Partyzantka

Rząd Kolumbii już trzeci rok rozmawia o pokoju z terrorystami z FARC. Twarzą negocjacji została Holenderka Tanja Nijmeijer, która z dżungli trafiła przed okrągły stół. „Tygodnikowi” udało się z nią porozmawiać.

13.10.2014

Czyta się kilka minut

Tamtego dnia zadzwoniła do rodziców, pierwszy raz od kilku lat. Dowódca się dowiedział. Dostała karę: 10 dni w kuchni, 10 stron raportu o złym zachowaniu. Potem kopała sobie grób. Ona, numer 608372. Albo po prostu: „La Holandesa”, Holenderka. Ciemne farbowane włosy, atrakcyjna. Dziś 36-letnia. Przez amerykański sąd podejrzewana o porwanie i zabójstwo trzech obywateli USA. Poszukiwana przez Interpol. Mówi biegle w pięciu językach. Obywatelka świata, która nie używa paszportu: spaliła go tuż przed atakiem wojsk rządowych na obozowisko FARC, gdzieś w kolumbijskiej dżungli.

Był rok 2007. Nijmeijer, jak inni liderzy FARC, uciekła na Kubę. Dziś jest członkiem 10-osobowej delegacji, która w Hawanie negocjuje z rządem Kolumbii warunki pokoju. Garsonka, makijaż. Rządowi mówią o niej „ładna buzia”. Według nich ma złagodzić wizerunek FARC.

– To tylko hasło. Nie chcemy sprzedać komercyjnego produktu. Tworzymy coś bardzo serio, chcemy sprawiedliwości społecznej dla wszystkich Kolumbijczyków. Kraj i FARC nie potrzebują ładnych buzi, lecz ludzi, którzy myślą, tworzą, pracują – obrusza się, gdy dziś z nią rozmawiamy (to być może pierwszy wywiad z nią dla polskich mediów).

Mieszka w ekskluzywnej dzielnicy, bywa w modnych knajpach Hawany. Obsługuje konta na Facebooku i Twitterze równie zawzięcie, jak kiedyś biegała z karabinem. Pisze bloga, na którym przypomina o „ideałach guerrilli”. Tych samych, o których mieli zapomnieć inni bojownicy.

Pół wieku wojny domowej

FARC-EP (tj. Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii – Armia Ludowa) wyrósł z ruchu boliwarianizmu jako rodzaj samoobrony chłopskiej w latach 60. XX wieku. Ale pod płaszczykiem Robin Hoodów partyzanci przejmowali kolejne tereny wiejskie, stając się najpotężniejszą organizacją terrorystyczną (jak określają ją UE i USA) Ameryki Łacińskiej. Guerrilla przeciw kapitalizmowi stała się zarzewiem 50-letniej wojny domowej. – Wielu ludzi sądzi, że FARC zaczął walczyć, gdyż wieśniacy chcieli kawałka ziemi, żądali sprawiedliwości społecznej. I to jest prawda. Ale systematyczna przemoc stosowana przez rząd, by represjonować obywateli własnego kraju, zmusiła wieśniaków do sięgnięcia po broń – twierdzi dziś Nijmeijer.

Świat ma inne zdanie. FARC oskarżany jest o terroryzm, współpracę z kartelami, łamanie praw człowieka i porwania dla okupu. W ciągu minionych 40 lat podobny los spotkał aż 15 tys. osób. Większość FARC-owcy uwolnili lub wymienili jako jeńców wojennych, ale los ponad 500 wciąż jest nieznany.

Ukryci w dżungli bojownicy – jeszcze parę lat temu kilkadziesiąt tysięcy uzbrojonych chłopów – szybko zapomnieli o ideałach. Celem stały się wielkie pieniądze. Nawet teraz pod kontrolą FARC wciąż są ogromne tereny dżungli. Bojownicy oficjalnie odcinają się od handlu narkotykami, ale narzucają wielkim kokainowym baronom „podatek za ochronę”, który zapewnia im wpływy szacowane na 60-80 mln dolarów rocznie. Za te miliony kilka lat temu kupili spory arsenał od rządu Jordanii. Broń zdobywają też przez handel wymienny, za narkotyki.

Wielka ofensywa wojsk rządowych (tylko w ostatnich dwóch latach zabito trzech liderów FARC) przyniosła skutki. W 2010 r. nawet Hugo Chávez, prezydent Wenezueli sprzyjający (ideowo i finansowo) partyzantom, przyznał, że taka formuła walki się wyczerpała. Dziś przyparty do muru FARC oficjalnie stara się przeobrazić w partię polityczną. Partyzanci zrezygnowali z porwań dla okupu i „podatku rewolucyjnego” od ludzi, którzy mają więcej niż milion dolarów. Kilka razy ogłaszano zawieszenie broni. Ale w dżungli wciąż walczy ich kilka tysięcy – trudnych do okiełznania nawet przez liderów FARC na emigracji. Zwłaszcza na odległość.

Z ruchu chłopskiego FARC przeobraził się więc w dobrze naoliwioną maszynę – z Holenderką jako jednoosobowym biurem PR-u. Odpowiedź na maila z prośbą o wywiad przychodzi niemal natychmiast. Pytania o nakład gazety, rozpowszechnienie, profil czytelnika. Była partyzantka zna się na swej robocie.

Z Holandii do dżungli

Pytania po angielsku i hiszpańsku, odpowiedzi będą „szczere, ale autoryzowane przez przełożonych”. Już w trakcie dowiadujemy się, że korzystamy ze złych źródeł. – Krąży wiele dzikich historii o tym, jak zabijałam ludzi, byłam zaangażowana w porwania, ataki na samoloty. Media są świetne w ich wymyślaniu i reprodukowaniu, ale w weryfikacji faktów już nie – irytuje się Holenderka, uznana za terrorystkę i poszukiwana przez Interpol.

Wszystko zaczęło się pod koniec lat 90. Jedna z trzech córek państwa Nijmeijer, gorliwych katolików z holenderskiego miasteczka, wyjeżdża do Kolumbii. Jako wolontariuszka prowadzi lekcje angielskiego w prywatnej szkole dla dzieci bogaczy w Pereirze. W wolnym czasie szlifuje hiszpański. Poznany wtedy miejscowy nauczyciel staje się nie tylko wymarzonym latynoskim kochankiem, ale i przewodnikiem po prawdziwej Kolumbii: biednej, prowincjonalnej. Stąd tylko krok do FARC.

Niechętnie wraca do Holandii. Przez kilka miesięcy nie wie, co ze sobą począć. Walczy co prawda z kapitalizmem – stoi z banerami w Strasburgu i Brukseli, może nawet udaje jej się rzucić „koktajlem Mołotowa”. Ale przecież prawdziwa wojna trwa w Kolumbii.

Wraca tam. Trzy miesiące szkolenia. Uczy się rozpalać ognisko bez dymu, konstruować ładunki wybuchowe. Śpi na ziemi. Wstaje o piątej rano i biega. Potem będzie narzekać, że partyzanci obchodzą się z nią jak z jajkiem. Tęskni za serem i świeżym chlebem. – Na początku traktowali mnie jak rekruta, który nie zna partyzanckiego życia i poza tym jest dość niezdarny ze względu na swe pochodzenie. Ale nie musiałam się wkupywać. W takiej organizacji jak nasza nie trzeba nikogo do niczego przekonywać. Po prostu z entuzjazmem dajesz z siebie wszystko i stajesz się guerrillero – zapewnia.

Na szczyt miały wywindować ją – według kolumbijskich komentatorów – relacje intymne z wysoko umocowanymi w strukturach bojownikami.

„FARC to moja rodzina”

Kiedy Tanja kopała sobie grób, nie wiedziała, że jeszcze raz podpadnie liderom FARC.

Skrycie prowadziła bowiem dziennik w ojczystym języku. Gdy wojsko zaatakowało obóz, nie miała czasu usunąć go z laptopa. Fragmenty trafiły do mediów. Wyłania się z niego obraz niemalże fanki Che Guevary, ale i inteligentnej obserwatorki, która zauważa wady FARC. „Dżungla jest moim domem. FARC moją rodziną” – pisała. Ale dodawała, że jest zmęczona, że utknęła, że dowódcy to dupki. Krytykowała niejasne reguły, dominację mężczyzn.

Dziś mówi: – Kobiety-partyzantki walczą z machismo jak każda inna kobieta, która żyje w patriarchalnym społeczeństwie. A kapitalizm nie może przetrwać bez patriarchatu. Wiem, to mocne słowa, ale uważam, że taka jest prawda.

Przyznaje, że seksizm jest obecny w FARC. Ale, zaznacza, tylko w postaci zbereźnych żartów. Twierdzi, że wszyscy żyjemy w społeczeństwach zdominowanych przez kulturę macho.

Pytamy o zarzuty, które można przeczytać w raportach Human Rights Watch: ataki na cywili, korzystanie z dzieci-żołnierzy, wykorzystywanie seksualne kobiet, przymusowe aborcje. Mówi: – Wyobraźcie sobie guerrillerę (kobietę-partyzantkę), która maszeruje z niemowlęciem przy piersi. Albo obóz z płaczącymi dziećmi. Aborcja to ostateczność, najważniejsze jest stosowanie środków antykoncepcyjnych. Ale są przypadki bojowniczek, które urodziły w dżungli.

Chce rozmawiać tylko o procesie pokojowym, który od kilku tygodni znów nie schodzi z pierwszych stron kolumbijskich gazet. Choć wojna domowa z FARC to już nieco przygasły temat – problem dotyczy kilku wiejskich prowincji – to ma duży wpływ na cały region, od Wenezueli przez Brazylię po Ekwador.

Nijmeijer: – Negocjacje to historyczna sprawa. Po raz pierwszy nastąpił tak duży postęp w kierunku stworzenia pokoju ze sprawiedliwością społeczną. Cywilne społeczeństwo odczuwa ogromną potrzebę zakończenia konfliktu. My od początku mówiliśmy: nie wstaniemy od stołu, dopóki nie osiągniemy zgody.

Ale gdy obie delegacje siedzą przy okrągłym stole w Hawanie, w kraju trwa wojna. Na mniejszą skalę niż przed laty, ale jednak. W listopadzie 2012 r. FARC ogłosił jednostronne zawieszenie broni, a dwa tygodnie później siły rządowe zaatakowały jeden z obozów partyzantów w dżungli. Zginęło kilkanaście osób. W odwecie bojownicy regularnie wychodzą z kryjówek. Tylko ostatnio po ich atakach na wodociąg w departamencie Meta bez wody pitnej zostało 60 tys. ludzi. Osiem razy więcej ludności ze stanu Cundinamarca musiało obejść się bez prądu po zniszczeniu linii energetycznej. Porwano dwóch policjantów.

Każdy w swojej roli

Nowa strategia rozsierdziła Juana Manuela Santosa. „To szaleństwo. Oni sami kopią sobie polityczny grób” – wykrzykiwał prezydent Kolumbii, w czerwcu wybrany na drugą kadencję. Jest jednak bardziej powściągliwy niż poprzednik Álvaro Uribe, który FARC uważa za „terrorystów, których trzeba powybijać”.

Santos uchodzi za dyplomatę, który jednak nie cofa się przed partyzantami. Jest konsekwentny, odmawia rozejmu. To główny problem w negocjacjach z FARC.

– Rząd wciąż zabija ludzi, zrzuca bomby na obozy i nie chce rozmawiać o zawieszeniu broni. Ważne, by wyjaśnić, że FARC nie organizuje terrorystycznych ataków, nigdy nie planowaliśmy ataków, które mogłyby dotknąć cywilów. Ale to nie znaczy, że przez 50 lat konfliktu takie przypadki się nie zdarzyły. W tak długim czasie musieliśmy popełnić błędy – przekonuje Nijmeijer.

W ciągu dwóch lat rozmów pokojowych delegaci Santosa doszli do porozumienia w dwóch z sześciu punktów procesu: uchwały o ziemiach i udziału FARC w życiu publicznym. Utworzono 12-osobową Komisję Historyczną, która ma analizować przyczyny konfliktu. W planie są kolejne. Prezydent powtarza, że jest optymistą. 31 sierpnia członek delegacji rządowej powiedział, że rozmowy zmierzają ku końcowi. Następnego dnia przedstawiciele FARC zaprzeczyli.

Tanja: – Bardzo chcemy stać się partią polityczną. Do dzisiaj potrzebowaliśmy karabinów, by się bronić. Jeśli sytuacja w Kolumbii się zmieni, jeśli będzie miejsce, aby uprawiać politykę bez zagrożenia, że zostanie się pociętym na kawałki, nie będziemy już potrzebować amunicji.

Ładna buzia, ładne słowa. Wielu Kolumbijczyków uważa, że to rząd walczy z wiatrakami, a FARC gra na zwłokę. Pod pozorem walki o dobro chłopów notuje wpływy: ok. 50 mln dolarów rocznie.

Głównie z narkotyków, od których tak się odcina.

W maju, z okazji 50-lecia działalności, FARC opublikował raperski teledysk, w którym partyzanci wezwali obywateli do wsparcia procesu pokojowego. Rząd Santosa określił ten teledysk mianem cyrku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Niezależna reporterka, zakochana w Ameryce Łacińskiej i lesie. Publikuje na łamach m.in. Tygodnika Powszechnego, Przekroju i Wysokich Obcasów. Autorka książki o alternatywnych szkołach w Polsce "Szkoły, do których chce się chodzić" (2021). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2014