Pokój i ropucha

Po ponad 50 latach wojny domowej prezydent Kolumbii ogłosił pokój z partyzantami FARC. Teraz przyszłość kraju jest w rękach obywateli.

04.09.2016

Czyta się kilka minut

Choć po ogłoszeniu zawieszenia broni dominowała radość, nie jest pewne, czy Kolumbijczycy poprą w referendum porozumienie z partyzantką. Na zdjęciu: policjant w Toribío, 29 sierpnia 2016 r.  / Fot. Luis Robayo / AFP / EAST NEWS
Choć po ogłoszeniu zawieszenia broni dominowała radość, nie jest pewne, czy Kolumbijczycy poprą w referendum porozumienie z partyzantką. Na zdjęciu: policjant w Toribío, 29 sierpnia 2016 r. / Fot. Luis Robayo / AFP / EAST NEWS

W środę, 24 sierpnia, tysiące Kolumbijczyków wyszły na ulice stołecznej Bogoty w entuzjastycznych nastrojach. Wymalowani w narodowe barwy, w koszulkach piłkarskiej reprezentacji, z transparentami „Niech żyje pokój!” – świętowali zakończenie jednego z najdłuższych konfliktów zbrojnych na świecie.

Po czterech latach negocjacji przedstawicieli rządu z partyzantami FARC-EP (Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii – Armia Ludowa) prezydent Juan Manuel Santos ogłosił zawarcie pokoju. „To wielki sukces Kolumbii, koniec wojny. Wypełniłem mandat społeczny” – zapewniał.

To jednak okaże się 2 października – wtedy Kolumbijczycy zagłosują w referendum. Na pytanie: „Czy popierasz ostateczne porozumienie w celu zakończenia konfliktu i budowania stabilnego i trwałego pokoju?” mogą odpowiedzieć „tak” lub „nie”. Ich decyzja na pewno odmieni Kolumbię na zawsze. Ale wynik referendum nie jest pewny.

Dekady walk, lata rozmów

Wojna domowa trwa od lat 60. XX w.

FARC wyrósł z ruchu boliwarianizmu jako rodzaj samoobrony chłopskiej. Guerrilla przeciw kapitalizmowi i pod pozorem sprawiedliwości społecznej sprawiła, że organizacja (przez władze USA i Unii uznawana za terrorystyczną) stała się wszechpotężna. Ale idee szybko przesłoniła kalkulacja: ukryci w dżungli partyzanci współpracowali z kartelami i pobierali od baronów narkotykowych „podatek za ochronę”. Porywali też ludzi dla okupu (ok. 15 tys. osób) – i w ogóle bezlitośnie mordowali. Wpływy finansowe FARC szacowane są na 60-80 mln dolarów rocznie.

Bojowników rekrutowano z biednych wiejskich terenów. Zarażeni ideami „sprawiedliwości społecznej” wykonywali rozkazy szefów, często niczym nieróżniących się od narkotykowych bossów: równie bezwzględnych w biznesie i porachunkach. W ciągu ponad pół wieku wojna domowa zabiła 260 tys. Kolumbijczyków. Do tego dochodzą dziesiątki tysięcy zaginionych i ponad 7 mln tych, którzy stracili dobytek lub musieli się przeprowadzić z powodu konfliktu.

Gdy w 2002 r. prezydentem został Álvaro Uribe, armia wytoczyła wojnę FARC. Przez pewien czas ministrem obrony był Santos, obecny prezydent. Wtedy Santos i Uribe działali razem, dziś są politycznymi rywalami. Ale na początku XXI w. armia odnosiła sukcesy: zabito Raúla Reyesa i innych liderów FARC, spektakularnie uratowano grupę zakładników.

Uribe musiał odejść z urzędu po dwóch kadencjach. W 2010 r. władzę przejął Santos i zmienił retorykę. Uznał, że walki w dżungli mogą ciągnąć się w nieskończoność. Obywatele mieli dość, więc obiecał im pokój.
Negocjacje pokojowe na Kubie, z udziałem obserwatorów ONZ i prezydenta Kuby Raúla Castro, ruszyły pod koniec 2012 r. Dwa lata później robiłem wywiad z Tanją Nijmeijer z FARC. Ta Holenderka przeistoczyła się z bojowniczki oskarżanej przez Amerykanów o terroryzm w specjalistkę od marketingu politycznego i zasiadała przy okrągłym stole w Hawanie. – Rząd wciąż zabija ludzi, spuszcza bomby na obozy i nie chce rozmawiać o zawieszeniu broni – grzmiała.

Negocjacje były wówczas na półmetku, ale wciąż nie rozwiązano najgorętszych kwestii – w tym udziału partyzantów w życiu politycznym. Dlatego pod koniec 2014 r. zawieszono rozmowy. Wydawało się, że z obietnic Santosa nic nie wyjdzie.
Ale prezydent zagrał va banque. Mimo próśb współpracowników nie zgodził się na zawieszenie broni: wojsko atakowało obozy bojowników, już wcześniej zabito m.in. lidera Alfonsa Cano. Kości niezgody było wiele, partyzanci nie zamierzali odpuścić. Aż pod koniec sierpnia poirytowany Santos zmusił negocjatorów do zakończenia sprawy.

Wkrótce potem odebrał telefon z gratulacjami od prezydenta Obamy i wygłosił mowę do rodaków. Ale oponenci – wśród nich najgłośniejszy jest eksprezydent Uribe – oskarżają go, że ugiął się przed FARC.

Kara czy amnestia? 

297-stronicowy traktat pokojowy rzeczywiście zawiera kilka kontrowersyjnych obwarowań. Odbudowa Kolumbii, praca partyzantów na rzecz zadośćuczynienia wysiedlonym, walka z handlem narkotykami, procesy, które będą miały na celu odnalezienie sprawców zbrodni. To wszystko ładnie wygląda na papierze, ale może doprowadzić do administracyjnego chaosu, sąsiedzkich zatargów i rozdrapania dawnych ran.

Paradoksalnie więcej miejsca w traktacie poświęca się bezpiecznemu powrotowi partyzantów do społecznego życia niż ich ofiarom. Zgodnie z ustaleniami FARC będzie miał 180 dni do całkowitego rozbrojenia. Weterani, którzy nie popełnili morderstw, mogą skorzystać z amnestii, zaś odpowiedzialni za najgorsze przestępstwa (porwania, mordy, gwałty) trafią za kratki. Ale jeśli sami przyznają się przed specjalnie powołanym trybunałem do zbrodni, w więzieniu spędzą tylko pięć do ośmiu lat. Komentatorzy szacują, że większość rebeliantów zostanie ułaskawiona lub zapłaci kary.

Kolumbię czeka też precedensowy proces integracji. Szacuje się, że z dżungli wyjdzie ok. 7 tys. partyzantów. Wielu nie zna życia poza nią, nie mówiąc o regułach demokracji i społeczeństwa obywatelskiego. Po wyjściu z ukrycia trafią na rok do 23 „obszarów przejściowych”, gdzie będą uczyć się podstawowych rzemiosł.

Potem, po opuszczeniu „obszarów”, weterani, którzy nie będą mieli żadnych dochodów, przez dwa lata będą otrzymywać miesięcznie 90 proc. minimalnego wynagrodzenia (równowartość ok. 210 dolarów). Ponadto każdy weteran będzie uprawniony do otrzymania ok. 2,7 tys. dolarów do podjęcia „indywidualnego lub zbiorowego projektu produkcyjnego”. Dla przeciwników Santosa to dużo. Ale czy wystarczy partyzantom pozbawionym wpływów z handlu narkotykami?

Jeśli proces rozbrojenia pójdzie zgodnie z planem, liderzy FARC (ale tylko ci, którzy nie byli winni zbrodni przeciw ludzkości) będą mogli uczestniczyć w wyborach. Ruch ma otrzymać ok. 2,4 mln dolarów subwencji. Będzie miał też zagwarantowane minimum pięć miejsc w Izbie Reprezentantów i pięć mandatów w Senacie podczas wyborów w 2018 i 2020 r.

„FARC jak Hitler” 

To oburza przeciwników porozumienia, ale też postronnych obserwatorów. – Karanie zbrodniarzy wojennych pracami społecznymi jest groteskowo nieproporcjonalne – krytykuje traktat José Miguel Vivanco, dyrektor lokalnej Human Right Watch.

Wtórują mu poplecznicy Uribego – były prezydent jest dziś senatorem i liderem partii Centrum Demokratyczne. „Może być wojna, może być pokój, ale to, co nam proponuje władza, to półpokój” – mówił Iván Duque, senator tej partii. Uribe zaczął już kampanią z hasłem „Nie przełknę tej ropuchy”. Zachęca do głosowania w referendum na „nie”. Na Facebooku opublikował zdjęcie z 1938 r., gdy brytyjski premier Neville Chamberlain mówi „Przywiozłem wam pokój” tuż po podpisaniu układu monachijskiego. Zresztą Uribe porównuje FARC do Hitlera. „Z terrorystami się nie rozmawia” – powtarza.

Ale przeciwników zawarcia pokoju nie brak też w FARC. Trudno stwierdzić, jakie przełożenie mają władze ruchu (od lat przebywające na Kubie) na oddziały w dżungli. Jedna z lokalnych TV informowała, że broni nie złożą bojownicy z Pierwszego Szeregu – jednego z najbardziej brutalnych oddziałów. To daje armii prawo ataku na ich bazy.

Jak widać, pokój, o którym mówią media i prezydent Santos, nie jest wcale pewny. O wszystkim zdecydują Kolumbijczycy, którzy 2 października pójdą do urn. Do wprowadzenia w życie traktatu potrzebna jest frekwencja na poziomie co najmniej 13 proc.

O wyniku referendum trudno spekulować. Cztery lata temu 77 proc. Kolumbijczyków popierało rozpoczęcie rozmów o pokoju. Trzy ostatnie sondaże, na przełomie lipca i sierpnia, przyniosły zaskakujące wyniki. Liczba gotowych głosować na „tak” waha się od 39 proc. przez 50 proc. aż po 67 proc. Ale bez względu na wynik Kolumbia otwiera nowy rozdział w swej historii. Zwolennicy pokoju mówią o budowie społeczeństwa obywatelskiego w warunkach demokratycznych – przeciwnicy proponują nowe negocjacje lub rozwiązania siłowe.

Po referendum nic nie będzie takie samo. ©

SZYMON OPRYSZEK jest współautorem książki o Ameryce Łacińskiej „Tańczymy już tylko w Zaduszki”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2016