorszych, niezdolna do stawiania czoła prawdziwym wyzwaniom, jakimi są wzrastająca potęga Chin, zagrożenie ze strony Rosji czy wycofywanie się Stanów Zjednoczonych z Europy.

W krajach tzw. starej Europy odzywają się resentymenty wynikające z przekonania, że dopuszczenie państw ze wschodu kontynentu było od początku chybionym pomysłem. Te poglądy nie narodziły się dzisiaj – wystarczy wspomnieć postawę prezydenta Mitterranda wobec zjednoczenia Niemiec czy Chiraca ganiącego Polaków i Czechów za poparcie interwencji w Iraku. Na Zachodzie ciągle silne jest przekonanie, że wschodni Europejczycy muszą udowodnić, iż nadają się do Unii (to samo przekonanie obecne jest zresztą w polskich liberalnych elitach), mimo że Polska, Czechy czy Węgry są w Unii od 17 lat.

Nikt nie zadaje podobnego pytania np. w odniesieniu do obecnych w Unii tak samo długo Cypru i Malty, choć pierwszy z nich jest pralnią rosyjskich pieniędzy, a w drugiej uprawianie dziennikarstwa śledczego może skończyć się śmiercią. Nikt nie podważa legitymacji Niemiec do sprawowania kluczowej roli w Unii, mimo że budową Nord Stream 2 przyczyniają się one do osłabienia sojuszu i poddają go wpływom rosyjskim. Tak jak nikt nie nawoływał do umniejszenia roli Francji za odrzucenie w 2005 r. traktatu konstytucyjnego Unii albo regularne łamanie kryteriów z Maastricht.

Słabsi i mocniejsi

Antyunijna retoryka, podważanie kompetencji Brukseli, krytyka ścisłej integracji europejskiej czy postanowień Trybunału Sprawiedliwości UE nie są jedynie domeną Polski i Węgier. Pojawiają się regularnie w krajach europejskich w czasach kryzysów społecznych i gospodarczych, zwłaszcza przed wyborami, co widać w tej chwili we wspomnianej już Francji. Wielu w Europie Zachodniej nie przyjęło do wiadomości, że rozszerzenie Unii oznacza zasadniczą zmianę tej instytucji i tylko biorąc pod uwagę interesy wszystkich jej członków może ona się stabilnie rozwijać. Próby wymuszenia zmian w sposobie funkcjonowania poszczególnych krajów przy pomocy Trybunału Sprawiedliwości UE, presji wywieranej na kraje „słabsze” przez Parlament Europejski albo parlamenty narodowe, tak jak ostatnio próbował to robić parlament Holandii wobec Polski, prowadzą jedynie do wzmocnienia wrogości wobec Unii.


Prof. Andrzej Chwalba, historyk: Do dziś obserwujemy zwalczające się idee: fascynacji Zachodem i obawy przed Zachodem. Ta druga podbita jest polskim lękiem przed utratą suwerenności.


 

Jeśli pozostawanie w kontrze do unijnych instytucji zapewni Kaczyńskiemu sukces wyborczy, przez kolejne lata rządów jego partii nie zmieni się jej polityka. Kaczyński widzi, że sprzeczność między jego antyunijną retoryką i działaniami a wsparciem Unii przez jego elektorat nie przekłada się na spadek poparcia. Tradycyjny polski elektorat najwyraźniej potrzebuje zarówno unijnych pieniędzy, jak i lidera, który uśmierzy jego obawy o kierunek, w jakim zmierza Unia. Ta zaś wielu Polakom jawi się dziś jako instytucja, której głównym zadaniem jest obrona praw mniejszości i wartości, które mogą się wydawać coraz mniej zrozumiałe dla większości. Elektorat PiS-u chce, by Jarosław Kaczyński zagrał na nosie Brukseli – i w tym tkwi istota zagrożenia związanego z potencjalnym polexitem. W którymś momencie wydarzenia mogą się wymknąć spod kontroli polityków – w każdym razie tych, którzy wykluczają wystąpienie Polski z Unii.

Żaden kraj ani Komisja Europejska nas z Unii nie wyrzuci – nie mają takich kompetencji. Żadna polska partia polityczna nie wyprowadzi Polski z Unii przy tak zdecydowanej większości, która się temu sprzeciwia. Jednak połączenie nieodpowiedzialnej polityki PiS-u z wprowadzaniem przez Unię tylnymi drzwiami zmian, które nie są do zaakceptowania dla większości Polaków, może zmienić nastroje.

Szło nam dobrze

Unia Europejska to najlepsza instytucja, jaką wymyślono w celu pomnażania dobrobytu ludzi, a także ułomny sojusz państw, w którym interesy narodowe nie rozkładają się równo i należy o nie walczyć. Obejmuje on także sferę dobra wspólnego, o którą muszą dbać wszyscy. Unia nie jest grą o sumie zerowej, o czym najlepiej świadczy fakt, że zarówno Polska, jak i Zachód skorzystały z rozszerzenia w spektakularny sposób.

Niemożność spotkania się dwóch polskich wersji Unii Europejskiej i roli Polski w tej instytucji wynika głównie z tego, że w naszej polityce dominują skrajne postawy. Nie potrafimy określić, po co jesteśmy w Unii i jak osiągnąć cele. O co warto walczyć, gdzie można odpuścić. Dziś dwie zwalczające się siły chcą zawłaszczyć dla siebie dumę z bycia Polakiem i wyłączne rozumienie, czym jest interes Polski. Obie traktują też Unię nie jako wspólny dom, ale obcego – dla jednych bogatszego, mądrzejszego i ogólnie lepszego od nas sąsiada, którego warto się słuchać dla własnego dobra, dla drugich sąsiada, który co prawda zatruwa nam życie, ale czasem się przydaje, bo popilnuje kota i pożyczy soli. A poza tym nigdy się nie wyprowadzi, więc warto się z nim dogadać, ale na naszych warunkach.

Wzajemne oskarżanie się Polaków o zdradę narodową powtarza się w każdym pokoleniu, nie wymyślamy niczego nowego. Nowe są co najwyżej metody komunikacji – media społecznościowe – i związana z nimi ogromna skala nienawiści do inaczej myślących rodaków. Biada politykom, którzy na tej nienawiści grają. Nadzieję można czerpać z faktu, że Polska i Polacy nie pierwszy raz stają wobec własnych słabości i zewnętrznych zagrożeń. Być może najbardziej zaskakujące jest to, jak dobrze nam idzie przez ostatnie 30 lat.

I niech tak zostanie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dariusz Rosiak (ur. 1962) jest dziennikarzem, twórcą i prowadzącym „Raport o stanie świata” – najpopularniejszy polski podkast o wydarzeniach zagranicznych (do stycznia 2020 r. audycja radiowej „Trójki”). Autor książek – reportaży i biografii (m.in. „Bauman… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2021