Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Oto naczelna bejsbolistka swojej drużyny i godna partnerka Stefana Niesiołowskiego w trudnym dziele wypłukiwania resztek racjonalności z politycznego, za przeproszeniem, dyskursu (trafniej byłoby powiedzieć: kisielu) raczyła się owymi słowy wypowiedzieć na fejsbuku o sobie i kolegach. Duże brawa za samokrytycyzm, ale z dziennikarskiej sumienności muszę zepsuć dobre wrażenie, albowiem był to tylko finisz erupcji dwudziestu sześciu ostrzejszych epitetów. Przytoczę tylko „niemieckie szmaty”, „zbłąkanych kosmopolitów bez ojczyzn,matek i ojców”, „zniewieściałych facetów w różowych baletkach adoptujących pszczoły,drzewa i małpy”, „wielbicieli kóz”... – kojarzycie te szatańskie wojska, przed którymi „katolicka Polska trwa,broni się”.
W perwersyjnych kręgach uzależnionych od sejmowej logorei istnieje elitarna sekta wyznawców tzw. „spacji Pawłowicz”. Jest to kult nihilistyczny, albowiem takowa nie istnieje. Nawet nieuważny obserwator bojów pani profesor z lewacką ortografią zauważy konsekwentny brak spacji po przecinkach. Ani chybi musiała je pozjadać, bowiem, jak pamiętamy, jest stałym obiektem spożywczych prześladowań. W zeszłej kadencji omal nie doszło do puczu, gdy pewien lewicowy poseł zażądał złośliwie, by skończyła ekspresyjnie pałaszować sałatkę z łososiem.
Nie wiem (i chyba nikt z reporterów tego nie ustalił), skąd pani poseł przyniosła sałatkę, ale jeśli była to sejmowa restauracja, to bardzo jej współczuję. Wiejską obsługiwała wówczas jedna z dwóch francuskich megasieciówek cateringowych, obecna np. także w siedzibie europarlamentu. Z zabawnej relacji z Brukseli na temat protestów przeciwko podwyżkom cen obiadów parę lat temu utkwiło mi słowo chagrin, czyli po naszemu „żałość”, jakim pewien europoseł określił poziom tej firmy.
Tamten tekst dotyczył raczej cen niż jakości i to jest właściwie jedyny powód, gdy stołówki parlamentarne trafiają na łamy serwisów. W ostatnich dniach europosłowie i ich pracownicy znowu szemrają. Kolejne podwyżki? Cóż za wulgarne uproszczenie! Unijny Dyrektoriat Generalny ds. Infrastruktury i Logistyki wdraża nową „strategię ds. wyżywienia pracowników”, która oprócz dywersyfikacji oraz mnóstwa innych skomplikowanych słów przewiduje „umiarkowane przesunięcia cenowe”.
Porcja frytek z 1 euro „przesunie się” do 1,60, makaron z 5,95 do 6,32... Spójrzmy jednak trzeźwo: to są dalej przyjazne ceny, nawet jak za jedzenie, które moje głębokie gardło w brukselskich pałacach określa jako „drewno” (i twierdzi, że co mądrzejsi wychodzą do parku na pikniki z własną wałówką).
W każdym parlamencie jada się taniej. Na przykład dziś, kiedy sięgacie po świeżuteńki „Tygodnik”, w Bundestagu podają krem z ciecierzycy za 3 euro, makaron ze śmietaną i malinami na ciepło za 4, a także roladę wołową z ziemniakami za 5,70. Ja bym jednak radził zaczekać do jutra, bo na drugie będzie kurczak w sosie jogurtowym z curry i pilaw z rodzynkami. Jadłospis wisi w sieci, bo Niemcy traktują przejrzystość państwa na serio aż do najdrobniejszych szczegółów i wpuszczają, choć po starannej kontroli, każdego obywatela do parlamentarnej kantyny. Nie to co Włosi, którzy mają wszelkie powody, by ukrywać przed podatnikiem swoje Bizancjum, tradycyjnie najbardziej rozpasane w całej UE. Jakiś czas temu parlamentarzyści z populistycznego Ruchu 5 Gwiazd ujawnili menu restauracji w senacie – carpaccio za 2,70, polędwica wołowa za 5,20, makaron z anchois za nędzne 1,60.
Do tego miejsca mają wstęp tylko nieliczni dziennikarze, więc nie ma wielu relacji, ale generalnie pisze się, że karmią tam godziwie. I słusznie, bo skoro już państwo trwoni na dotowanie ich obiadów milion euro rocznie, to niech w zamian dostaje zadowolonego polityka. Zawsze uważałem, że obsesja prasy na temat cen jest kompletnie obok właściwego problemu: czy my jako zbiorowość potrafimy zadbać, żeby ludzie, którzy meblują nam życie, nie siadali do głosowań i negocjacji, dusząc w sobie zgagę i skręcając się w ławach od wątrobowej kolki?
Moje nieliczne doświadczenia w Sejmie były dotąd koszmarne, nawet kawa była gorsza niż na stacji benzynowej. Francuską sieciówkę wyparła w styczniu polska firma, ale właśnie oddaje pole, nie mogąc ponoć zarobić na zbyt rzadko obecnych posłach. Kancelaria rozpisze nowy przetarg i kto wie, czy od jego wyników nie zacznie się tak oczekiwany polityczny przełom. ©℗
O smutku i nijakości stołówkowych dań decydują kiepskie i niedbale zrobione dodatki. Dziś w Bundestagu do wołowiny podają żółtą fasolkę szparagową, i słusznie, bo to najlepszy sezon – niewielkim zaś wysiłkiem można ją nieźle podkręcić, o czym pisałem dwa lata temu (blanszujemy, dusimy na oliwie z czosnkiem i cytryną – sięgnijcie do archiwum!). Podobnie młoda marchewka: siekamy na talarki, blanszujemy minutę, przekładamy na patelnię z rozgrzaną oliwą, na której podgrzaliśmy rozgnieciony ząbek czosnku, solimy, dusimy pod przykryciem kilka minut, aż zmięknie, podlewając ewentualnie łyżką wody, na koniec posypujemy albo startą skórką cytryny i bardzo obficie natką albo cynamonem, albo wreszcie mieszanką przypraw ras-el-hanout, która płynie do nas z północnej Afryki... ale ten akurat wariant, obawiam się, w polskim Sejmie nie przejdzie.