Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Myślę, że miałbym spory autorytet, rozważając zalety środków na zgagę, nadkwasotę, kolkę wątrobową, zatrucia alkoholowe oraz suplementów diety dla osób zagrożonych cukrzycą lub szczepionki chroniącej wasze córki przed zespołem natręctwa czekoladowego. Ale nie: biedna podeszwica to nic innego jak sola, płaska rybka bardzo ceniona w kuchni francuskiej. Do statusu ikony wykwintności podniosła ją Julia Child, nauczycielka smaku paru pokoleń amerykańskich kobiet z klasy średniej, która opowiadała, że sola smażona w maśle to było jej pierwsze zetknięcie z dobrą kuchnią francuską. Myślę, że to z tego powodu podeszwica ze szpinakiem trafiła do menu kolacji spożytej uroczyście w restauracji na drugim poziomie wieży Eiffla przez prezydentów Francji i USA w zeszły czwartek.
Dość już nudziłem was tydzień temu gustami Donalda Trumpa, nie będziemy dalej się pastwić i pytać, czy status przywódcy supermocarstwa wystarczył, by zmusić szefa kuchni Alaina Ducasse’a, mającego w Paryżu rangę równą ministrom, by wysmażył dla gościa stek z polędwicy na podeszwę. W każdym razie reporterzy telewizyjni ani nikt ze świty nie dopatrzył się na stole keczupu. Cóż za pokłon dla wartości drogich gospodarzom, analogiczny do pięknych słów, którymi wyniósł pod niebiosa dziejową wyjątkowość Polski! Dla każdego coś miłego, tylko szkoda, że zapomnieli go zbriefować, iż w Europie nie roztrząsa się publicznie wieku kobiet, zwłaszcza jeśli jest to pierwsza dama Francji. Oczywiście podlega on powszechnej, bezlitosnej ocenie, ale w zaciszu prywatnych rozmów.
Wybór ryby był zaiste polityczny, wystarczy bowiem obrzydliwą podeszwicę inaczej nazwać, by stała się apetyczną solą. Odwrotna sytuacja – majstrowanie przy istocie bez naruszania słowa – wzbudziła niedawno troskliwą uwagę Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów. Miesiąc temu kierujący tą dykasterią kardynał Sarah wydał okólnik, w którym przypomniał biskupom, czym jest chleb, żeby był chlebem, i czym jest wino, żeby było winem. „Jeszcze do niedawna wytwarzaniem chleba i wina do Eucharystii zajmowały się na ogół wspólnoty zakonne, dzisiaj chleb ten i wino można także nabyć w sklepach, supermarketach czy za pośrednictwem internetu” – czytamy w preambule. Nawet osoba całkowicie świecka musi się zgodzić, iż wizyta w supermarkecie może poważnie naruszyć wiarę, że wszyscy rozpoznajemy tak samo fundamenty naszego pożywienia. Chleb w rozumieniu eucharystycznym musi być czysto pszenny, niekwaszony i świeżo upieczony. „Hostie całkowicie pozbawione glutenu są materią eucharystyczną nieważną. Materią ważną są hostie częściowo pozbawione glutenu i te, w których jest obecna wystarczająca ilość glutenu do otrzymania wypieku chleba bez dodatku substancji obcych i bez konieczności odwoływania się do metod, które zmieniłyby istotę chleba”. Cóż za ostoja tradycjonalizmu! – zawołacie. A kuku, akapit dalej znajdziemy ślad aggiornamento: „materia eucharystyczna, do produkcji której użyto organizmów genetycznie zmodyfikowanych, może być uznana jako materia ważna”.
Nieco interpretacyjnych wątpliwości budzi definicja wina: „powinno być naturalne, z winogron, czyste i niezepsute, bez domieszki obcych substancji”. Czy kard. Sarah ma na myśli naturalność w rozumieniu ruchu winnych naturalistów, postulujących niestosowanie nawet dodatku siarczynów? Większość wina, jakie opuszcza najbardziej nawet uczciwe winnice, zawiera sporo „obcych substancji”, które poprawiają jego smak albo je utrwalają. A to odnosi się do dalszego zalecenia, by wino przeznaczone do Eucharystii przechowywać „w doskonałym stanie”. Kongregacji może chodzić o nieużywanie wszelkich wynalazków winopodobnych, mieszanek i koktajli. Wskazuje na to także logika dalszego paragrafu, odnośnie do sytuacji, gdy kapłan lub wierny nie mogą przyjąć alkoholu: można wtedy przyjmować „moszcz, to znaczy sok winny”, w którym fermentację zatrzymały procesy niezmieniające jego istoty.
Czymże zatem jest ta istota chleba i wina, której nie mogą naruszać metody dostosowujące materię eucharystyczną do wymogów grupy wiernych? Pieczenie ciasta z mąki i wody, tłoczenie gron – to na tyle jasne sprawy, iż nasze wyczucie wystarczy na co dzień za przewodnika, czasami tylko Rzym nami potrząśnie, byśmy nie zbaczali w przesadne odchylenia. A czy jest w ogóle jakiś Rzym, którego usłuchaliby nasi rządzący, gdy ich napomni, że wzajemna niezależność władz jest niezbędna, by ustrój zwać demokracją? ©℗
Gdyby ktoś chciał mi zaproponować reklamę suplementów diety, wezmę się za środki na wzdęcia – jestem uzależniony od bobu i lipiec to dla mnie niebezpieczna pora. Kiedy już po pierwszej fali zachwytu znudzi się bób jedzony bez niczego, można z niego zrobić dobrą sałatkę. Dusimy na oliwie bardzo powoli drobno posiekaną w piórka cebulę, dodając nawet czasem łyżkę wody – chodzi o to, by się niemal rozpuściła. Pod koniec duszenia dodajemy dwa fileciki anchois, mieszamy, by się rozpadły. Równolegle na drugiej patelni podsmażamy na dużym ogniu pokrojoną w kostkę czerwoną i żółtą paprykę, tak by prawie ją spalić. Kiedy już trochę zmięknie i zacznie się rumienić, wyłączamy ogień i dodajemy uduszoną cebulę. Do tego dodajemy pół kilo bobu, który po ugotowaniu wystudziliśmy zimną wodą i wyłuskaliśmy ze skórek. Mieszamy składniki, posypujemy natką pietruszki, można lekko skropić winnym octem. Najlepiej smakuje przegryzione i na zimno. Inna jeszcze ożywcza forma bobu na zimno to polanie go sosem z drobno posiekanej natki i czosnku, rozprowadzonych sporą ilością oliwy.